Zaganiałem zawsze tę samą zupę,
jak ona po białorusku zaciągnięta śmietaną.
Kiedy wylewała piersi, nie musiałem
za wcześnie zrywać się z nóg,
wgapiała we mnie te igły szczęścia w stogu siana,
musiałem odbierać jak potraw przed deszczem.
Pod wieczór lubiła fejsbuczeć,
że na odzień jest utkana z mgły nad rzeką,
wyłania się z ognia a nie z dymu o te niespalone łętowiny.
W czarny piątek przy łapaniu oczek plandeki,
od mego słomianego ognia zajęła się w stercie kolorowych gazet.
I wymówiła wstrząsy uskoku tektonicznego między wielką płytą
a hektarami do napocenia.