czas między nimi należał do tych bezpańskich,
lekko otyły brakiem potrzeby nazywania rzeczy,
zwlekał się na sąsiedzkiego grilla czy koncert,
bez większych przeczuć powracając
na miejsce.
i nie dowiemy się, kto nim wówczas
szarpnął,
czy zbyt gorąca chęć odczytania kolejnego wiersza,
czy cyzelowanie tekstu przeciągnięte przez spojrzenia
i ogrody na obrazach z wernisażu,
a może cisza jak jabłko turlająca się za tłumem
gdy oto co chwilę, nagle zostawali sami…
i tylko ona,
bezczelna jawność z opadłych niedomówień stawiała
stopy w różowych świtach nad jeziorem, tym - o którym opowiadał
zniżając głos aż do dreszczy.