Wszystkiemu króluje Bóg ze złotych promieni,
To złoty chochoł zrodzony z nicości,
Nigdy się nie nasyci,
Bo pusty jest w środku.
Nosi wiele imion,
I wcale nie jest tym czym się wam wydaje,
Chce wszystkiego bo nie ma niczego,
Trzeba się przed nim upokorzyć
By ze swojej miłości
Mógł nam dać długą i bolesną śmierć.
Ma prawo odebrać wszystko
Co nie należy do niego,
Choć tak naprawdę nie może nawet
Poruszyć jednym liściem,
Jest za każdą winą
I za każdym cierpieniem.
On jest w nas,
Żeruje na naszych ciałach jak biały robak,
I nie można go wydrapać.
Chce mieć nasze ciała
Bo nie ma własnego,
Chce mieć nasze mózgi
Bo nie ma własnego.
Pełza jak poroniona forma życia,
Na dnie ludzkiej wątpliwości,
A jednak jest wszystkim
Choć nie ma niczego.
Chce mieć wszystko,
Zadawać ból
By mieć ból.
Jest królem obietnic,
Lecz nigdy nic nie daje.
Zawsze kłamie
I zawsze mówi o prawdzie,
Żąda wyrzeczeń
Na swoją korzyść.
Rozdaje kłamstwa,
Tchórzom lęk,
Odważnym odwagę,
Złym zło
A dobrym dobro.
Jest alfą i omegą,
Bogiem o dwóch twarzach,
Ułudą dobra
I ułudą zła,
Ale choć tak ładnie wygląda,
Nie ma życia.
Słuchają go ci,
Którzy wierzą
I ci,
Którzy nie wierzą,
Wiara jest bezwartościowa,
Niewiara jest bezwartościowa.
Być może nie istnieje,
Ale jest.
Zostawia ślady ludzkimi rękami,
Choć jego nie da się znaleźć.
To ojciec wszystkich proroków,
Trzymający ich za ręce,
Gdy wymykają się samotnie w góry,
Gdy wymykają się na samotne orgie,
Batożą i są batożeni
Dla jego miłości i chwały,
A on pełznie im po udach
Ze słodką nagrodą.
Gdy tańczą nadzy ludzie
Dla słodkich rozkoszy,
On przechadza się wśród nich
I zakłada maskę pięknej dziewicy
Z niewinnym dzieckiem na rękach,
Ale biją z niego złote promienie.
Nasza Miłość znika,
Jak dziecko otulone kocykiem,
Wyrywane z dzieciństwa,
Pytamy się jak możemy ją przechować.
Będziemy się dziwić,
Kim jest on,
Będzie naszym
Największym wymiarem boskości,
I piękna i dalekiego świata,
Chociaż jest tylko
Marną cząstką nas.
Dzięki niemu mówimy jednym językiem,
Intuicyjnie rozumiemy swoją nienawiść,
Jak zwierzęta pędzące przez puszczę,
Które czują smród świeżej krwi w powietrzu,
Odbicie ich śmierci i gnicia.
Marzymy o ciepłym ognisku,
Podczas śnieżnej wichury,
Ta myśl patrzy na nas,
Jak groźny cień Shangri La,
Które nigdy nie jest szczęśliwe.
My jednak chcemy mieszkać
Na granicy dwóch światów,
Ognia i śniegu,
Śmierci i życia.
Mieszkać w domu bez granic,
Który nie zamyka żadnej przestrzeni.
Podróżować przez góry,
Tak jakby się zasypiało.
Nasza Miłość została upodlona,
Nie wiemy przez kogo, przez niego?
Przez ojca wszystkich symboli,
Będziemy jej chronić jak zielonych szczątków.
Jest jak naga kobieta o złotych włosach,
Związana szorstkim wężem,
I patrząca mokrymi niebieskimi oczami.
Cokolwiek się stanie,
Jacykolwiek wyjdziemy z tych lekcji,
Nie zapomnimy naszej nauki,
Użyjemy jej jak żylastych ciał,
I krzyczących podłych szczęk,
Zrobimy z nich naszą broń.
Rodzimy się na jego podobieństwo,
Z życia do śmierci,
Z człowieka w embrion,
Z motyla w larwę,
By urodzić się do śmierci w nim,
By być niczym,
Tylko bólem wypalonym w innych ludziach.
Zdusić go to jak zdusić litość,
Bo litość jest wrogiem sprawiedliwości.
A on chce sprawiedliwości
I chce niesprawiedliwości.
Daje prawo
I prawo bezprawia.
Lalki to nasi przyjaciele,
Wbijają w nas igły,
Rozrywają skórę,
Ale one są przestrzenią,
Oni są tym
Co jest poza nim,
Nieskończonością i bezkresem.
Żywa tortura,
Nie musimy się jej bać,
Tylko w śmierci jest życie.
On boi się, że gdy zgnije
Będą go dotykać
Lalki na szachownicy,
O palcach z igieł,
Wśród wiatru,
Który połamie jego słomę.
Piękny w swoim złu,
Żałosny w swojej niemocy.
Słomiana dziewica,
Którą topią dzieci rok za rokiem,
W lodowatej wodzie,
Ze śmiechem na ustach.
Król i żebrak,
Bóg o złotej twarzy
I chochoł zostawiony na polu.
Fałszywy Brahman,
Łączy całą ludzkość
Swoją pustką,
Jest pusty,
Jest pusty
On jest pustką, on jest nami,
Jesteśmy chochołami.