Psychodelik 9

mega-man

W końcu wszyscy stanęliśmy przeciw sobie

Na wypalonych pustkowiach, gdzie kiedyś były miasta,

I rozciągały się wesołe błonia Olimpii,

Ja i moi przyjaciele śpiewaliśmy,

O tym jak zabijaliśmy mieszkańców

I jak gwałciliśmy piękne kobiety,

Najbardziej zaś o tym jak zamordowałem

I zgwałciłem żonę mistycznego króla.

 

Ja i moja armia morderców,

Armia kapłanów i kłamców

I armia pięknych rycerzy, zrodzonych do bohaterstwa.

 

My mieliśmy noże i siekiery,

Krzyczeliśmy „pomścimy Olimpię”.

A król był w rzeźbionej srebrnej zbroi,

I koronie splecionej ze złotych drutów,

Smutną miał twarz,

Jego srebrna broda spływała,

Łzy zaś gdy kapały zapładniały ziemię,

Że kępy traw i kwiatów rosły mu spod stóp.

Taki był piękny gdy stanął do walki.

 

Szukali mnie orlimi wzrokami, a ja byłem daleko,

Stałem na wysokiej górze z dala od nich,

Śmiałem się ze smutku króla

I wyuczonej powagi kłamcy,

A to dlatego, że w nocy,

Stanął nade mną srebrny Mitra,

Pocałował mnie w usta i zdradził,

Że to ja jestem bohaterem jego opowieści,

Poprowadzę jego sługi, by zawładnąć mógł nad światem,

I pieśń swego tańca roztoczyć nad ludźmi.

 

Maszerowały gromady, gdy języki ognia schodziły z nieba,

Krew była wszędzie, krew zamordowanych,

Tych złożonych w ofierze

Oraz nieuratowanych,

Każdy z nas miał w sobie część winy

I przyszedł tutaj, by dokonać oczyszczenia.

Jeden był dawno przebrzmiałą przeszłością,

Drugi teraźniejszością, osuwającą się w niebyt,

W końcu trzeci przyszłością jeszcze nie zrodzoną,

Tak każdy z nas miał potencjał, lecz żaden nie istniał,

Byliśmy myślą dopiero co wyłonioną z nicości,

Już zapomnianą bądź osuwającą się w niepamięć.

Walczyliśmy o to by móc istnieć,

Lecz tylko ja wiedziałem, że jesteśmy dziecięciem z wizji.

 

Gdy odszedł Mitra z powiewem nocy,

Przypomniałem sobie koszmar, który wypełzł na jawę,

I wleźć chciał w rzeczywistość,

Gnijące, strasznie zamordowane ciało,

Któremu oczy wypadały, ciało kochanego,

Zrozumiałem, że był to tylko sen bez znaczenia,

Strach, który nigdy nie był prawdziwy.

Zaśmiałem się w duchu,

A wiatr zawiał i przejął mnie chłodem

Jakby z dalekich przestrzeni ktoś przyznał mi rację.

 

Oni wszyscy stanęli, by walczyć a ja uciekłem,

Gdy ja biegłem oni ginęli,

Odrzuciłem topór i rozpuściłem włosy,

Rozdarłem koszulę i pobiegłem

Na jaszcze zielone pola

I morza jeszcze pełne szczęśliwych ryb.

 

Ja stałem się zdrajcą,

Gdy oni wszyscy wypełnili powinność,

Sprzeniewierzyli się naturze i przeznaczeniu,

By zrobić to co od nich wymagano,

Mordercy i zdrajcy jak przyjaciele,

Kapłani i kłamcy jak uczciwi ludzie,

Rycerze jak nakazywał honor.

Wszyscy pięknie postąpili,

Bo taki ważny jest los tego świata,

Że nie istotny staje się los jednego człowieka,

I nikt nie pomyśli inaczej!

 

Taki wielki był ten świat i tylu miał bogów,

Lecz żaden nie raczył przyjść tu,

Na złote błonia Olimpii,

Tyle wielkich myśli stworzyli ludzie,

Lecz w żadnej nie było odpowiedzi.

 

Biegłem aż zatrzymałem się pod drzewem wieków,

Gdzie za dłoń chwyciła mnie ukochana,

Wbiłem jej nóż w serce i pocałowałem,

Chciała mnie zatrzymać,

Ścisnęła mi dłoń szponami,

Uciąłem jej więc rękę,

Poderżnąłem gardło i rzuciłem na ziemię.

 

Gdy ją zabiłem

I patrzyłem na jej puste, zielone oczy,

Chciałem umrzeć, ale wiedziałem,

Że nic nie może stanąć

Na drodze przeznaczeniu mężczyzny.

 

Wspiąłem się na szczyt i spojrzałem w otchłań,

Gdzie patrzyły białe oczy słońc.

Bez tchu spojrzałem w dal,

Przez dymiące chmury na niebie,

Aż tam gdzie król i kłamca toczyli walkę,

Kłamca przebił serce króla,

Lecz król uciął mu głowę mieczem,

Padli spleceni jak kochankowie.

Zginęli wszyscy dobrzy, źli

I prostaczkowie żyjący poza dobrem i złem,

Zginęli w moich oczach,

Bo choć jeszcze walczyli

Los każdego człowieka jest taki sam.

 

Nie musiałem już czekać.

 

Stanął przede mną Mitra,

Przyjął postać płonącego człowieka,

Pustego w środku,

Otoczonego aurą ze złotych promieni.

Tak bardzo był gniewny, że chciałem istnieć,

Że aż pokazał mi się nagi w swojej prawdziwej formie.

 

Wbiłem sobie nóż w pierś obok serca,

Padłem jak martwy, a on podszedł do mnie,

By na ustach złożyć mi swój pocałunek,

Lecz ja wbiłem mu nóż w oko,

I kark mu łamałem aż oddał mi ducha,

Z ust wysączył krew, a z krwią przekleństwo.

Gdy leżał martwy wstałem i rzuciłem się w otchłań,

Zanurzyłem się w oczach zimnych słońc.

mega-man
mega-man
Wiersz · 23 stycznia 2024