W końcu wszyscy stanęliśmy przeciw sobie
Na wypalonych pustkowiach, gdzie kiedyś były miasta,
I rozciągały się wesołe błonia Olimpii,
Ja i moi przyjaciele śpiewaliśmy,
O tym jak zabijaliśmy mieszkańców
I jak gwałciliśmy piękne kobiety,
Najbardziej zaś o tym jak zamordowałem
I zgwałciłem żonę mistycznego króla.
Ja i moja armia morderców,
Armia kapłanów i kłamców
I armia pięknych rycerzy, zrodzonych do bohaterstwa.
My mieliśmy noże i siekiery,
Krzyczeliśmy „pomścimy Olimpię”.
A król był w rzeźbionej srebrnej zbroi,
I koronie splecionej ze złotych drutów,
Smutną miał twarz,
Jego srebrna broda spływała,
Łzy zaś gdy kapały zapładniały ziemię,
Że kępy traw i kwiatów rosły mu spod stóp.
Taki był piękny gdy stanął do walki.
Szukali mnie orlimi wzrokami, a ja byłem daleko,
Stałem na wysokiej górze z dala od nich,
Śmiałem się ze smutku króla
I wyuczonej powagi kłamcy,
A to dlatego, że w nocy,
Stanął nade mną srebrny Mitra,
Pocałował mnie w usta i zdradził,
Że to ja jestem bohaterem jego opowieści,
Poprowadzę jego sługi, by zawładnąć mógł nad światem,
I pieśń swego tańca roztoczyć nad ludźmi.
Maszerowały gromady, gdy języki ognia schodziły z nieba,
Krew była wszędzie, krew zamordowanych,
Tych złożonych w ofierze
Oraz nieuratowanych,
Każdy z nas miał w sobie część winy
I przyszedł tutaj, by dokonać oczyszczenia.
Jeden był dawno przebrzmiałą przeszłością,
Drugi teraźniejszością, osuwającą się w niebyt,
W końcu trzeci przyszłością jeszcze nie zrodzoną,
Tak każdy z nas miał potencjał, lecz żaden nie istniał,
Byliśmy myślą dopiero co wyłonioną z nicości,
Już zapomnianą bądź osuwającą się w niepamięć.
Walczyliśmy o to by móc istnieć,
Lecz tylko ja wiedziałem, że jesteśmy dziecięciem z wizji.
Gdy odszedł Mitra z powiewem nocy,
Przypomniałem sobie koszmar, który wypełzł na jawę,
I wleźć chciał w rzeczywistość,
Gnijące, strasznie zamordowane ciało,
Któremu oczy wypadały, ciało kochanego,
Zrozumiałem, że był to tylko sen bez znaczenia,
Strach, który nigdy nie był prawdziwy.
Zaśmiałem się w duchu,
A wiatr zawiał i przejął mnie chłodem
Jakby z dalekich przestrzeni ktoś przyznał mi rację.
Oni wszyscy stanęli, by walczyć a ja uciekłem,
Gdy ja biegłem oni ginęli,
Odrzuciłem topór i rozpuściłem włosy,
Rozdarłem koszulę i pobiegłem
Na jaszcze zielone pola
I morza jeszcze pełne szczęśliwych ryb.
Ja stałem się zdrajcą,
Gdy oni wszyscy wypełnili powinność,
Sprzeniewierzyli się naturze i przeznaczeniu,
By zrobić to co od nich wymagano,
Mordercy i zdrajcy jak przyjaciele,
Kapłani i kłamcy jak uczciwi ludzie,
Rycerze jak nakazywał honor.
Wszyscy pięknie postąpili,
Bo taki ważny jest los tego świata,
Że nie istotny staje się los jednego człowieka,
I nikt nie pomyśli inaczej!
Taki wielki był ten świat i tylu miał bogów,
Lecz żaden nie raczył przyjść tu,
Na złote błonia Olimpii,
Tyle wielkich myśli stworzyli ludzie,
Lecz w żadnej nie było odpowiedzi.
Biegłem aż zatrzymałem się pod drzewem wieków,
Gdzie za dłoń chwyciła mnie ukochana,
Wbiłem jej nóż w serce i pocałowałem,
Chciała mnie zatrzymać,
Ścisnęła mi dłoń szponami,
Uciąłem jej więc rękę,
Poderżnąłem gardło i rzuciłem na ziemię.
Gdy ją zabiłem
I patrzyłem na jej puste, zielone oczy,
Chciałem umrzeć, ale wiedziałem,
Że nic nie może stanąć
Na drodze przeznaczeniu mężczyzny.
Wspiąłem się na szczyt i spojrzałem w otchłań,
Gdzie patrzyły białe oczy słońc.
Bez tchu spojrzałem w dal,
Przez dymiące chmury na niebie,
Aż tam gdzie król i kłamca toczyli walkę,
Kłamca przebił serce króla,
Lecz król uciął mu głowę mieczem,
Padli spleceni jak kochankowie.
Zginęli wszyscy dobrzy, źli
I prostaczkowie żyjący poza dobrem i złem,
Zginęli w moich oczach,
Bo choć jeszcze walczyli
Los każdego człowieka jest taki sam.
Nie musiałem już czekać.
Stanął przede mną Mitra,
Przyjął postać płonącego człowieka,
Pustego w środku,
Otoczonego aurą ze złotych promieni.
Tak bardzo był gniewny, że chciałem istnieć,
Że aż pokazał mi się nagi w swojej prawdziwej formie.
Wbiłem sobie nóż w pierś obok serca,
Padłem jak martwy, a on podszedł do mnie,
By na ustach złożyć mi swój pocałunek,
Lecz ja wbiłem mu nóż w oko,
I kark mu łamałem aż oddał mi ducha,
Z ust wysączył krew, a z krwią przekleństwo.
Gdy leżał martwy wstałem i rzuciłem się w otchłań,
Zanurzyłem się w oczach zimnych słońc.