Poemat o Annie

mega-man

I Przybycie Twardziela z Metropolis

 

Białogród

 

Zobaczyłem wielką puszczę Białogrodu,
Drzewa poskręcane jak zwłoki,
Zapomniani ludzie, wciągnięci
W serca z drewna, ponure krzewy,
Które rosły na skałach bez słońca,
Czułem ducha w lesie,
Który przechadzał się między drzewami
I ją, Annę, której siła przenikała wszystko,
Liście były jak zielone gwiazdy,
A każde z nich miało gwiezdną moc,
Ludzie wchodzili tutaj zbierać grzyby
I polować na brykające sarny,
Ale ten kto wszedł do lasu w noc przesilenia
Nie wracał, ale wisiał na drzewie,
A z jego brzucha leciały jelita,
Dziwni ludzie snuli się jak zwłoki,
Ich spojrzenia były puste, to cel Nihilisty,
Jego pielgrzymka, wielkie samobójstwo,
Które nie miało końca, gubiło początek,
Dzieci ginęły jedno za drugim
I rodzice znajdywali tylko kubraczki,
A jednak w sercach dalej mieli jego,
Wielkiego i strasznego Króla Gór,
Który patrzył się z brudnych sadzawek,
Słyszeli trzepot fioletowych motyli,
Których skrzydła były jak z plastiku,
Które pojawiały się to i znikały
I niosły z sobą nieszczęście
I straszną wolę tajemnego władcy.


II Wspomnienia miłości

 

Kołysanka dla Anny

 

Śpij, moja Anno, śpij sobie,
Niech szumi miły las,
Niech zniknie wszelki strach.

 

Szumi wielkie morze,
Liście gubią zorze,
Niech cię tuli wiatr,
Bajki jak ze złotych kart.

 

Rośnie wielki krzew,
Pręży złotą brew,
Pnie gałązki mokre,
Gubi srebrne krople.

 

A ty śpij, Anno, śpij sobie,
Niechaj skrzypi tobie
Wielki letni las,
Suchy morski maszt.

 

Rzuć ten kolorowy czar,
Co rozprasza strachy mar,
Poleć jako biały ptak,
Nieś mnie na swym grzbiecie tak,
Abym widział wielki świat.

 

Złoty księżyc cię utuli,
Schowasz się w tęczowej kuli,
W opalowej korze,
Wszystko będzie dobrze.

 

Śpij, moja Anno, nie gub snów,
Jutro będziesz lecieć znów,
Aż do głębi starych roślin,
Gdzie się pręży srebrny muślin.


Król Gór

 

Widziałem jak leciałaś,
Jako mewa biała,
Bez ludzkiego ciała,
Daleko, w gwiezdny gaz.

 

Szumiał gdzieś twój las,
Gdzie czeka wciąż Król Gór,
Twój nie zburzony mur,
Twej duszy wieczny ból.

 

Lecz na co ból i twój Król Gór,
Gdy wiecznie płoną gwiazdy,
Swobody promień jasny,
Wolności piękny świat.

 

Więc poleć przez otchłanie próżni,
Przez ognie bólów, śmierci wróżby,
Uciekaj, on tam jest!

 

Twój wielki ból, twój wuj, Król Gór,
W zielonym, pustym lesie,
Swój mrok na plecach niesie,
Swój mrok – twój wieczny ból.

 

I dalej, w głąb, w zielonym lesie,
Gdzie echo głuche krzyki niesie,
Sadzawka brudna gnije,
W sadzawce są dwa kije.

 

Je w dłoniach dzierżył wielki Bóg,
Ten stary Wodny Brahman,
Nicości wiecznej brama,
Co plecy twoje tłukł.

 

Lecz po co las i po co Król
I po co Wodny Brahman?
Nie tylko las na świecie stoi,
Nie tylko Bóg i Szatan.

 

Jest też i wiatr i cień pod drzewem
Jest też i szum i śmiech pod niebem,
I chmury są i gwiazdy.

 

Więc leć, uciekaj, byle dalej,
By nie miał cię twój Szatan całej,
By nie miał cię i Bóg.

 

Więc leć, uciekaj, byle dalej,
Ode mnie nawet i ocalej,
Bym nie miał cię i ja.

 

Więc poleć przez otchłanie próżni,
Przez ognie bólów, śmierci wróżby,
Uciekaj, on tam jest!

 

Twój wielki ból, twój wuj, Król Gór,
W zielonym, pustym lesie,
Swój mrok na plecach niesie,
Swój mrok – twój wieczny ból.

 

III Wojna

 

Wojna z Nosowąsem

 

Przybyliśmy z dalekiego świata,
Ja, Świniowiec-Przyjemność oraz Chinon,
Widzieliśmy kłamstwo Białogrodu,
Umysły spowite obcą wolą,
Podłych wujków o dziwnych konotacjach,
Którzy uprawiali pola w południe
I robili dziwne rzeczy w nocy.
Widzieliśmy fioletowe motyle,
Które unosiły się w ciężkim świetle księżyca,
Huczenie sów biło nasze głowy,
Tylko Świniowiec rozdzierał wszystko wzrokiem,
Tam gdzie padło laserowe światło jego oczu,
Umierał liść i padał motyl.
Przejęliśmy władzę nad Korbyniem,
Ludzie czcili Świniowca, pragnęli wolności,
Tak sobie mówili, ale oni wszyscy
Od urodzenia aż po śmierć grobową
Należeli do swego tajemnego władcy,
Któremu białe robaki pełzały po twarzy,
Którego uśmiech był jak stado psów,
Rozdzierających zwłoki porzucone dawno,
W świetle gwiazd, na polu nagim, nie oranym.
Nosowąs rządził tą krainą,
Jego tłum żołdaków
Zabierał co wpadło mu w ręce,
Ale oni wszyscy byli biedni,
Bo nie był Nosowąs tu prawdziwym królem,
Choć Król naznaczył go do zarządzania
I do splendoru należnego władcom.
Oczy Anny leciały przez lasy,
Błyszczały zielenią,
Miały liście na tęczówkach,
I tylko czasem zobaczył je wieśniak,
Padał na kolana i błagał boginię,
By obrodziły mu jabłonie.
Patrzyliśmy na dalekie gwiazdy
I marzyliśmy, żeby znowu podróżować,
Żeby wyrwać się z tego świata
Spowitego niespętanym życiem,
Wyrastającym z brzucha
Nieczystej istoty.
Świniowiec wiedział co robić,
Aby dotrzeć do źródła niewoli
Trzeba było zniszczyć władzę w kraju,
Dlatego zbierał ludzi, zbierał wielką armię
I wyruszyliśmy na Nosowąsa,
Na perłowy Czugogród,
O którym cały wszechświat słyszał,
Skąd były jedwabie i płetwy i cuda,
Norki o futrach białych jak światło słońca.
Żaden z naszych ludzi tam nie był,
Tylko nieliczni widzieli z dała białe kopuły.
Starliśmy się na polach i my też widzieliśmy już Czugogród,
Zewsząd patrzyły na nas drzewa
I nieufne źdźbła traw,
Wzbierały miliardowe klejnotowe oczy,
Krzewy szumiały, a ten szum
Był to dźwięk ich słuchu.
Walczyliśmy i paliliśmy drzewa,
Paliliśmy wszystko, walczyliśmy z ludźmi
I walczyliśmy też z samym krajem.
Zabiłem Nosowąsa w walce,
Przebiłem go włócznią,
A on padł martwy
I nie zdążył powiedzieć mi tajemnicy.
Świniowiec dopadł generała Świerzba,
Który już szedł z wojskiem w sukurs dyktatorowi.
Armia przepadła, rozpierzchła się w wietrze,
Tylko dym poleciał w korony drzew
I niebo nasączyło się fioletem.
Już chcieliśmy wkroczyć tam, do Czugogrodu,
Lecz ten zniknął wśród mgieł i motyli,
Tylko dudnił gdzieś z oddali samotny dzwon cerkwi.

 

Spotkanie z Królem Gór

 

Szedłem przez puszczę,
Moje oczy kleiły się ze zmęczenia,
Bałem się tego co przyniesie ten świat
I co kryją w sobie liście.
Zobaczyłem, że na głazie siedział on,
Robaczy człowiek,
Władca tej krainy,
Jego ciało było żylaste,
Sama skóra i kości,
Pełzały po nich białe robaki,
Miał na twarzy podły uśmiech,
Ale na dnie oczu miał prawdziwą władzę.
Ptaki śpiewały mu wokół głowy,
Ale ich śpiew był złowieszczy.
Powiedział:
„Miłość może nie być czysta,
Ale przyjemność już na pewno nie jest czysta,
Jest umoczona w sosie mojej myśli,
Każde pragnienie, które jest na dnie serca
Ma w sobie mój cień,
I Świniowiec też jest go pełny,
Chociaż chciałby przegnać je kosmicznym wiatrem,
Choćby dla samej rozrywki.
Wszystko na świecie jest splecione
I nie ma czystej przemocy
Ani czystej dobroci,
Sama biel jest brudna.
Tylko moja Anna idzie przez cienie,
Które rzucają wysokie drzewa,
Moja córka, moja piękna córka,
Nigdy nikogo nie zmusza,
Ale oni zawsze robią wszystko,
Gubią drogę i błądzą po pustkowiach,
I teraz ty tu jesteś, po jednej stronie masz Przyjemność,
A po drugiej stronie mnie, brata Przyjemności,
Który zawsze jest bliski jej myślom.
Trzeba żyć miliard lat, żeby doczekać się takiej córki,
Ale gdy już przyjdzie, dziwi się ten świat,
Idź, pójdź, spotkaj ją, zwycięzco,
Czeka na ciebie, byś oddał jej co do niej należy,
Moja piękna córka,
Moja dobra, kochana córka,
Dobrze ją wychowałem,
Tak jak cały Białogród.
A ona wychowała Śmiecia,
Swojego przyjaciela,
Który był piękny i wysoki,
Miał śniadą skórę i brązowe kręcone włosy,
Jego oczy były brązowe i maślane,
Słodkie były, a on patrzył w jej zielone tęczówki,
I gubił się w nich, gubił coraz bardziej,
Aż w końcu sięgnął tam, gdzie nie powinien,
Ale ona nigdy go nie zmuszała,
Chociaż prosiła o to i o tamto.
Sam podjął decyzję i jest sam sobie winny,
Że nie ma już kropli wody ani że ptaki go już nie znają,
Że ziemia go nie kocha chociaż ciągle pamięta.
Tak jak pamięta Terry Branden.”
„Czemu mi to mówisz?” zapytałem.
„Bo żyjesz w kłamstwie,
A ja zawsze mówię prawdę”,
Uśmiech jak robak przepełzł mu po twarzy,
Podrapał się po głowie,
„Wierzysz w Przyjemność, ale nie chcesz patrzeć,
Że twój świat to mój świat
A wszędzie jest Białogród,
I twój przyjaciel mógłby cię wydostać,
Ale nie chce, bo to w tobie jest niewola,
I ci ludzie mogliby się sami rządzić,
Ale wybrali dawno temu dyktaturę,
Wybrali w głowie, myślą,
I nie zmienią tego żadne karabiny,
I ty wybrałeś, myślą, wszech-Przyjemność
I wszystko co z sobą ta Przyjemność niesie,
I będziesz musiał żyć z konsekwencjami”.
Powiedział i wstał i zniknął pośród kniei.

 

Myśli Anny i jej spacery po lesie

 

1

 

Po prostu jestem,
Jestem próchnicą ziemi, która zjada sama siebie,
Drzewami, które pochłania ich własny wzrost,
Płynę narkotykiem,
Płynę ciepłą wodą.

 

2

 

Powiedz mrówkom,
By wyjadły moje wnętrze,
Jesteś głosem tego świata,
Życiem tego życia.

 

3

 

Król Gór nie jest moim prawdziwym ojcem,
Jestem córką Nicostki,
Ona oblała moje nagie ciało,
Z niej tworzę drzewa,
Z niej rozrasta się las.

 

4

 

Bój się śmierci,
Bo ja tam będę,
Ja i Król Gór
I moja matka – Nicostka
I będą tam drzewa
I źdźbła traw kąsające jak języki
I tylko twojego Boga tam nie będzie.

 

5

 

Życie jest nieskończone,
A śmierć nie istnieje,
Chyba, że postanowimy inaczej,
Człowiek tworzy Nicość
I człowiek tworzy Życie,
Król Gór cierpliwie słucha
I musi posłuchać.

 

6

 

Siedzę w lesie
I drzewa mnie słuchają,
Chodzę po kosmosie,
Odwiedzam planety i narody
I ludzie mnie słuchają,
Niczym nie różni się człowiek od drzewa,
Oboje namówię do nicości.

 

7

 

Gdy przestanę istnieć,
Nie będzie bolało,
Wszyscy moi ludzie zanurzą się we mnie jak w wannie,
Napełnią moje ciało ostatni raz.

 

8

 

Módl się do Boga,
Proś świat o wieczne życie
I tak mnie posłuchasz,
Przygotuję wannę
I wykąpie twoje ciało w absyncie.

 

9

 

Przechadzam się po lesie,
A las mnie słucha
I rozumie,
Że wszystko musi nieistnieć
I słucha mnie również Król Gór
I chce mi dać w prezencie nieistnienie,
Jedyny prezent jaki mi da.

 

10

 

Rozpuść cukier,
Nalej absyntu,
Rozpuści się,
Ja cię rozpuszczę,
Pocałuję twoje usta na pożegnanie.

 

11

 

Byłam w wielu miejscach
I nie wiesz nawet jak uważnie
Obserwowałam twoje życie,
Patrzę na ciebie ukryta w liściach,
Jestem w polach i gałązkach.

 

12

 

Król Gór jest bezsilny,
Ja jestem wolą,
Wolą bezwoli,
Zgniłego pnia i martwej sarny.

 

13

 

Jestem sarenką,
Leżę z przebitym gardłem,
Na zgniłej trawie,
Patrzę czarnym okiem
I nie widzę nic.

 

14

 

Jestem lisem,
Który leży obok martwego psa,
Nie wiem czy jeszcze się ruszam,
Granica życia jest niepewna.

 

15

 

Jestem lisem,
A cały świat to padlina,
Komórki to robaki,
Nie ma nic złego w zabijaniu,
Bo martwe nie czuje.

 

16

 

W zgniliźnie jest prawda,
Martwy mięsień nie kłamie,
Po co żyć?
Chcesz mnie okłamać?
Więc dlaczego masz mi to wszystko za złe?

 

17

 

Módl się, módl się, módl się, psie,
Błagaj Boga o wieczne życie,
Tylko ja rozmawiałam ze Złotym Mitrą,
Tylko ja mogę być wolna
I żyć wiecznie,
Ale ja tego nie chcę.

 

18

 

Chciałabym umrzeć,
Ale nie mogę,
Bo wtedy żyłbyś dalej
I żyłby las
I twoja rodzina.

 

19

 

Ludzie zastanawiają się
Czemu ktoś skrzywdził sarenkę,
Ale czasami po prostu nie ma powodu,
Czasami to po prostu krzyk świata,
Jak lawina czy wybuch wulkanu.

 

20

 

Przechadzam się po lesie,
Gałązki drapią mi ręce i nogi,
Krew po mnie ścieka,
Ale tylko las mnie kocha,
Bardziej niż ty,

Bardziej niż Król Gór.

 

21

 

Człowiek to drzewo,
Zjada ziemię,
Czasami zjada sarenkę,
Ona krzyczy,
Ale on nie słyszy.

 

22

 

Utonę w wannie absyntu,
Ludzie uwierzą w koniec
I będzie koniec,
A ja będę słuchać muzyki.

 

23

 

Jestem żywym absyntem,
Życie jest mną upojone,
Mięśnie i pnie mnie przedawkują
I umrą, wszystkie umrą,
Pęknie im serce.

 

24

 

A może to przeze mnie
Pytasz czy życie żyje,
Może napiłeś się mnie,
A teraz kręci ci się w głowie,
A twoje mięśnie obumierają?

 

25

 

Zabijcie się wszyscy,
Pomyślcie, że nie chcecie żyć,
A wtedy to się stanie,
Brahman na to pozwoli,
Bo kocha nas wszystkich,
Tylko ja go nienawidzę.

 

26

 

No dalej,
Nalej piwa
I zabij świat,
Nie pożałujesz,
Bóg cię posłucha,
Nie będzie bronić rzek i gór.

 

27

 

Najpierw będzie smutek,
Płacz i wilgoć,
Potem będzie ogień,
Potem będzie nic,
Tylko cisza.

 

28

 

Liście więdną,
Płoną,
Gasną,
Kto będzie mnie kochać,
Gdy wilgoci już nie będzie?

 

29

 

Ogień, ogień, ogień,
Jak ja kocham ogień,
Ogień pali drzewa,
Narkotyki to też ogień,
Bo palą ciało
I zostaje zgniły węgiel.

 

30

 

Jestem smutnym aniołem,
Stoję i płaczę
I pada deszcz,
Ogień mnie rozweseli,
Ogień zabije wszystko.

 

31

 

Dajcie odpocząć aniołom,
Dajcie odpocząć dzieciom,
Dajcie odpocząć mnie,
Zabijcie świat,
Spalcie morza,
Niech życie nigdy nie powróci.

 

IV Ponowne spotkanie

 

Twardziel z Metropolis i Anna

 

     Twardziel z Metropolis patrzył w jej twarz i zielone oczy i zobaczył bliznę na jej lewej ręce. Wspomniał, że on to jej to zrobił nie długo przed tym jak utknął w Metropolis. Wypalił jej ranę w ręce a ona się zgodziła, bo miał dać i faktycznie dał jej tym nieśmiertelność. Ale w tym było coś jeszcze, związał w ten sposób jej życie ze swoim, ona wtedy tego nie wiedziała, ale w ten sposób ją ograniczył, jej tajemniczy rozrost w kierunkach, których się nie domyślał, ale które przeczuwał. Wspominając to Twardziel z Metropolis pomyślał „sprytny wtedy byłem, co by nie mówić, kochaj lecz sprawdzaj”. Nieśmiertelność jest jak wsadzenie człowieka w formalinę, nie zgnije, ale też się nie rozwinie, zawsze pozostanie w tej formie, w której osiągnął nieśmiertelność, nawet jeśli dosięgnie potęgi nie dosięgnie nieskończoności, śmierć jest naturalnie związana z życiem i przemianą, nieśmiertelny człowiek w pewnym sensie nie żyje. Mało kto jednak o tym wie, mało kto zdaje sobie sprawę, że to jest tylko to pierwszy krok ku prawdziwej mocy.”

 

Przyjście Anny

 

     Twardziel z Metropolis stał nad złotym jeziorem boga Rosołowicza i myślał o swoim zwycięstwie nad Nosowąsem, i jego armią, której trupy leżały nieopodal, jako dowód potęgi i wielkości kosmicznego przestępcy oraz Świniowca, wielkiej Przyjemności podróżującej przez wszechświat. Nagle poczuł, że ktoś jest za nim, to była Anna.

- Oddaj mi śmiertelność – powiedziała, a jej słowa były ostre.
- Nie – odparł Twardziel z Metropolis.
- Zabiję Chinona, zabiję Nikitę, zabiję Świniowca, zabiję wszystkich twoich przyjaciół jeśli nie oddasz mi śmiertelności.

- Nawet gdybym chciał ci oddać śmiertelność to nie jestem w stanie, oddałem cząstkę mojej boskości Brahmanowi, on ma twoją śmiertelność, gdziekolwiek jest.

- Tak? – powiedziała wściekła Anna – to dobrze, to poczekaj – powiedziała i pstryknęła palcami a Twardziel z Metropolis znalazł się w pustce, w wszechogarniającej

     Rozpacz i strach wdarły mu się w ciało, nie było wyjścia z tej pustki, było ono jak wieczne spadanie, żadnych    drzwi, żadnych okien, żadnej nadziei. Wisiał tak i wisiał dusząc się płaczem i nie mając oparcia chociażby w podłożu, jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezsilny. Stał się rezydentem wiecznej czerni. Nie wiadomo ile czasu minęło, ale w końcu zobaczył złoty rozbłysk, stanął przed nim mężczyzna w złotej poświacie, ze złotymi włosami, który trzymał czarny jak zaćmienie słońca kapelusz w ręku.

- Mamy pecha? – powiedział.
- Tak – odparł Twardziel z Metropolis – nadzieja zalała mu serce, ale nie miał odwagi się cieszyć.
- Nie bój się, wszystko będzie dobrze.
- Kim jesteś?
- Jestem Złotym Mitrą.
- Jesteś Szczęściem.
- Tak.
- Dlaczego tu jesteś?
- Bo potrzebujesz pomocy, złote łabędzie śpiewały ci przy narodzinach, a Świniowiec jest jak zwykle przebiegły, wygląda na to, że zmusił mnie, żebym się pojawił.
- A w jaki sposób mógł cię zmusić?
- Jesteśmy ze sobą związani – powiedział Złoty Mitra – Gdy wrzuciłeś planetę w gwiazdę, a cząstka twojej boskości poleciała do serca Brahmana, trafiła do mojej duszy. Na skutek tego, najprościej można powiedzieć, że jestem w tobie zakochany.
- Zakochany? Ty? A więc jestem nieśmiertelny? Nic nie może mnie tknąć? Zawsze będę mieć szczęście?
- To dużo bardziej skomplikowane, pragnę, żebyś był szczęśliwy, niekoniecznie, żebyś miał szczęście, gdybym zapewnił ci absolutne powodzenie nie byłbyś wolny, a czy mógłbyś być wtedy naprawdę szczęśliwy? Jakby nie było ja też jestem częścią Brahmana, kto wie, może to połączenie sięga dalej niż obaj myśliny, nie jestem w stanie zrozumieć subtelnych powiązań między nami.
- Nie wiedziałem, że tak będzie, jesteś na mnie zły?
- Jak mogę być zły, przecież cię kocham! – powiedział ze śmiechem Złoty Mitra.
- Będziesz zły jeśli zabiorę od ciebie cząstkę siebie?
- Nie będę zły, chociaż nie będę zakochany.
- Skąd wiesz?
- To moja prywatna sprawa, możesz mi uwierzyć, albo nie.
- Jeśli nie odzyskam pełni swojej mocy nie pokonam Anny.
- Odzyskanie cząstki to jedno z rozwiązań, oczywiście jak to w świecie jest ich dużo więcej.
- A jakie są?
- Tego nie powiem, chcę żebyś sam się domyślił.
- Tylko odzyskując cząstkę mogę się stąd wydostać?
- Nie, są jeszcze trzy wyjścia, Świniowiec może zmusić Annę, żeby cię wypuściła, Anna może znaleźć powód, żeby cię wypuścić, albo ja mogę po prostu cię wypuścić.
- Świniowcowi by się udało?
- Prawdopodobnie.
- Mogłem ją zabić bardzo dawno temu.
- Intrygi przeplatają się w tym świecie w niewyczerpanej liczbie, niektórzy potrafią na nich płynąć, pociągać za sznurki rzeczywistości, żeby osiągać to co chcą, nigdy nie wiesz co jest twoją decyzją, a co bożą manipulacją.

 

Znowu w świecie

 

    Anna stała wśród wielkich dębów, las porastał wszystko jak gnijące zwłoki. Twardziel z Metropolis pojawił się z nicości jak piorun i uderzył ją w twarz, wiedźma padła na ziemię i spojrzała mu w oczy wzrokiem wilka.
- Odzyskałem swoją cząstkę boskości – powiedział patrząc na nią z góry.
- Więc oddaj mi moją śmiertelność! – zakrzyczała Anna.
- Teraz jestem panem twojego życia i śmierci… i wybieram śmierć – powiedział i pstryknął
palcami, Anna nie zdążyła nic powiedzieć, rozdziawiła tylko usta i zastygła w plastikowej formie, Twardziel z Metropolis złapał ją za gardło i rozgniótł w proch, który poleciał na wietrze i tak nikt już nie usłyszał o Annie ani Nihilipsie.

     Król Gór Stał przed Twardzielem z Metropolis, jego twarz przybierała plastikowy wyraz i on sam chciał zrosnąć się z ziemią, ale Twardziel z Metropolis wskazywał na niego dłonią, a obrzydliwy starzec nie mógł zrobić nic.

 

V Rozstanie

 

Śmierć Anny

 

Król Gór patrzył na mnie milcząc,
Ja zaś wskazałem na niego ręką,
Ból przeszywał go na wskroś,
Bo mieli w sobie swoje cząstki
I on kochał Annę, ten najpodlejszy
Ze wszystkich bogów, inkarnacja gwałtu,
A teraz musiał kochać mnie,
Bo ja władałem jej życiem i śmiercią,
Łzy leciały mu z twarzy,
Zlewały się w potok,
Który zalewał cały Białogród,
Tonęła ziemia w żalu jej władcy,
A ja stałem i patrzyłem jak wszystko ginie,
Tylko ci których lubiłem żyli dalej,
W moim sercu, w sercu Króla Gór,
Ginęły smutne fioletowe motyle
I pomarańczowe niebo,
A ja miałem wszystko
I rosłem w postać stalowego giganta,
Wyżej i wyżej, ponad planetę,
W wielką i szczęśliwą moc,
Gwiazdy mi nuciły,
A złote łabędzie jak w dniu moich narodzin
Śpiewały mi słodko do snu,
Ja jednak widziałem mój cel
I nie nie chciałem wcale teraz spać,
Żal mi tylko było wiatru,
Który wiał na pustkowiach,
Gdy człowiek był wolny
I nie widział nieskończoności świata,
Gdy mógł zanurzyć się w sobie
I w świecie, w łasce dobrego Brahmana,
Gdy mięśnie żyły a oddech dawał szczęście.
Tego pragnąłem, lecz szedłem,
Krok za krokiem z pustki w pustce,
A na mym ramieniu moi przyjaciele,
Świniowiec, Nikita i Chinon, w daleką
Szliśmy podróż pod światłami słońc,
W daleki cel do bitwy bogów,
Zwyciężyć wszystko i przyjąć ich pokłon,
Wielką szczęśliwość mego przeznaczenia.


Wspomnienie o Annie

 

     Pamiętam nasze długie godziny, które spędzaliśmy razem z Anną w jej domu. Stał nad rzeką, był przegryziony przez korniki, chylił się ku wodzie a my siedzieliśmy i paliliśmy opium, śmieliśmy się a dym wciągał nas w prąd rzeki. Śmiech przechodził w płacz, Anna mówiła o Królu Gór, o jego glistowatych dłoniach, o dziecięcych zabawkach, które ona próbowała ukrywać a które on zawsze wyciągał spod łóżka i przykładał do ust z uśmiechem, o robaczywej miłości, którą pałali do siebie i o wstydliwych pragnieniach, które nazywał swoją największą tajemnicą. A ona wierzyła mu bo nie wiedziała jeszcze wtedy, że nigdy nie był człowiekiem. A wszystkie jej opowieści nasączone były słowami czystej miłości i pocałunkami tak jak absynt nasącza się cukrem. Raz powiedziała mi „gdybym miała popełnić samobójstwo to tylko z jednym człowiekiem”, „z kim?” zapytałem, odpowiedziała „z tobą”. A ja słuchałem jej dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i widziałem jej zielone oczy pełne roślin i lasów i spojrzenie, w którym był cień, odpływałem na falach opium i wspomnień, które wzbierały na mnie jak wysypisko śmieci. Czułem jak moje pazury się chowają, żal i ból to wspaniałe narkotyki, przybyłem do niej z kosmicznych podbojów i zbrodni, za mną była krew, ale tu było wygodne łóżko zepsucia, zbrukanie każdej czystości, które odbierało człowiekowi wolność, bo umysł jego był brudny i spowity straszną intencją. Są czyste zbrodnie i zbrodnie brudne, takie które niszczą ciało i takie które niszczą duszę. A ja patrzyłem na nią i nawet gdybym chciał nie byłem w stanie jej tknąć, a z tyłu głowy miałem pytanie „czy to wszystko jest prawdziwe?”, czułem na sobie Króla Gór, który był wszędzie. Osłabiała mojego ducha i spowijała mnie swoim kłamstwem i swoją prawdą, ale ja jestem siłą, której nie można kontrolować. Nie chciałem jej zabić, chociaż wiedziałem jaka jest niebezpieczna, niektórzy powiedzieliby, że nie mam prawa nikogo osądzać, ale prawda jest taka, że nigdy nie miałem ochoty udawać sprawiedliwości.

mega-man
mega-man
Wiersz · 2 kwietnia 2024