Melancholia, obarczona winą
za to, co odległe i niedostępne,
wpasowuje się wieczorem
w tę przepaść wypełniającą
do bólu rokroczną ciszę.
Smutek, obolały po spotkaniu
z sumieniem, to tylko kilka
zmarnowanych dekad,
kilka przepłakanych nadaremno słów.
Cierpiąc na brak lekkiego powietrza,
sprzyjając bezsennej naturze,
moje znoszone serce
przystosowuje się do niemej walki
o krzyk.
Rzeczywistość, skazana z góry
na bezsenność, nie chce być ciałem,
którego pragnie każdy
bezdomny.
Rozebrana do ostatniego elementu,
porozumiewam się z ciszą,
gwałcącą moje ostatnie słowo,
tłamszącą wiarę w religię,
jaka nie nastąpi.
Odnajdę w tobie przerost myśli
nad słowem, zjednoczenie biegunów.