Spokojny poranek, po zwykłym dniu pracy,
Kawa poranna i ciepła grzanka.
Ręka opada, brak sił i zdziwienie.
Telefon, sygnały. Wózek wciągają.
Ust kącik opada, mówię, bełkocę.
Brukowa kostka na plecach wibruje.
Pytania karetce o pesel, imiona.
Kontakt sprawdzają, a ja odpływam.
Druciane binokle i krzyk by się nie ruszać.
Wciągają w tomograf, ja znów odpływam.
Znów nowe miejsce lampy sufitu.
Wężyki, kroplówki. Co oni robią?
Próbuję stanąć, lecz nie mam nogi.
Zimna podłoga, smutnego szpitala.
Ręka i noga. Mowa i pamięć.
To wszystko przeszłość, migotki filmów.
Znów mnie gdzieś wleką i nowy sufit.
Zamaskowani, ukryte twarze.
To Ukrainki, poznaję kolczyki.
Dyszenie wokół. Ludzkie cierpienie.
Sąsiad nie dyszy. Pakują już w worek.
Naprzeciw wrzaski. Rurę w nos pchają.
Zamknięcie, kamery, sufit i Covid.
Jest błoga cisza i babcia z różańcem.
Idę powitać, przez ciepłą izbę.
W kuchnie trzask ognia, znajome ściany.
Szarytka na drodze. Różaniec na pasie.
Dłoń ściska mocno dziesięć korali
Nie pora jeszcze! Nie puszcza dalej.
W klatę dostaję mocny strzał z góry,
Więc wracam szarpany ręką „kitlarza”.
Pytanie, gdzie jestem, czy aby umarłem?
Upewniam się licząc znane mi lampy.
Jeszcze szpitale, kurorty, garść leków.
Chodzę i mówię, lecz dłoń już nie wraca.
A jednak wróciłem, szansę dostałem.
Jestem znów gotów na nowe wyzwania.
Szanować dzień każdy i każdy oddech.
Okruchy zostawić i odejść w butach.