poezja to mała kolejowa stacja,
wysiadasz na niej nagle, w nieprzewidzianych sytuacjach…
więc rejwach, rozglądasz się wokoło
i pytasz: gdzie ja jestem? ocierasz przepocone czoło
twój topos dudni w ciele kombinatu,
to serce plus powietrze, symfonia aparatur
poezja niczym suport, sprzężona z duchem maszyna
raz się napręża raz się ugina
łuk w sarkoplazmie mięśnia
do kształtów do punktów odniesienia – jak zwinna ekworyna
wiersz się do tkanek z rymem przemieszcza
innym ci razem fikcję dopieszczasz
niby we fraku w stroju galowym
buzujesz bąbelkami w głowie
bo co trwa w słowie to się gotuje
jesteś wulkanem – drażnisz naturę
a na tym party taki czad
wszystko co zimne za pan brat
stoi na stole szampan markowy,
przepyszny – mocno zamrożony,
nagle wystrzelasz z korkiem w górę
w porozwieszane kotyliony
z muzami taki bal,
gdy ich zabraknie odczuwasz żal, i odlatują z światła lampiony
gdzieś w siną bezduszną dal,
poezja antrakt ma, i nic nie cieszy, nie ma tła
a już po balu jak kochanka
gdy kusisz lekko zamroczony
zarzuca nogi we firankach
na twoje zgięte w gryf pagony
bo słowo lotne, zwiewne…
tak oddziałuje na królewny
liryczność płynie w żyłach,
umila lot motyla, ubrana chyba u Versace?,
pod drgnieniem skrzydeł piersi obnaża,
nogi się plączą w rytmie cha cha
to kęs zakotwiczony w kruchym jabłku
w śnie aromatów soczyście owocowych
spragnionych ust szum w tataraku,
w posmaku cierpko-turkusowym,
poezja wrasta w kosmos
i tka jak dywan życie w krosnach
do galaktyki papirusowej,
żel gwiazd zasklepia lepkie zmysły
zdziczała transgeniczna róża
się w jakiś kąt za weną wciska
podstępna despotyczna burza
wyje jak pies i gromy ciska
tu w antresolach psich ogrodów
setery niosą w pyskach kwiaty,
i wyścielają ci pod stopą czuły łagodny rym włochaty,
szyfry poezji żyją w obłoku
są rozprószone na ozonie
pyłkiem paproszkiem w Arizonie
rozanielonej macierzanki
pachną bez przerwy i plotą wianki,
wtedy poeta wersy układa – do swej od serca wybranki
lecz lepiej się wyszumieć, poety żadna nie zrozumie
—