Ciepły powiew nadleciał od mokradeł i pól
dzień staje się duszny i wilgotny
podkasane mgły ukazują dolinę gehenny
wstydliwy teatr planety.
Miasto przegląda się w odbiciach wystaw
niczym kobieta patrząca w lustro
płatek kwiatu opada jak zsunięta suknia
łapię za nogi uciekające wczoraj.
Na portalu kamienicy w blasku słońca
kariatydy ukazują piersi
chcą wyjść z kamienia
do naturalnego miejsca (piękna)
[Takie chwile chcę zatrzymać w zastygłej żelatynie]
Dryfuję.
Nie ma powrotu do poprzedniego życia
mojej łąki
dzikich kwiatów
drzew i pszczół
tych wszystkich rzeczy razem
pani złocista od snów
prostuje linię plastyczną i horyzont
[Ten moment chcę uwieńczyć pod błyszczącym werniksem]
Z klepsydry opadł wszystek piasek
nie ma kto odwrócić
srebrne konie pogubiły podkowy
a Hefajstos umarł
ostatni sens przeprawy na drugą stronę.
Na pożółkłej fotografii w albumie
ona i on
drzewo genealogiczne
biały kwadracik czeka na moją podobiznę.