Proszę, nie rób smutnej miny:
Nie ma w tym niczyjej winy,
Nie ma pętli na mej szyi –
Jeszcze się więc zobaczymy!
Ciągnie mnie tam, do tych błoni,
Niemniej miększych od twych dłoni;
Niejedni tam składali głowy,
By wyglądać jak anioły.
Możesz iść i też zobaczyć
To, co trudno wytłumaczyć,
Mi, poecie z Świętej Góry,
Który wszczynał awantury –
Serca twego uwertury;
Grzmiały te aż po saturny
Otwierając uczuć trumny,
Te przykryte i zalane,
Żwirem żalu przysypane,
Z których dźwięki niesłyszane
Mogły pewno uratować
Dawne prawdy zapomniane.
Będę ślepcem pod przykrywką,
Zatem zlituj się nad Czasem,
Głupcem tym, co włada lasem;
Ja wiem, dzieli on, to jasne,
Jednak to, co sobie bratnie,
Wejdzie w tan gdzieś, po północy –
Wtedy Pan Czas będzie obcy
I będziemy tańczyć tango
W swych ramionach całkiem nago:
Gracja jego będzie mantrą,
Tak jak prawda – zapomnianą,
W białe wiersze przyodzianą
I daleką mi jak Gabon.
W słońcu będzie miłość płonąć,
Jak rumieniec mój przed szkołą,
Gdzie chodziłem tylko po to,
Żeby piękność twą móc chłonąć,
Licząc czasem cicho w duszy,
Że się kiedyś dam pochłonąć.
Ale koniec, to nie wyszło,
Co przyjść miało dawno znikło
Odpływając w głąb z ławicą
Na spotkanie z łez ulicą.
Mgły rozstawia dla mnie przyszłość:
Są tak lekkie, niby ości... –
Dom zbuduje ci z tych kości!
Potem, proszę, zaproś gości,
Biesiadujcie aż do późna,
Aż rozkwitnie twa nasturcja
Posadzona w glebie wspomnień,
Gdzie się żarzy blady płomień,
Piasek parząc, czyniąc lustrem.
Wystaw je na swym kobiercu
I pamiętaj, że po deszczu
W gajach ptaki nam śpiewają,
Nic nie boli ani jątrzy,
Bo to gra posłaniec Boży,
Co przychodzi, puka w okno,
Szepcze cicho, choć ochoczo,
Ale ty go już nie słyszysz –
Teraz dyszysz, potem milczysz
I zasypiasz tuż koło mnie,
Myśląc: "Anioł mój jest bliski".
Nie ten z Niebios, ten mniej czysty,
Ten, co pieśń ci tę przynosi
Byś nazajutrz mogła pościć –
Za szkłem szukać szczęśliwości.
Lecz gdy w chmurach się zjawiłaś
Prawdę wtedy zobaczyłaś
I wiedziałaś już, że szczęście
Będzie drżało w twojej ręce –
Biedne chuchro, biedny ślepiec
Z gliny lepił ci nadzieje;
Lecz to teraz stare dzieje,
Wrzosowisko nie istnieje...
Ja wiem dobrze – nie zapomnisz,
Czasem jeszcze tylko wspomnisz;
Może wtedy też i wstąpisz
Tu, w ten wiersz tchniony nostalgią,
Tą cudowną czarną magią,
Która zbliża cię do noża,
Choć na prawdę jest to zorza,
Co ma nieść cię nad błękity,
Goić rozpostarte żyły
I przybliżać ciebie tam, gdzie
Ja cię zabrać nie umiałem,
Chociaż wiesz jak bardzo chciałem,
Maniakalnie próbowałem.
Ale koniec, to nie wyszło,
Teraz czeka grzęzawisko
Letnich wspomnień kolorowych
Z mojej winny łzami chrzczonych.
Jestem tylko cieniem duszy,
Co przyczynia się do suszy,
Ale ty mnie pokochałaś –
Spośród chwastów wyskubałaś;
Pokazałaś mi, że mogę,
Teraz więc i ja pomogę,
Bo przed siebie wskaże drogę.
Na jej krańcu się spotkamy
I jak w maju pogadamy:
Znowu będziesz ze mną blisko,
Znowu będziesz widzieć wszystko –
Znowu będzie wrzosowisko!
Wiemy dobrze – będzie dżdżysto,
Ale dla widzenia warto.
Pieczęć zawsze musi przylgnąć,
Niczym kurze do pstrych listów
Lub jak topór myśliwego
Do pnia drzewa cedrowego.
Jestem widmem twojej duszy
Pośród białych, białych bluszczy;
Ty zaś moim kandelabrem,
Co mój płomień trzyma równo.
Będę trwał pod twoim szarmem,
Choć nam msza nie będzie dana –
Ja cię widzę, nosisz welon,
Dobre życie masz za oknem,
Drogę ci oświetla neon:
To już koniec, machasz ręką –
Wchodzisz teraz w nowy eon.
Chcę mi się powiedzieć "ale",
Ale po co? – jest wspaniale:
Ty odchodzisz, ja zostaję;
To już koniec, zaraz zgasnę.
Och, jak miło
Się żegnać
W ten sposób,
Zuzanno...