Wyschło źródło.
My – ryby,
Rzucamy się po mokrym piasku
W rozpaczliwej próbie sięgnięcia płetwami
Po białe gołębie,
Trzymające w swych szponkach
Nasze czerwone, niebieskie i kwaśne oddechy.
Potrzebujemy powietrza,
Ale panikujemy i wciąż oddychamy – jakby nigdy nic;
Jak gdyby sieci suszy i łańcuchy bezkresnego lądu
Nie sprawiły wcale, że wszyscy jesteśmy (i pozostaniemy)
Przypięci do ziemi tego nieskończenie suchego cmentarza –
Więzienia naszych śliskich ciał,
Z których powyrywano nam nasze nieme serduszka.
Nasz rybie serca
Swym biciem naśladują teraz
Trzepot skrzydeł mew-złodziejek-oszustek
Zwiedzionych prymitywnym kusicielstwem,
Wizją chwycenia za srebrną otoczkę
Mięśni sercowych, tętnic i żyłek,
Oddechów naszych
Czerwonych, niebieskich i kwaśnych.
Biada im,
Biedne one –
Mewki-złodziejki-naiwne;
Bo już zaraz,
Już za moment,
Te drobne, skrzydlate
Kafelki marmurowe,
Jeden po drugim,
Drugi po czwartym,
I szósty po piątym,
Staną się pługiem ciągniętym
Przez zagłodzone osły
Pianisty-dandysa z Cadaqués.
Klawiszowe pługi
Ciągnięte przez błotniste nieczystości hotelowych pokoi,
Grzęzawisk, bagien i mokradeł rzymskich łaźni.
Ach, jak bardzo biedne są one!