Nie zdziwiłbym się,
Gdyby nazwano mnie ślepcem,
Wszak dobrze wiem,
Iż tylko ślepiec mógłby nie dostrzec
Wszechobecnego Piękna.
Ślepocie,
Bierności na Słońce,
Mogę próbować zaprzeczyć,
Lecz kiełkujących w glebie mej duszy kwiatów obsesji
Ukrywać i negować faktu ich istnienia
Przed nikim nie zamierzam.
Dzień w dzień wstaję,
Aby obcować ze Słońcem,
Błękitem i Horyzontem;
Wschód po wschodzie
Wybudzam się z płomieni,
I jak feniks, co miliardowy już raz
Przebudza się otoczony przez gęstą woń siarki,
I miliardowy już raz
Widzi wewnętrzną część skorupy swej węglanowo-wapiennej celi,
Z której kiedyś, przebijając się dziobem przysypanym
Sypką szarzyzną Zmartwychwstania
Po raz pierwszy ujrzał srebrny blask Piękna –
Jestem przerażony.
Parujący popiół przenika ze snu i miesza się z chłodem jawy,
Która jak wirus, jak choroba, jak ropiejący na ustach trąd,
Wpina się w moje, dopiero co wyplute przez łono chaosu, ciało.
Zachód po zachodzie
Śnię o rzeczach Legendarnych,
Wielkich, Jedynych.
Śniąc, spuszczam się na muliste wrzosowiska, przykryte przez perły –
Łzy wolno tlących się burzowych chmur,
Których przebite trzewia wystawione na powiewy barbarzyńskiego Wiatru,
Na skulonym z bólu Nieboskłonie,
Kurczą się i gniją;
A z ich ran wszerz rozpostartych,
Jak ze zdezelowanego kredensu,
Wypadają przezroczyste kryształy Wolności,
Które przy zetknięciu z ziemią
Przekonują się o Wzniosłości,
Jaką niesie ze sobą Istnienie.
Sam teraz stoję w deszczu,
Sam, Jedyny, Wielki.
Sam jeden w środku Lata,
Sam jeden w płomieniach,
I sam jeden naprzeciw Naturze
Stawiam następujące pytania:
„Dlaczego Człowiek
Może do końca pozostać pochodnią (dla) Ludu,
Jedynie we łzawej, pustynnej izolacji?
Czemuż, gdy płomień rdzę ściera
I grzechy wyciska z ciała,
W całości pokrytego korozją, zepsuciem i złem,
Ludzkość widzi jedynie
Agonie i cierpienie,
A nie tak, jak powinna –
Triumf?”
Ach!, czyż jako cały nasz Wielki Gatunek-Ludzki
Popadliśmy w aż tak głębokie odmęty szarości i strachu,
Że w Heroizmie próbujemy dopatrzeć się znamion logiki?
Żadna przecie to logika i sensowność
Nie ukształtuje Serca tak,
Jak mróz marcowej fali morskiej,
Lub jak to miedziane krzesiwo,
Co jak batuta tkwi w zamkniętej dłoni,
Czekając na jedno drobne drgnięcie,
Które przez krzyk i snopy światła,
Przebija zwęglone członki,
Tworząc tym samym drabinę
Pomiędzy Niebem a Ziemią,
Która zapuści swe korzenie w jednym, prostym,
Heroicznym d r g n i ę c i u k o n i e c z n o ś c i.
Drgnięciu,
Które po kilku kolejnych obrotach
W kalejdoskopie wschodów i zachodów Świadomości,
Zostanie przykryte przez mech i zarazki,
Gdzieś pośrodku ciemnego, grząskiego boru
Przeżywającego właśnie swój pierwszy, Dziewiczy Rozkwit;
I którego wydeptane sarnie ścieżki
Pochłoną nieświadomych niczego pielgrzymów
Nęconych chęcią wspięcia się Wyżej:
Wyżej, ponad ich samych.
Wyżej, ponad sam jeden Legendarny Fundament
Złocistej, grząskiej i jak pitny miód słodkiej
Drodze ku Wyższości.