Odchodzi we mnie
kolejny skrzywdzony poranek.
Ginie sen, który mógł być
preludium dla cieplejszych chwil.
Błąka się trajektoria serca;
słyszę spowiedź
sennej mary, tak bliską podśpiewywaniu
tabliczki mnożenia.
W Twoim spojrzeniu - zdecydowanie
zbyt cichym - połyskuje ostatni podryg
wiosny; błyszczy się słońce,
któremu ktoś podarował
chwilę bezsenności.
Kwitnie we mnie serce, wkrótce
wyda zakazany owoc.
Pleni się strach, jaki przysporzy tylko
dodatkowych marzeń.
Za ciasno jest Twoim słowom
w moich ustach; umykają następne poranki,
tak przerażone bliskością jutra.
Moja cierpliwość wsiąka w koszulę
na Twojej piersi; zmysły rozpogadzają się,
jakby miała zagościć tęcza.
Wspaniałe są godziny,
kiedy dzielą nas wyłącznie
splecione ręce.
Niezapomniane pozostaną chwile,
kiedy łza rzeźbiła pocałunek.
Staję się powoli niedokończonym snem.
Zamieniam w tęsknotę,
która pragnie jedynie uronić kilka
smutnych uśmiechów.