Czarny, dotkliwie sierocy, oddalony
jest tegoroczny świt.
Podarte, skrzywdzone, gasnące
dzisiejsze słońce.
Rozglądam się za ułamkiem światła -
czy jest w nas dość smutku,
aby przeciwstawić się
martwemu dotykowi,
przypadkowo zadanym pocałunkom?
Pewnego razu miłość nauczy się
odmieniać Twoje imię; obumrze
ostatnie ziarenko łzy,
obróci się we mnie pamięć
tak dotkliwa, że poczuję każdy podryg
samotności.
Wiesz, od samego początku
obawiałam się marzeń; uciekałam
przed świtem, aby poczuć na skórze
piętno Twojego uśmiechu.
Na samym wstępie czytałam
w gwiazdach; północne niebo dostarczało
melancholii.
Nie mogę ujarzmić Twoich obaw;
ciało nie zgadza się z werdyktem.
Powołana do snu, lubuję się
w ciemnościach,
odkrywam nieznane łzy.
Czy poczuję tę noc, rozebraną z mroku?