Bezsenny, zadurzony włóczęgo, poczęty
w nienazwanym sercu! Czy słyszysz,
jak umiera we mnie Twój
wszechświat?
Czy czujesz, jak zamieniam się
w teraźniejszość, co zastąpi życie?
Spokojnie, bez lęku dojrzewają łzy.
Bez pośpiechu, stopniowo
zmartwychwstaje godzina,
co przysporzy
kilka gasnących płomyków nadziei,
jaka obieca lepsze czasy,
kiedy odmieni się tęsknota,
odnajdzie sen.
Mój wędrowcu, zagubiony
we własnym sercu, nieprzyzwyczajony
do nieba! Czy wciąż lśni dla Ciebie
ostatnia gwiazda, czy nadal słyszysz,
jak słoneczny uśmiech
obmywa Twoją duszę z resztek
wieczoru?
Śpieszę się, aby przywdziać przytulny smutek.
A może lepiej będzie mi
pod maską? Mam kilka w zanadrzu...
A może światło ulicznych latarni
wydobędzie z Ciebie odrobinę pragnienia?
Może burza, którą zrodził szept,
rozpozna znajome twarze,
porzuci pychę, namiętność i litość?