Statkiem popłynęliśmy
Fatalna dwójka, geniusze życia
Z gołębią dłonią weszłaś ze mną w slumsy
Choć puste kości miałaś, niczego się nie bałaś
Dusza jakaś, zbroja jakaś
A reszta to było tylko szkoło
Więc szliśmy, więc szliśmy
Od pocisków okna mansardy naszej
W agonii jęczały noc całą
Jakby jama ustna zalana próchnicą
Ale my na hamaku w bzy zasnęliśmy
Jakby to na Gwiazdkę miał być prezent
Jakby nam kto maślanką pozalewał zmysły
O świcie Szatan nasz traci swój szmaragd
Wtedy to sprawdzam czy nadal tu jesteś
Czy żeś czasem mi przez sen nie zwiała
Urokiem zwiana
Z jakimś José z pokoju na piętrze
Ale nie, ty byłaś przy mnie aż do rana
I ty mi uwierz, moja mała
Że nie dało mi się wtedy
Się ciebie nie pocałować
A kiedy przez okno (nie zapomnę nigdy) chciało przecisnąć się słońce
W obawie, że sparzy ono twoją papierową aureolę
Ja władnym ciałem ciebie zasłoniłem
Przed tygrysim pazurem opalenizny
Na plażach nudystów ona diadem, korona jakaś
Lecz pod mikroskopem wykształcenia wyższego —
Czarny rak, gangrena i et cetera
Ja to chciałem wziąć na siebie (czułem, że muszę)
Wiesz, ja ze słońcem żyję dobrze
Ono drapie, ja prawie nie płaczę
Można by rzec, że kochamy się prawie
Jednak to z tobą przeszedłem przez noc
I-ty przed słońcem ciepło mnie dałaś
I-ty, z tobą tylko
Będę mógł dzień dniem nazywać
I-z-tobą tylko mlekiem sen oblewać
I-z-tobą tylko dzień skończony (na podłodze trociny, balony) zaczętym dniem nazywać
Nowy dzień, złoty dzień
I-ty — moja Argentyna w nim