Miałem sześcianie lat
Byłem zamknięty w spirali:
Papieros po papierosie, po papierosie —
Romantyczne samobójstwo rozłożone w czasie
Spowite pienistą woalką dymu
Z parchów na niemytej głowie
Sączył się bród
Blady jak świąteczne serpentyny
I nawet one były spiralne
Zakrawające pośrednio o pragnienie anihilacji
Czasami jednak ktoś przychodził pod most
Mojej życiowej stagnacji
Pomagali mi sprzątać, odkurzać
Po to pewnie by przeciągnąć łańcuch
Ciągnący mnie w dół
Ja jednak nigdy się nie dałem
Zawsze wiedziałem kiedy rzucić na wiatr
Właściwe słowo
Albo kiedy spojrzeć na nich swoim
Oświeconym spojrzeniem dzikusa
Które mówi
Jasno i klarownie:
"Wiem kim jesteś
I po co tu przyszedłeś.
Myślisz, że zdołasz mnie złamać?
Wiem co knujesz, nie oszukasz mnie
Skurwysynu.
Tak więc wynoś się, wynoś
Zanim znowu narobię tu syfu."
Co zabawne, te przybłędy
Nigdy nie chciały
Żadnych pieniędzy
Między słowami mówili
Że moje oczy pełne miłości
Im wystarczą w zupełności
Zawsze węszyłem w tym podstęp
Gruboskórny był zemnie sukinsyn
Więc kiedy było już po wszystkim
A mój nadrzeczny przytułek zatapiał się
W błysku i magii
Ja kazałem im spierdalać
Bo w nocy słyszałem jak ostrzą sobie na mnie swe noże
Ci wtedy zawsze odchodzili
Budowali łodzie, potem spływali po snopach
Wiedząc, że takiej gęby jak moja
Nie można po prostu zakuć w kaganiec
Wczoraj obudziłem się na wzgórzu
Z dala od prądów wcześniej mi znanych
Własnoręcznie wyrytych dorzeczach i spływach
Wychyliwszy głowę za kamienną krawędź
Nie dojrzałem nikogo
Tylko pusty tłum pomarłych chwastów
Które jakby zieleniały, gdy się co któremu
Chwilę dłużej przyglądałem
"Deszcz i tak zaleje to wszystko",
Myślałem
Obróciłem się więc na bok
Powróciwszy w sen
I nie śniło mi się nic
Nic poza dźwiękami kosiarek i młynów
Co jawiły się mi jako wspomnienia
Czegoś czego nie sposób wyrazić
W żadnym wierszu
I to na pewno wcale nie dlatego
Że nie mam pomysłu na puentę
Piszę jak żyję —
Bez końca, bez celu