Iluzje

Andrzej Łożyński

Iluzje

Urodziłem się w Brabancji jako syn pastora,

Imię dostałem po zmarłym rok wcześniej bracie,

Mój brat Theo, który mnie utrzymywał całe życie,

Urodził się cztery lata później.


Byłem dzieckiem milczącym i zamyślonym,

Uczyłem się w szkole, potem miałem guwernantkę,

Rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem,

Miałem 11 lat i byłem bardzo samotny.


Potem była szkoła średnia, która porzuciłem w marcu,

Nie zdając egzaminów, powróciłem do domu,

Zbijałem bąki, dużo czytałem,

Ojciec nie mogąc  patrzeć na moje próżniactwo,

Wysłał mnie do pracy w galerii sztuki w Hadze.


Sklep był wuja i nie byłem tam lubiany,

Przeniesiono mnie do galerii w Londynie,

Pierwszy raz w życiu zobaczyłem wielkie miasto,

I pierwszy raz się zakochałem, bez wzajemności.


Zarabiałem więcej niż ojciec, kupowałem dużo,

 Reprodukcji malarstwa, którymi ozdabiałem pokój,

Zacząłem słuchać kaznodziei i coraz więcej myślałem o Chrystusie,

Chciałem gościć ewangelię wśród prostych ludzi,

Którzy najbardziej jej potrzebują.


Przeniesiono mnie do Paryża,

Zapał religijny osłabiał mój zapał do pracy, 

Wyjechałem do domu na Boże Narodzenie,

Bez zgody przełożonych i wkrótce zostałem zwolniony.


W domu patrzono na mnie wrogo, zmarnowałem swą szansę.

By zejść im z oczu, wyjechałem do Anglii,

Podjąłem pracą pomocnika nauczyciela,

Bez wynagrodzenia, za wyżywienie i lokum.




Po zakończeniu roku szkolnego, poprosiłem o pensje,

Odmówiono mi,

Próbowałem znaleźć pracę w Anglii – bezskutecznie,

Musiałem wrócić do domu.


Ojciec nie chcąc łożyć na me utrzymanie,

Załatwił mi pracę w księgarni w Dortrechcie,

Chciałem głosić Słowo Boże wszędzie,

Nieść ludziom pomoc i pociechę.


Postanowiłem zostać, jak ojciec, pastorem,

Pojechałem do Amsterdamu i zamieszkałem u wuja Jana,

Uczyłem się i przygotowywałem do egzaminu na studia teologiczne,

Nie dałem rady, tego było za wiele.


Następny kurs, w szkole misyjnej, w Brukseli,

Również zakończył się klęską,

Nie chcąc rezygnować z marzeń, przyjąłem pracę,

Misjonarza wśród górników w Borinage.


Zjechałem do kopalni by poznać ich pracę,

Pracowali bardzo ciężko, a mimo to,

Ludzie ci żyli w nędzy, którą trudno sobie wyobrazić,

Dałem im moje ubrania, pieniądze i zegarek.


W końcu komitet ewangelizacji orzekł, że,

Nie mam daru przemawiania,

Swym zachowaniem podważam godność kapłaństwa,

Zostałem zwolniony i nie wiedziałem co począć.


Wierni odwrócili się ode mnie i kpili,

Dzieci, na lekcjach religii wyśmiewały mnie,

Miałem poczucie winy i wstydziłem się,

Nie śmiałem spojrzeć rodzicom w oczy.


Nie miałem dokąd iść, wróciłem do domu,

Chciałem, aby to był powrót syna marnotrawnego,

Tak się jednak nie stało,

Dostałem jedzenie ale nic więcej

Patrzyli na mnie z rezerwą.


Po kłótni z ojcem, uciekłem z domu,

Wróciłem do Borinage w wielkim przygnębieniu,

Karałem się unikając jedzenia, dachu nad głową,

Kąpieli, odpoczynku, ciepła, nawet towarzystwa ludzi.


Kościół nie chciał mnie jako kaznodziei , ani nawet wolontariusza,

Czasem, ojciec przesyłami trochę pieniędzy,

Nie chciałem ich, rozdawałem je biednym,

Kupowałem dla nich Biblie lub po prostu odsyłałem. 


Nadeszła zima, chodziłem boso w łachmanach, po śniegu,

Spotkani, na wrzosowisku, chłopi nazywali mnie szaleńcem,

Pan Jezus też był szaleńcem – odpowiadałem,

W marcu wyruszyłem w pieszą podróż.


Nikt nie chciał mnie zatrudnić choć przyjąłbym każdą pracę,

Spałem gdzie popadło, byłem zwykłym włóczęgą,

Biednym, nagim, dwunożnym zwierzęciem,

Wyczerpany wróciłem do punktu wyjścia.


Przyjechał po mnie ojciec, ktoś mu doniósł o moim stanie,

Nie chciał mnie ratować, a tylko oszczędzić rodzinie wstydu,

Naprawdę chciał się mnie pozbyć, zamknąć w domu wariatów,

Uciekłem do Borinage, miejsca mojej klęski.


Byłem na dnie i odbywałem w cierpieniu karę,

Za wszystkie moje klęski,

Zdechłbym z głodu ale uratowały mnie pieniądze od Theo,

Zacząłem  rysować.

Chciałem rysowaniem zarabiać na chleb,

Czytałem książki o technice rysunku oraz o perspektywie,

Z zapałam ćwiczyłem się w rysowaniu węglem,

Postanowiłem zostać artystą, by nadać sens memu życiu.


Pojechałem do Brukseli, nadal uczyłem się rysunku,

Zapisałem się do Akademii Sztuk Pięknych,

Kupiłem cztery garnitury, opłacałem wielu modeli,

Zrozumiałem, że mam za mało pieniędzy.



Rodzice nie mogli przysyłać mi więcej,

By ich odciążyć, Theo przejął opiekę finansową nade mną,

Wezwał mnie do szukania pracy,

Niestety nie znalazłem żadnej.


Wróciłem do domu i rzuciłem się w wir pracy,

W sierpniu przyjechała na plebanie, kuzynka Kee,

Była wdową z ośmioletnim synem.

Chciałem zostać jej mężem i ojcem chłopca.


Chciałem założyć rodzinę i oświadczyłem się,

Odpowiedziała „Nigdy, nie, przenigdy”,

Postanowiłem gorliwością, przełamać jej opór,

Zacząć zarabiać i przekonać wszystkich, ze jestem odpowiedzialny.


Pojechałem do Hagi, sprzedać swoje najlepsze rysunki,

Lub zdobyć zamówienia do wykonania, bez skutku,

Wysyłałem listy miłosne do Kee, bez odpowiedzi,

Jej rodzice żądali abym, zaprzestał prób skontaktowania się z nią.


Rodzice nie wspierali mego uczucia,

Zawiedli mnie i nie okazywali mi zrozumienia,

Doszło do kłótni z ojcem i padło wiele gorzkich słów,

Pojechałem do Amsterdamu zobaczyć się z Kee i wierząc w cud.


Wiele razy odwiedzałem dom Kee, ale nigdy jej niebyło,

Tak mówił jej ojciec, żądałem stanowczo spotkania,

„Twoje nalegania są wstrętne” odpowiedział,

Włożyłem dłoń w płomień lampy, ukazując mą desperacje,

Zgasili lampę i nie widziałem jej więcej.


Miałem poparzone: rękę i serce,

Byłem w depresji i myślałem o samobójstwie,

Moje marzenia o dom i rodzinie umarło,

Tylko praca mogła przynieść mi pocieszenie.


 Wyjechałem do Hagi i rozpocząłem naukę malowania akwarel,

U mego kuzyna Antona Mauve,

Przyjechał ojciec, zaniepokojony moją rozrzutnością,

Wróciłem z nim do domu.


Zbliżało się Boże Narodzenie,

Urządziłem pracownie i ćwiczyłem rysunek,

Choć staraliśmy się unikać z ojcem,

Spokój nie trwał długo


W pierwszy dzień świąt, odmówiłem pójścia do kościoła,

Ojciec potraktował to jako bezbożność i nieposłuszeństwo,

Byłem gwałtowny, wyrzuciłem z siebie wszystkie żale,

Ojciec wygnał mnie na zawsze,

Gdy wychodziłem, usłyszałem przekręcanie klucza.


Wróciłem do Hagi, wynająłem pracownie, kupiłem meble,

Wszystko za pożyczone, od kuzyna, pieniądze.

Uczyłem się u Antona, poznając tajniki malarstwa,

Był dobrym i cierpliwym nauczycielem.


Na skutek mojej drażliwości i pokłóciłem się z wszystkimi,

Którzy mogliby mi pomóc, nawet z utrzymującym mnie bratem,

Znów wydawałem za dużo,

Uważałem, że zasługuje na uznanie i więcej pieniędzy.


Spotkałem Sien, była prostytutką,

Była w ciąży i miała pięcioletnią córkę,

Pozowała mi, pewnego dnia została na noc,

Przyprowadziła córkę i zamieszkaliśmy razem.


Nie kochałem jej, a jednak chciałem się z nią ożenić,

Zawsze chciałem stworzyć rodzinę.

Pomagałem jej, a ludzie mnie potępiali,

Jak gdybyśmy nie mieli prawa do szczęścia.


Żyliśmy spokojnie, Sien pozwała mi codziennie,

Rósł jej brzuch i bardzo o nią dbałem,

Zaraziłem się chorobą weneryczną,

W czerwcu trafiłem, na pewien czas, do szpitala.


Przyjechał ojciec, żeby się, ze mną, pogodzić,

Byłem spokojny i nie ulegałem urazom,

Martwiłem się tylko, żeby nie spotkał Sien,

Która mnie odwiedzała i przynosiła trochę jedzenia.


W związku porodem Sien udała się do szpitala,

Lekarze orzekli, że będzie trudny i zagraża jej życiu.

Opuściłem swój szpital i udałem się do niej.

Urodziła chłopca, patrząc na nich byłem szczęśliwy.


Robiłem wszystko, aby rodzina zaakceptowała Sien,

Pogodziłem się z rodzicami, pisałem bratu jaka jest gospodarna,

Zapraszałem ojca i brata do odwiedzin, by zobaczyli nasze szczęście,

Przyjechał Theo, nie wzruszył się, zabronił ślubu,

Kazał malować, olejne pejzaże i przysyłać je do niego.


Przyjechał ojciec, wyparłem się Sien,

Mówiłem, że to biedna, chora kobieta, której pomagam,

Obaj wiedzieliśmy, że kłamię,

Nikt nas nie odwiedzał, wszyscy się odsunęli.


Malowanie mi nie szło, wróciłem do rysunku,

Żaden z nich nie nadawał się do sprzedaży,

Jak zwykle wydawałem za dużo,

Nachodzili nas wierzyciele i poborcy podatkowi.


Gdy brakuje pieniędzy, w domu pojawiają się niesnaski,

Tak też było u nas. zaczęły się kłótnie o wszystko,

Przyjechał Theo i powiedział, że dostanę zamówienie na rysunki,

 I zaliczkę do wuja Cora, jeżeli rozstanę się z Sien.


Nie wiedziałem, co robić,

Żal mi było Sien, jej syn, Will, był do mnie przywiązany.

Jaki miałem wybór, bez pieniędzy od Theo,

Czekała nas nędza.


Wziąłem zaliczkę, spłaciłem długi,

Resztę pieniędzy podzieliłem na dwie części,

Jedną dla Sien, drugą dla siebie,

Poszedłem na pociąg,

Na dworcu czekała na mnie Sien z Willem,

Siedząc w wagonie trzymałem chłopca na kolanach,

Byłem przepełniony żalem, czułem się jak zdrajca,

Marzyłem, że sprowadzę ich do siebie,

Wiedziałem jednak, że tak się nie stanie.

 

Pojechałem do Drenthe, krainy kopaczy torfu,

Było po sezonie, wszędzie pusto, szaro i biednie,

Byłem skrajnie przygnębiony,

Trochę rysowałem, ale czułem, że zmierzam do nikąd. 


Nadeszły dni ciemne i ponure,

Theo rozważał wyjazd do Ameryki,

Namawiałem go by rzucił pracę i został artystą,

Malowalibyśmy razem, wpierając się.


Mój pobyt w Drenthe zakończył się jak zawsze,

Długi, ucieczka przed wierzycielami.

Dwadzieścia pięć kilometrów piechotą do stacji kolejowej,

W marznącym deszczu i śniegu,

Zabierając ze sobą tyle ile mogłem unieść,


Wróciłem do domu, ale nie zdołałem zachować spokoju,

Wykrzyczałem ojcu wszystkie doznane krzywdy,

Ojciec nie miał sobie nic do zarzucenia,

Nadal uważał mnie za wariata i zakałę rodziny.


Wysiadając z pociągu, mama złamała kość biodrową,

              Opiekowałem się nią, zmieniałem pościel, czytałem, przynosiłem kwiaty,

Byłem przydatnym i sprawiało mi to radość,

Nawet ojciec do docenił.


Pielęgnując matkę, poznałem Margot,

Starą pannę z bogatej rodziny, która pomagała chorym w okolicy.

Margot zainteresowała się moją sztuką,

Zobaczyła we mnie człowieka i artystę.


Spacerowaliśmy razem, rozmawiając o sztuce i życiu,

Margot okazywała mi swoją życzliwość,

Jej uśpione serce pragnęło miłości,

Postanowiłem dać jej odrobinę szczęścia.


Margot zakochała się w niemającym dochodów malarzu,

Jakaż zgroza jej dla rodziny,

Zwołano radę rodziny, która mnie potępiła

Uważając jej miłość do mnie, za rzecz oburzającą i niedorzeczną.



Stanąłem w obronie godności kobiety,

Proponując, że się z nią ożenię,

Zostałem wyszydzony jako łowca posagu,

Który czyha na jej pieniądze.


Postanowiono wysłać Margot jak najdalej ode mnie,

Spotkaliśmy się ukradkiem, tuż za wsią,

Nagle Margot upadła i wyznała, że zażyła truciznę,

Zmusiłem ją do wymiotów, a następnie odwiozłem do lekarza.


Spotkałem się z Margot w Utrechcie,

Ale oboje byliśmy pogrążeni w smutku i melancholii,

Czuliśmy, że to nasze ostatnie spotkanie,

Czy kobieta i biedak mogą przeciwstawić się prawom świata?  


Rysowałem, szkicowałem, malowałem,

Niestety czułem, że stoję w miejscu,

Byłem sfrustrowany, i nie panowałem nad sobą,

W czasie rodzinnego obiadu, z furią nakrzyczałem na ojca.


Rozpocząłem serię portretów Głowy ludzi,

Namalowałem ich około pięćdziesięciu,

Mijały jałowe dni. Rodzice i ja,

Stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy.


Zmarł ojciec, moja matka, uważała,

Że to ja, jestem winny jego śmierci,

Zamiast na żałobie, skupiłem się na,

Malowaniu mego pierwszego poważnego obrazu Jedzący kartofle.


Jedna z moich wiejskich modelek, Gordina, zaszła w ciąże,

Choć zaprzeczałem, wszyscy mówili, że to moja sprawa,

Miejscowy ksiądz zabronił parafianom pozowania,

Zacząłem malować barwne pejzaże.


Opuszczony przez rodzinę, gnany wrogością mieszkańców wsi,

Opuściłem Nuenen i pojechałem do Antwerpii.

Podjąłem studia na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych,

Rysowałem i malowałem zbyt gwałtownie,

Po dwóch miesiącach zrezygnowałem.


Wydawałem pieniądze na farby, płótna, prostytutki i modelki,

Straciłem większość zębów,

Chleb, kawa, fajka to całe moje menu,

Prześladowała mnie wizja śmierci, namalowałem Czaszkę z zapalonym papierosem


Skończyło się jak zwykle nie zapłaciłem za czynsz, farby,

Pozostawiając wierzycieli ich losowi,

Bez zgody brata, o którą zabiegałem od tygodni,

Udałem się, bez uprzedzenia, do Paryża.


Przystrzygłem brodę, naprawiłem zęby, sprawiłem sobie garnitur,

                      Zamierzaliśmy z  Theo na Montmartre, w mieszkaniu z pracownią,

W prywatnej szkole znanego malarza,

Podjąłem jeszcze jedną próbą nauki warsztatu.

Z tym samym, co zawsze skutkiem.


Malowałem, oferowałem swe rysunki setce gazet,

Nic nie sprzedałem,

Nie udało się zorganizować wystawy mych obrazów,

Jedynie w nieoświetlonym sklepie z farbami, u ojca Tanguy’ego, zawisło kilka. 


Odwiedziłem wiele paryskich domów publicznych,

Oglądałem   obrazy impresjonistów,

Poznałem Agostinę Segatori,

W jej Le Tambourin zawisło kilka moich prac.


Moje bałaganiarstwo, brak dobrych manier,

Odkładało się na życiu brata,

Gdy przychodzili do niego znajomi, często dochodziło do kłótni,

Które prowokowałem, przychodzili co raz rzadziej.


Kłóciliśmy się o to, że wydaje za dużo pieniędzy,

Okazało się, że Theo ma zeszyt w którym,

Zapisywał każdą przekazaną mi kwotę,

Nie zgadzaliśmy się w poglądach na sztukę.


Na wiosnę zacząłem malować w plenerze,

Organizowałem wystawę nowej sztuki,

 Która zakończyła się porażką,  

Poznałem japońskie drzeworyty,


W lutym opuściłem Paryż,

Udałem się do Arles w Prowansji,

W poszukiwaniu słońca południa,

I by ratować brata.


Znów byłem samotny,

Owładnęła mną idea wspólnej kolonii artystów,

Wynająłem wschodnie skrzydło Żółtego Domu,

By przygotować w nim, naszą siedzibę.


Urządzałem Żółty Dom, malowałem,

Pisałem listy do brata oraz znajomych malarzy,

Proponując wspólne przedsięwzięcie,

Nikt nie był zainteresowany.


Jeden Paul Gauguin, okazał trochę zainteresowania,

Nastąpiły miesiące negocjacji pomiędzy nim, a Theo,

Czekając na jego przyjazd, malowałem obrazy,

Które miały pokazać, że jestem prawdziwym malarzem.


Wreszcie, w październiku, przyjechał Gauguin,

Był elegancki, przystojny, despotyczny i pewny siebie.

Traktował mnie protekcjonalnie, a ja mu nadskakiwałem,

Jednocześnie żądając, aby traktował mnie jak równego sobie.

 

 Gauguin przyjechał tylko ze względów finansowych,

Gdy Theo sprzedał jego dwa obrazy (za dobrą cenę),

Poczuł, że już nie musi mieszkać ze mną,

Nieumiejącym malować wariatem.


Theo napisał, że Jo zgodziła się zostać jego żoną,

Gauguin oświadczył, że wkrótce wyjeżdża,

Zobaczyłem w lustrze twarz nieszczęśnika,

Który zabił ojca, zawiódł rodzinę, zrujnował zdrowie i finanse brata,

Ukarałem się, jak zakonnik z powieści Zoli, obcięciem kawałka ucha. 


Zatamowałem krwawienie, obmyłem obcięty kawałek ucha,

Zapakowałem w gazetę i postanowiłem wręczyć je Gauguinowi,

Gdyby zobaczył mą rozpacz,

Może jeszcze raz przemyślałby, swą decyzje.


Gdzie można było znaleźć Gauguina, w grudniowy, deszczowy wieczór?

Poszedłem do domu publicznego, gdzie nie chciano mnie wpuścić,

Poprosiłem wartownika, by przekazał zawiniątko,

Rachel, ulubionej prostytutce Gauguina.


Wróciłem do domu,

Znaleziono mnie w zakrwawionej pościli,

Trafiłem do szpitala,

Potem jeszcze raz.


Za trzecim razem zostałem tam doprowadzony przez policję,

Mieszkańcy Arles, napisali petycje do władz,

Żądając mego uwięzienia,

Jako człowieka stanowiącego zagrożenie społeczne.


Gdy byłem szpitalu miejscowi zabili deskami,

Drzwi i okna Żółtego domu, bym nie mógł powrócić.

Postanowiłem opuścić to miasto,

Ale jak zawsze wszystko zależało od Theo.


 W maju wyjechałem do Saint-Paul-se-Mausole,

Gdzie zostałem dobrowolnym pacjentem,

Zakładu dla obłąkanych, położonego w dawnym klasztorze,

 Wśród, pól pszenicy, winnic i gajów oliwnych.


Spokój tego miejsca, rytm dnia, stałe pory posiłków,

Brak trosk finansowych, dobrze na mnie działały,

Zacząłem malować i nikomu to nie przeszkadzało,

Pierwszy raz mieszkańcy mnie zaakceptowali.


Malowałem w plenerze, poza murami klasztoru,

Odkryłem dla swego malarstwa cyprysy,

Namalowałem nowe studium gwiaździstego nieba,

W czerwcu odbyłem pierwszą wycieczkę do miasta.


Dowiedziałem się, że Jo i Theo spodziewają się dziecka,

Pogratulowałem im, ale pomyślałem co ze mną?

Czy moje malarstwo może im się przydać ?

Czy jestem tylko dla nich balastem i powodem zmartwień?


W lipcu podczas wyprawy w plener,

Silny wiatr przewrócił sztalugi, strącił płótno i porozrzucał farby,

Zachwiał też moim zdrowiem,

Przyszły zawroty głowy, a po nich ciemność.

Ataki znikały i pojawiały się ponownie,

Marzyłem aby następny był ostatnim,

Piłem terpentynę i jadłem farby by to przyśpieszyć,

Zostałem zamknięty w pokoju, bez możliwości malowania.


We wrześniu pozwolono mi ponownie malować,

Nadal czuje się niepewnie, ludzie mnie drażnią,

Maluję kopię moich ukochanych obrazów,

 By znaleźć  pociechę, w samotności i chorobie.


Przed świętami Bożego Narodzenia,

Zaczął narastać we mnie niepokój i poczucie winy,

Radość w rodzinie i ja nikomu niepotrzebny,

Malowałem spokojnie gaj oliwny i nagle kolejny atak.


Potem koleiny,

Kulę się gdy widzę, że ktoś się zbliża,

Jakby to sprawiało mi ból,

Zamknięty w zimnym pokoju, mówię sam do siebie,

Lub milczę z głową w dłoniach.

I znikąd pomocy.


Ataki minęły, pojawiły się dobre wiadomości:

Pierwszy pochlebny artykuł o moim malarstwie,

Narodziny bratanka, któremu nadano moje imię.

Nie wiem czy to dobry pomysł,

Nie życzę mu mojego losu.


Namalowałem dla niego jasny, pogodny obraz,

Kwitnącego drzewa migdałowego, na błękicie nieba.

Tego mu życzę pogody, spokoju,

Niech rośnie zdrowy.


Sprzedano jeden z mych obrazów,

Za niewielką cenę,

Cóż to znaczy wobec mego OGROMNGO długu u Theo,

 


Postanowiłem opuścić zakład i Południe,

Zbyt mocno czułem się tu więźniem, a to nie pomagało.

Theo znalazł doktora Gacheta, który leczył już,

Malarzy i wierzył w mój powrót do zdrowia. 


W marcu na wystawie Salonu Niezależnych,

Wystawiono dziesięć moich obrazów,

Nie cieszyło mnie to, chciałem tylko spłacić Theo.


W maju opuściłem Południe,

Przyjechałem do Paryża

Zamieszkałem u Theo, Jo i ich małego synka,

Słaby, blady i ciągle kaszlący brat,

 Był dla mnie jak wyrzut sumienia,

Wyjechałem po trzech dniach.


Przyjechałem do, prawdziwej wsi,  Auvers,

Gdzie miał się mną opiekować doktor Gachet,

Był on bardziej melancholijny ode mnie,

Kto kogo więc, miałby leczyć?


Wynająłem pokój w gospodzie, malowałem,

Chciałem sprowadzić tu brata z rodziną,

Byłoby to dobre dla zdrowia Theo,

Ale dostawałem wymijające odpowiedzi.


Theo miał problemy finansowe,

Chciał odejść z pracy i zostać niezależnym marszandem,

Jo była temu przeciwna, obawiając się niepowodzenia.

Kłócili się zawzięcie.


Przyjechałem do Paryża, namówić ich na przeprowadzkę na wieś,

Trafiłem w sam środek burzy,

Powiedziałem , że Jo jest złą matką bo nie chcę zamieszkać z dzieckiem na wsi,

Jo wypomniała bratu łożone na mnie pieniądze,

Padło wiele gorzkich słów,

Wyjechałem wzburzony, wszystko było stracone.


Nie wiedziałem co robić,

Dalej malowałem, by spłacić brata,

Poznałem dwóch braci, którzy przyjechali na wakacje,

Jeden z nich lubił rozmawiać ze mną o sztuce,

Drugi lubił robić mi złośliwe kawały.

 

Pewnego dnia, gdy malowałem w plenerze,

Nie wiem czy dla żartu, ten drugi strzelił do mnie,

Zemdlałem, gdy się ocknąłem była już noc,

Dowlokłem się do gospody i padłem na łóżko.


Moje jęki obudziły właściciela,

Spytał co się stało?

Powiedziałem, że się zraniłem,

Po co miałbym wspominać o tym chłopcu,

Strzelając, oddał mi tylko przysługę,

Byłem bowiem utrudzony jak stary wół roboczy.


Następnego dnia przyjechał Theo,

Paliłem fajkę i rozmawialiśmy,

Przeprosiłem go za wszystkie moje winy,

Podziękowałem za wszystko, życzyłem mu zdrowia i szczęścia,

Potem życie zaczęło ze mnie uchodzić,

Powiedziałem: „Tak chcę umrzeć”,

I odszedłem, patrząc spokojnie na brata.


Biedny Theo, zmarł sześć miesięcy później,

Postradał rozum w wyniku, starego. zarażenia syfilisem,

Biedna Jo została sama z dzieckiem,


Ma pośmiertna sława nic mi nie daje,

Miliony za obrazy, które nie są tego warte,

Mam za nic.

Doprowadziłem do śmierci ojca i brata,

Te obrazy nie są wystarczającym usprawiedliwieniem.


Moja spółka z Theo, zakończyła się tragedią,

Me życie na koszt brata, miało zawsze gorzki smak,

Wszystkie moje próby: głoszenia słowa bożego, stworzenia rodziny,

Twórczość, czy artystyczna komuna to były iluzje.

Nie zostało nic.

 


Andrzej Łożyński
Andrzej Łożyński
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim