Dziennikarskie hopsasa

Marek Jastrząb

Wieści, jakie sobie serwujemy na dobry początek niemiłego dnia, to bezlik samochodowych karamboli, latające szczątki ludzkich ciał, selfiki z ulicznych agonii, tragedie i ostrzeżenia, bohaterzy i łachudry. Wieści pojawiające się razem z otwarciem porannej gazety lub radia, budzące sprzeciwy i hejterskie komentarze, czytane pod pierwszy łyk rozespanej kawy. Ploty o rozwodach, zdradach i pogrzebach ludzi znanych z tego, że są nieznani. Informacje te sąsiadują z lotniczymi katastrofami, stykają się z natłokiem sensacyjnych michałków, podsłuchanych zwierzeń, materacowych intymności, rodzinnych niedyskrecji wywlekanych bez pardonu na jaw.

 

Nie ma dni bez bombardowania informacjami, a im są gorsze, tym cenniejsze. Pies ogryzający człowieka do kości, cieszy się większym zainteresowaniem, niż podły los konia w tatrzańskim parku. Najlepszym newsem byłby wiadomość, że zamiast koni, w roli cugantów ciągnących zaprzęg wystąpią zziajani zwolennicy męczenia zwierząt a na wozie pojadą wzmiankowane perszerony.

 

Natomiast bezdomna psina pałaszująca resztki ze śmietnika lub rodzinka głodnych dzików defilująca środkiem placu dziecięcych zabaw, lądują na ostatnich stronach wiadomości; jako zmurszałe topy, kicają po nieczułych umysłach. Budzą brak zainteresowania, ponieważ gdyby taki pies miał manko w odnóżach i tylko trzy giry; jeśliby karmik dla dzików stał w bezpośredniej bliskości pomnika obecnego decydenta, to może wiadomość ta mogłaby awansować do działu sensacji z górnej półki. Wówczas opowiadałoby się o nim we współczujących tonacjach, a niejeden gryzipiórek otrzymałby finansową pochwałę.

 

Przy sprzyjającej wenie i pomyślnych wiatrach historii mógłby ów zoil uczynić z niego bohatera serialu wszech czasów. W zależności od zasięgu i poczytności pisma, można by rozwinąć nie tylko merdający wątek kundla, lecz opisać jego dzieciństwo pod śliską górkę.

*

W nie tak odległych, a mocno nadgniłych czasach, skrupulatnie przestrzegano zasady, że radiowym, gazetowym czy telewizyjnym domownikiem zostawał ktoś, kto stanowił przeciwieństwo intelektualnego buraka o wszechstronnej niekompetencji. Od przyszłych prezenterów wymagano profesjonalizmu. I nie była to zasada teoretyczna i papierowa, lecz jak najbardziej obligatoryjna!

 

Teraz poniechano komuszych wymysłów, zrezygnowano z ogłaszania konkursów na prezenterów i dziennikarzem zostawał pierwszy lepszy byle kto. Odtąd był wolnym strzelcem jakiejkolwiek idei; nabożnym ateistą lub pieczeniarzem w komży i jarmułce jednocześnie. Zrezygnowano ze ścisłego przestrzelania reguł, a gęste sito naboru stało się fikcyjnym narzędziem. Zniknęła korekta tekstów przeznaczonych do publikacji. Zanadto kojarzyła się z ingerencją cenzora. Błędy gramatyczne i ortograficzne zdarzały się częściej, niż przeważnie. W rezultacie czego nawiedziła nas klęska urodzaju nierzetelności. Nastąpiło rozprzężenie reguł i ogólne hopsasa. Demolka sensu. Okazało się bowiem, że profesjonalistą jest nie ten, co ma pojęcie o wykonywanym zawodzie, lecz ten, co wyżej skacze w rankingach oglądalności.

 

Hurtem i „jak leci” przyjmowano kandydatów na gwiazdy. Mile widziano żurnalistę nie mającego dykcji, zaliczającego wpadki, dającego spektakularne plamy i popełniającego dobrze płatne Faux pas. Kaleczącego polszczyznę i nie znającego się na tym, co pisze. Byleby bulwersował, zniesmaczał, rozwścieczał na wizji. Zadawał wątpliwego szyku. Byleby było głośno i żenująco, a internet bulgotał od ocen.

*

Od spraw rozumienia tego, co pisze lub mówi, miał czytelnika lub widza, który radził sobie z artykułem, czy wypowiedzią, jak umiał. To znaczy - nie bardzo. Przeważnie tyle o ile. Zazwyczaj po łebkach i na dużych obiekcjach. Przy okazji odbiorca uczył się języka, wzorował na kunszcie i prawidłowościach jego wymowy. Skutek był taki, że ani dziennikarz, ani czytelnik nie wiedzieli, w czym rzecz; jeden i drugi tkwili w błogim przekonaniu, że przeczytali lub nabazgrali dobry, mądry i dogłębny tekst, a nikomu z nich nie przyszło do głowy, że artykuł jest kiepski, pisany na wagę, bo zawiera treść składającą się z dwóch części: zasygnalizowania problemu i rozwinięcia tegoż. Pierwsza była streszczeniem zawartości drugiej, a druga - refrenem pierwszej; skopiowanej, lecz uzupełnionej o dodatkowe szczegóły.

*

Z pola dyskusji zginął sens naszego życia. Pławimy się w szlamach i odmętach słownego chłamu, omijamy newralgiczne kwestie, których mamy co najmniej w bród. Nieporuszane, warte są mszy, wnikliwego rozpatrzenia, może nawet interwencji. Lecz nie zajazgotania przemilczeniem. Kierowania się handlarskimi kryteriami podziwu. Lecz nie posługiwania się słownictwem bogatym w brak truizmów.

 

Kiedy myślę o tym, że tracimy czas, zdrowie i wzrok na bzdurne medytacje o dłubaniu w nosie; kiedy wiem, że tyle kluczowych problemów oczekuje natychmiastowych rozwiązań od lat; gdy w poważnych serwisach informacyjnych czytam o sprawach nieistotnych, maglarskich i niesprawdzonych, jest mi smutno, bo właściwe dla nich miejsce jest na dziennikarskich ściankach o nazwie Pomponik. Jest mi niemrawo, bo mam świadomość, ile konkretnych umyka i wsiąka w enigmatyczne kiedyś. Krew mnie zalewa na widok marnowania, odwlekania, starej śpiewki, że znowu nic się nie stało, to tylko kolejne błędy i wypaczenia!

 

 

Oceń ten tekst
Ocena czytelników: Doskonały 1 głos
Marek Jastrząb
Marek Jastrząb
Dramat · 10 września 2024
anonim