Gzy wielkości Apaczów (1) nadleciały znienacka z pobliskiego kurhanu. Niczym ’pustynna burza’, w okamgnieniu pokryły gęstym dywanem całe pole, atakując i ginąc w obronie ojcowizny, którą zamieszkiwały od stuleci. Tu był ich dom. Ich przedszkola, szkoły, koszary i lotniska. To nie było pole Honzy — on odwalał jedynie darmochę (2). Nie było to też pole jego pana, lecz zgodnie z odwiecznym prawem przyrody i przez 'zasiedzenie' — gzów. Na śmierć i życie... Na wieki wieków. Amen.
— Pryč! (3) — wrzasnął Honza, i podciągając galoty puścił się biegiem w stronę miedzy.
Nie trzeba ich było długo namawiać. Bez rozpoznania terenu i wzajemnej asekuracji, jak wpuszczeni po nocnym oczekiwaniu na promocję klienci Reala, rzucili się w ślad za nim. Zresztą, na nic by się tu zdały ich Glocki, Beretty i inne granaty. Tu pomógłby jedynie Dromader (4), którego akurat w pobliżu nie było — ...bo i skąd.
— Vadim! Włażą ci pod habit! — darł się Nieprzyjaciel, którego sam poszkodowany, dopiero co, znalazł w pobliskim zagajniku i prowadził na miejsce zbiórki. — Otrząchaj się, bo martwe też mogą upierdolić!
Bez większego uszczerbku na zdrowiu dobiegli na skraj pola. Będąc już w bezpiecznej odległości, otrzepywali się nawzajem z trupów bohaterskich pilotów, których spora kupka usypała się pod ich stopami.
— Cholera, to był prawdziwy pogrom — odezwał się Rip. — Jeszcze żaden robal nie dokopał mi tak do dupy jak te.
— Více než je obvyklé... (5) — z zadowoleniem powiedział Honza, zbierając i chowając do zawieszonego na szyi płóciennego woreczka poległych.
— Ata, nie wiesz co on robi? — z zaciekawieniem spytała Mariolka, kucając obok, i wydłubując z trawy tęczowymi tipsami resztki lotniczego dywizjonu.
— Jako ornitolog, botanik, chemik, medyk, filolog i filozof muszę przyznać, że cholera... Nie wiem.
— A myślałam, że to ja jestem na szczycie łańcucha pokarmowego — powiedziała poważnie wkurzona Pies, siadając na leżącym w pobliżu kamieniu. — Co one se kurwa myślały? Że co? ...Że mnie zapylą?
Od dobrych kilku minut schodzili wąską stromą ścieżką, wijącą się południowym stokiem. Co kilkadziesiąt metrów mijali skryte w gęstym lesie wiejskie chałupy, które wyrastały znienacka niczym kamienne totemy indiańskich bogów w amazońskiej dżungli. Niektóre, ubogie w doczesne zdobycze cywilizacji, przypominały te z Kurdystanu. Glina, kilka kamieni osadzonych u podstawy dla wzmocnienia konstrukcji, proste dachy i małe brudne okna jakby zaciągnięte baranim pęcherzem. Inne, bardziej finezyjne w kształtach i wykończeniu, wyglądały jak dacze na weekendowe wypady. Wytężając wzrok, można się było dopatrzyć nawet kilku ekstrawaganckich maźnięć farbą. Głównie żółtą i czerwoną. Było też parę ’rezydencji’ i ’nowatorskich rozwiązań urbanistycznych’. Od strony ścieżki — parterowe domki, od strony zbocza — nawet dwa piętra w dół, sprytnie wkomponowane w otaczającą je przyrodę.
Nie była to góra, raczej jedno ze wzgórz, które w wielkiej masie okalały okoliczne doliny, skrywające leniwie wijącą się Berounkę (6). Ta urokliwa, a zarazem wzbudzająca respekt część Wyżyny Czeskiej, skłaniała podróżnych do refleksji, że oto odnaleźli mityczną Arkadię. Wymarzone miejsce na spokojne życie i ucieczkę od ’cywilizacji’.
Nic więc dziwnego, biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu i wydeptane przez Honzę kręgi, że szczyt cherrjańskiej technologii — oczne lupki — nie zdały tu egzaminu.
Zauważyli, że ścieżka delikatnie się poszerza, sygnalizując nieuchronnie swój kres. Dochodzili do wsi.
— Mam piękną dziewczynę do kochania — odezwał się Nieprzyjaciel, jakby trochę do siebie, a trochę do idącego obok Pusziego.
— Co mówisz? — zdumiony, przerwał romantyczną rozmowę z ’wiśnią’.
— Mówię, że niedługo spotkam się z moją ’lady’. To już prawie trzy lata... Trochę długo jak na wyjście po papierosy. Ech... Nie ma co — westchnął i spojrzał w bezchmurne niebo.
— A Urughai?
— Misiu... Coś ty frajer z rodowodem? Chłopcy mnie średnio interesują.
— Gdy się dowie, na pewno będzie mu przykro — kontynuował perfidną prowokację Puszi.
— Po pierwsze, on nie z takich. Po drugie... To przyjaciel. A po trzecie, w torbie mam ’francuza’, więc...
— Patrzcie, patrzcie... Tam w dole — zawołał idący przodem ’3.14’. — Jakiś wóz jedzie i kupa luda wali. Co oni się tak drą?
Odruchowo rzucili się w pobliskie krzaki pozostawiając na środku ścieżki samotnego Honzę. Wytrzeźwiał już na tyle, że ze zdziwieniem patrzył na poczynania grupki coraz mniej znajomych mu ludzi.
Jakieś dwieście metrów poniżej, głównym traktem wiodącym do wsi, maszerowała spora, rozśpiewana i wymachująca kijami wataha.
— To chyba jakaś procesja — zasugerował logiczne wyjaśnienie Flash.
— Taa, a ja jestem święta Genowefa — zripostowała Pies, wydłubując czubkiem noża brud zza paznokci. — Widzisz tu gdzieś dziewice rozsypujące kwiatki? Bo ja tylko batożących się popaprańców...
— A niby skąd to wszystko wiesz? — spytał Vadim.
— Kiedyś przecież byłam dziewica, nie? — wyjaśniła, wygryzając resztki skórek.
Rzeczywiście, pomiędzy klasycznie ’procesującymi’, a tymi tam, w dole, była, i to niemała różnica. Zamiast świętej figury niesionej na barkach przez kilku wybrańców, jechał zaprzężony w dwa czarne konie wóz, na którym znajdowała się klatka. Diabelska konstrukcja z kutego żelaza więziła totalnie zmaltretowanego bosego nieszczęśnika, odzianego jedynie w długą płócienną koszulę. A zauważyć trzeba, że ranek był dość chłodny...
Jedyne podobieństwo to idący przodem ksiądz, niosący ogromnych rozmiarów krzyż i odziany równie skromnie jak reszta uczestników. Kawalkadę zamykało czterech, zakutych w blachę zbrojnych wyposażonych w długie piki.
— Ej, coś mi tu nie pasuje — odezwał się Puszi. — Byłem ministrantem i mówię wam, że to jakieś przebierańce. Może to miejscowy zwyczaj... ’Wiśnia’, zapytaj go, o co tu biega.
Wyszła z krzaków i podeszła do Honzy. Najwyraźniej się dogadali, bo wróciła po krótkiej chwili.
— Mówi, że na rynku czarownika będą palić... Tyle zrozumiałam.
— Wiedziałem, że coś tu nie gra — swoje wątpliwości ponownie wyraził Puszi.
— Wiecie co? — wtrącił się ’3.14’. — A mnie się wydaje, że tu film jakiś kręcą. A Honza, no jak mu tam... to statysta... Zapił i zgubił ekipę.
— To ja idę załapać się na zadżumioną — odezwała się Pies, wyraźnie pobudzona możliwością zrobienia hollywoodzkiej kariery. — Kuśtykać potrafię, a i w szkolnym przedstawieniu grałam. A jak! — wiewiórkę.
— Dobra, idziemy — zadysponował Flash. — Na pewno we wsi jest jakiś urząd, albo przynajmniej poczta. A i autobus może tu jeździ, to się do Pragi zabierzemy.
Szli ścieżką, biegnącą powyżej trasy ’filmowej’ procesji. Starali się nie przyspieszać, gdyż nie wiedzieli gdzie znajduje się ekipa, i skąd robione są ujęcia.
Weszli do wsi od strony północnej.
— Kurcze, świetny scenograf — zauważył Nieprzyjaciel. — Byłem kiedyś w Barandovie i łódzkiej WFF, ale czegoś takiego to jeszcze nie... Ej, zobaczcie! Widzieliście kiedyś pięciolitrową strzykawkę, i to z drewna? Chyba nie będą mu jej wkładać do tyłka?
— Ciekawe czyj to scenariusz, bo z czeskiej literatury to tylko Hrabal, Robal i Valhalla coś mi się kojarzą — o dziwo, fachowo wypowiedziała się ’boska’.
— Kochanie, zaimponowałaś mi — powiedział Rip i przytulił się do jej pleców. — Zwłaszcza ten ’robal’ wywarł na mnie ogromne wrażenie.
Na środku rynku stał gruby pal obłożony sporą ilością chrustu. Zbrojni odpychali rozwścieczony tłum, a kilku chłopów zabrało się za przywiązywanie do niego na wpół przytomnego skazańca. W tym czasie ksiądz, unosząc do góry głowę, sprawnie nawijał po łacinie i co chwila krzyczał w stronę gapiów, grożąc im znacząco pięścią. Ze ’strzykawki’ trysnął zgniłożółty łój, a do stosu podszedł ’czesio’ z pochodnią.
— Słuchajcie, to jakieś jaja są — wyraźnie podenerwowany odezwał się Flash. — Oni go za moment spalą.
— Spoko, to kaskader — powiedziała pewna siebie Pies, po czym pstryknęła w stronę stosu zapalonym wcześniej papierosem.
Zadziałało na galowo. Krwiste płomienie zajęły podpałkę jak meble z Ikei, a koleś w koszuli zaczął drzeć ryja.
— Boże, Pies, coś ty zrobiła?! — krzyknął Vadim, który nie wyczuł w porę intencji ’rudej’ (była zupełnie nieprzemyślana), i rzucił się w stronę ognia. — Ratujcie go!
(w tym samym czasie, w pobliskich Řevnicích)
— No nie kurwa... Zamknięty...
___________________________________________________________________________________________
(1) - AH-64 Apache, to podstawowy śmigłowiec szturmowy w armii USA, wyspecjalizowany w niszczeniu czołgów.
(2) - Darmocha (tłok, daremszczyzna lub gwałt) - określenie dla pańszczyzny nadzwyczajnej w szczególnych porach roku (np. w czasie żniw lub orki).
(3) - Spieprzajta.
(4) - Samolot stosowany do opryskiwania pól. Polska robota.
(5) - Więcej niż zazwyczaj...
(6) - Rzeka. Lewy dopływ Wełtawy.
ale ... ?
- ' Nie trzeba ich było długo namawiać. Bez rozpoznania terenu i wzajemnej asekuracji, jak wpuszczeni po nocnym oczekiwaniu na promocję klienci Reala, rzucili się w ślad za nim." - a może by tak - klienci Media Markt ...;-)
tak mi się jakoś skojarzyło po 'bombardujących' reklamach w TVP.
— Jako ornitolog, botanik, chemik, medyk, filolog i filozof muszę przyznać, że cholera... Nie wiem.
— A myślałam, że to ja jestem na szczycie łańcucha pokarmowego — powiedziała poważnie wkurzona Pies, siadając na leżącym w pobliżu kamieniu. — Co one se kurwa myślały? Że co? ...Że mnie zapylą?"
Poległam :D
Piszesz świetne opisy przyrody, co rzadko się zdarza tutaj czytać, kawałek "Od dobrych kilku minut schodzili wąską (...)" bardzo dobry, klaszczę i proszę o więcej... :))
Otóż kolejne epizody są już napisane, jednak chciałbym dać szansę innym na spokojne ich przeczytanie. Ja również z niecierpliwością czekam na kolejne publikacje i wasze komentarze.
A teraz sprawa druga...
Jest coś w tej serii, co 'rajcuje' mnie najbardziej... Fakty. Z góry wszystkich przepraszam za przypisy, które w kolejnych epizodach pojawią się w liczbie 'nadmiernej'. Sprawa wygląda tak, że wszystkie postaci historyczne, daty, miejsca [w tym ścieżki, domy, pokoje itp. - nawet roślinność], to fakty historyczne i miejsca istniejące w rzeczywistości. Nawet kultywowane po dziś dzień 'palenie czarownic' w Zadni Trzebani :). Jeżeli dodacie do tego język czeski, staropolski i 'narańczyków' ze swoim pieprzeniem... to. :)
Miłego czytania