Przyczyny narastającej emigracji mogą być różne. Od najbardziej prozaicznych chęci dorobienia się garba za granicą, ucieczki przed zobowiązaniami, albo odkrycia siebie w nowych realiach. Ona była gdzieś pomiędzy garbem, a nowymi realiami. Nie uciekała. Była typem wędrowniczki, monotonia ją zabijała. Chciała spróbować czegoś nowego. Nie lubiła zamykać furtek, dlatego w obecnej pracy wzięła po prostu urlop bezpłatny i wyjechała. Miała poczucie, że może wrócić... Lubiła tak czuć, jeśli chodzi o sprawy zabezpieczania bytu. W życiu prywatnym z tym wracaniem było różnie. Czasami warto było trzasnąć drzwiami, by usłyszeć odgłos futryny i już się nie odwracać.
Emigracja sama w sobie nie jest prosta.
Warto mieć kogoś kto już tam jest, no i warto mieć zapewnione łóżko i niezbędną ilość gotówki, żeby przeżyć. Praca owszem, jest, tylko niekoniecznie czeka na ciebie. Wszystko zależy od szczęścia, wymieszanego z samozaparciem, wygodnymi butami oraz kurtką przeciwdeszczową i przeciwwietrzną w jednym.
Pod koniec grudnia ze spakowaną walizką i przeładowanym bagażem podręcznym (chwała Bogu, że nikt nie waży damskich torebek), startowała z Okęcia wprost na Zieloną Wyspę. Leciała do Dublina. Z ekscytacją, która towarzyszyła jej całą drogę. Po niespełna trzech godzinach wylądowała. Pierwszym widokiem były pasące się krowy wokół. Naprawdę sielski widok. Lotnisko tam jest bardzo podobne do samego miasta, ciągnie się niemiłosiernie. Odległości między gate’mi Irlandczycy odliczają na minuty, dobrze, że nie na mile. Wreszcie bramka, powitanie z nim i wyjście na świeże powietrze. Pierwszy papieros na obcej ziemi. Radość.
Po złapaniu równowagi, kontakt z komunikacją miejską, to też historia na oddzielny rozdział. Trzeba mieć równo odliczone pieniądze i zapłacić kierowcy za bilet. Podróż z lotniska do centrum trwała jakieś 35 minut. Powitało ją zatłoczone O’Connell Street, pełne ludzi i pomników wyzwolicieli Irlandii. Można podziwiać The Spire* najwyższy punkt w Dublinie. Stolica Zielonej Wyspy charakteryzuje się niską zabudową. Podobało jej się, było tak inne od wysokopiennej Warszawy. I tak w grudniu szła w swetrze przez centrum. Pogoda przywitała ją łaskawie.
Z walizką trzeba było przemieścić się na drugi koniec, do innej dzielnicy.
Tak rozpoczynała nowe życie. Ona - emigrantka z wyboru.
Wynajęli maleńki pokój - różne są początki- mieli swój własny kąt, a w nim kompletny brak intymności.
W domu oprócz nich mieszkało jeszcze pięć osób. Właściwie jedynym pomieszczeniem, gdzie człowiek mógł pobyć sam ze sobą, była łazienka. Ponieważ nie była samodzielna, to ten czas na spokój był ograniczony. Wydawało jej się, że oszaleje. Była przyzwyczajona do przestrzeni, w której można oddychać, a nie kisić się we własnym sosie.
Przyleciała tuż przed Sylwestrem, nie było już mowy o załatwieniu czegokolwiek. Pierwsze formalności można było rozpocząć dopiero po Nowym Roku. Był to czas odpoczynku i adaptacji do nowych warunków. Zwiedzenia miasta i okolicy. Ciekawostką jest to, że dublińskie dzielnice są podzielone numerycznie. Serce stolicy jest oznaczone numerami początkowymi.
Ona mieszkała w piętnastce - Blanchardstown. Jednej z najładniejszych i najbardziej zielonych.
Wreszcie skończył się okres świąteczny, i choć Dublińczycy nie urządzają Sylwestra, to jednak wszyscy mają wolne.
Mogła przystąpić do załatwiania spraw formalnych. W Irlandii należy uzyskać numer PPS (Personal Public Service number), bez tego się nie istnieje, a ona przecież chciała być. Wybrali się razem, ponieważ on był już tam od kilku miesięcy i przetarł szlaki. Znał mapę biurokracyjną potrzebną do istnienia w tamtym zielonym świecie. Musiała się zameldować w hostelu na jedną noc, by z dublińskim zameldowaniem udać się do urzędu, zwanego Social Welfare. Po załatwieniu wszelkich formalności czas oczekiwania na PPS trwa około dwóch tygodni, jeszcze tylko zakupienie karty z numerem telefonu, i można było rozpocząć wędrówkę po "pośredniakach", w poszukiwaniu.
Chodziła od drzwi do drzwi. Po trzech dniach w agencji na drugim końcu miasta, hen za lotniskiem w dzielnicy o nazwie Swords, szczęście się do niej uśmiechnęło. Dostała swoją wymarzoną, pierwszą pracę w Irlandii. Pracę na nocnej zmianie przy składaniu pudełek.
Dostała badge z numerem 8871.
Już nie miała imienia, stała się numerem. Stała się niewolnikiem z wyboru…
* - Szpila, postawiona w 2003 r., jest obecnie największym monumentem na świecie. Liczy sobie 121 metrów wysokości, waży 128 ton, podstawa Szpili ma średnicę o długości 3 metrów, a wykop pod fundament liczył sobie 8 metrów głębokości przy 10 metrowej średnicy. Podstawa Szpili do wysokości 4 metrów została ozdobiona abstrakcyjnymi wzorami m.in. w celu zapobieżenia odbiciu oślepiającego światła, za to ostatnie 5 metrów - zostało wykonane ze szkła optycznego.
'zagranicą' - za granicą
mam takie coś:
'Można podziwiać The Spire[i] najwyższy punkt w Dublinie.'
tu chyba powinna być gwiazdka, zamiast tej afrykańszczyzny?
z dedykacją dla tych
co marzą o wyspie szczęśliwej... ;)
To trochę taki tekst z pogranicza opowiadania i reporatżu. Nie do końca chwytam potrzebę używania kursywy i cudzysłowy moim zdaniem też można sobie odpuścić.
"dublińskie dzielnice są podzielone numerologicznie" - czy nie powinno być przypadkiem "numerycznie" albo jeszcze jakoś inaczej, wszak numerologia to pseudonauka o wpływie liczb i symboli na losy człowieka... chyba, że Dublińczycy taką myśl właśnie tu zastosowali, ale wątpię.
Czekam na c.d.
Pozdrawiam
Oczywiście, że numerycznie..... Zaraz poproszę o!boską tajemną, żeby mi to poprawiła:)
Mam nadzieję, że uda mi się to zapisać tak jak to widzę... jak ona czuła. A kursywa miała być podkreśleniem, zastanowię się nad potrzebą jej użycia w następnej odsłonie...
Serdeczne dzięki
Cieszę się, bo to bdb tekst - brykam do drugiej części - :)