Przekraczając próg fabryki zajmującej się oprogramowaniem komputerowym, czuła, że właściwie mogłaby już stamtąd wyjść. Ale nie, przecież jestem twarda - myślała. Z uśmiechem podała swój numer na recepcji. Pan odhaczył ją na liście. Musiała oddać telefon komórkowy, mp3 i mogła przekroczyć bramkę. Napięcie mięśni, stres, nowi ludzie. Dobrze, że była z nim. Podeszli do grupy Polaków. Szybka kawa z automatu i zaraz będzie można wejść na halę. Pamiętaj, ustaw się dobrze, żebyśmy byli koło siebie - powiedział.
Hala była brudna i wielka. Długie stoły i wysokie krzesła, tak niewygodne, że po godzinie czuć było każdy jego szczegół. Trafiła na dwójkę. Jej zadaniem było złożyć pudełko i podać sąsiadowi. Liniowy, sympatyczny Irlandczyk pomagał. Rozmawiał z nimi. Czas płynął, miała szczęście, siedziała tyłem do zegara. Wskazówki nie zatrzymywały się. Dwanaście godzin tych samych czynności. Po trzech pierwsza przerwa. Szybkie palenie i szybka kawa. Poznaje Polaków. Mężczyźni wyglądają żywcem wyjęci z więzienia, a kobiety z ulicy. Słucha, a w głowie przebiega jedna myśl – co ja tutaj robię?
Rodacy napawali ją przerażeniem. Jakby zebrali się w jednym miejscu wszyscy ci, którzy nie mieli już czego szukać gdzie indziej.
Kolejna przerwa o trzeciej rano. Zimno i bolą ją ręce. Jeszcze sześć godzin, będzie można się położyć. I wierzyć, że Irlandka z agencji zadzwoni
około czternastej i powie, że numer 8871 może dziś przyjść do pracy. Ciągnęła tak cztery noce pod rząd. Najgorsza była trzecia. Siedziała naprzeciw zegara. O piątej stanął. Oczywiście, to było jej wrażenie, ale trwało wieczność.
Kilka dni spokoju i niezarabiania - agencja nie dzwoni. Za to ona owszem. Trzeba pracować - powtarzała sobie w myślach. Nadmiar wolnego czasu nie wpływał na nią pozytywnie, zaczynała tęsknić. A tęsknić potrafiła dokładnie za wszystkim. Potem znów praca.
Przez te pierwsze tygodnie właściwie zapomniała o uczuciach, dla których też była na wyspie. Najchętniej odpowiadała bez względu na rodzaj pytania – wszystko ok. Nie potrafiła mówić inaczej, zablokowała w sobie odczuwanie. Bo tak łatwiej było być w raju, który sama wybrała. Jeszcze tylko dwa i pół miesiąca - powtarzała - poleci do domu, wróci do siebie. Czas płynie szybko. Nie płynął jednak tak szybko, jak chciała.
Codziennie bardzo starannie malowała rzęsy tuszem, robiła baczność oczom i protest przeciw łzom, które spływały w sposób niekontrolowany jak irlandzka pogoda. A ona przecież nie była mięczakiem. Ona nie.
Kiedy mieli wolne dni szukali innej pracy, oglądali Dublin, robili zakupy.
Na początku żaden emigrant, który ma głowę na karku nie szasta kasą. W domu nie czuli się swobodnie. W pokoju z jednoosobowym łóżkiem trzeba było się nieźle nagimnastykować, żeby przyjąć dogodną dla dwojga pozycję i porozmawiać. W nocy było słychać każdy oddech zza sąsiedniej ściany. Kochać się najlepiej było na podłodze, bo wtedy była szansa, że będzie o tym wiedziała tylko połowa domu, a nie cały. Dublińskie domy miały papierowe ściany. Szczęście, że nie były przezroczyste.
Nastrój jej się nie poprawiał, któregoś styczniowego dnia szli przez park. Pogoda była paskudna i jeszcze ta wszechobecna wyspiarska wilgoć.
On coś opowiadał z przejęciem. Kompletnie go nie słuchała. Powiedziała tylko:
Zazdroszczę ci, że coś czujesz… Zazdroszczę…
Wziął ją za rękę.
Chodź do domu, zrobię nam herbaty.
przeredagowałbym to zdanie na bardziej jednoznaczne:
'Jeszcze cztery godziny pracy i dwie drogi powrotnej autobusami.'
zbitka 'dwie drogi' może sugerować, że nie chodzi tu o godziny ;)
/jakby powiedził Valhalla/ ;)
na pierwszą stronę
dla tych co się jeszcze wahają i zwlekają...
Zginęła od ukąszenia męża.
/a to taki mój dopisek ni w pięć, ni w dziewięć - dobry humor mam/ :)
"Codziennie bardzo starannie malowała rzęsy tuszem, robiła baczność oczom i protest przeciw łzom, które spływały w sposób niekontrolowany jak irlandzka pogoda. A ona przecież nie była mięczakiem. Ona nie."
Bardzo prawdziwe, trafia. Gratki -:)