dla P.K.
Wiesz, Wiktorze, odkąd pokazałeś mi te widoki, od których mdli, czuję zawroty głowy. Chciałabym móc strzelać miękkim śrutem, żeby nie powodować otwartych ran. Wewnętrzne mogę, przecież ich nie widzę. Słowa, zamiast wybuchać mi w rękach, syczą biernym dogasaniem. Wydają ten sam dźwięk, co gaszone poślinionymi palcami świeczki.
Czasami wspominam miejsce, w którym się odnalazłeś. Nie rozumiałam wtedy jeszcze, co takiego może być w mieście, żeby chcieć do niego wracać. Teraz wracam, przystaję i zaglądam do tych samych wnętrz, do których zaglądałeś przez kilka lat. Zastanawiam się, czy mogę przejąć z nich choćby odczyn, zabarwienie, zrobić z nich koncentrat istoty. Nasi przyjaciele zaginęli w kopalni niedopowiedzeń, którą dla nich otworzyłam. Pogubili się, chociaż dokładnie oznaczyłam drogę. Może kiedyś wrócą, może nie zginą.
Wczoraj po raz pierwszy czułam, że deszcz to woda o temperaturze, która może być dotkliwa. Wiktorze, czy umiałbyś dzisiaj opowiedzieć mi o sobie? To, co mówiłeś wtedy, to bajka. A ja nie jestem już dzieckiem, które znałeś, dostrzegam odrobinę więcej. Zrozumiałam, że nie wolno mi było wierzyć w żadne słowo, którym siebie określałeś. Bo widzisz, Wiktorze, to wszystko idiotyzm, ta nasza pewność. Tacy byliśmy ponad tym. Karmiliśmy niczyje koty, a w mieszkaniu piętro wyżej przez pięć dni umierał staruszek. Wyobraź sobie, leżał tam sam, to takie przerażające odchodzić w samotności. Boję się sama zasypiać. Czy to egoizm, Wiktorze, że chcę część swojego strachu umieścić w czyichś rękach? I tylko nie wiem, co będzie dalej. Mówiłeś, że staruszek to stary wariat, czy myliłeś się znowu? Zaczynasz już rozumieć, jak bardzo byliśmy w błędzie? Całymi dniami siedział przy oknie i patrzył na ulicę, teraz już wiem, że takiego spojrzenia nie wolno lekceważyć. Nie wolno zagłuszać dźwięków, nawet jeśli pochodzą spod powiek. Persianas! – to ułomność dostrzegać tylko kontury, wypełniając je swoim widzeniem, na potrzeby nazywać zjawiska. Uparcie wpatrywać się w kształty, a nie widzieć zawartości. Obrysowaliśmy człowieka z założeniem, że w środku jest pusty. Sordo! – jak mogliśmy słyszeć muzykę, skoro nie dochodził do nas odgłos miarowego stukania w ceglany sufit? Spotęgowany rozpaczą musiał przecież być głośniejszy od melancholijnych dźwięków hiszpańskiego bluesa. Robiliśmy tę naszą miłość, każdy z nas dla siebie.
Pomyślałeś kiedyś, Wiktorze, że można tęsknić za nieznanym? Można, tak jak można w czasie bitwy przejść na stronę wroga kierując się współczuciem, że gorzej sobie radzi. Oddałam wszystkie książki, które tak szanowałeś. Uważałeś, że tylko dzięki nim posiądziesz wiedzę, jak żyć, żeby nie zginąć. Jednak je oddałam, całkiem świadoma zdrada.
Pamiętasz, Wiktorze, wieczór, kiedy zakładaliśmy się, kto pierwszy nie wytrzyma? Mówiłeś wtedy, że przyjdziesz na pogrzeby nas wszystkich, że będziesz się śmiał. A teraz jest jesień, ze swoim natrętnym smutkiem i wymaga ode mnie poddania. A ja chcę bardziej żyć, zobaczyć coś wyraźniej. Próbuję cofnąć taśmy, codziennie wybieram inną drogę przez miasto, nadkładam odległości, może znajdę. Zamknęli Operę, Wiktorze, zabili drzwi deskami i pilnują wejścia. Podobno jakaś kobieta wpadła w szał podczas La Vida breve, wbiegła na scenę i dotkliwie pobiła jedną ze śpiewaczek. Pewnie uznałbyś ją za bohaterkę, sprząta teraz ulice, trzy razy w tygodniu, by zadośćuczynić swojej popędliwej naturze.
Wyjadę stąd, Wiktorze, pojadę na północ. Tam też są miasta, tylko zimniejsze, może nawet smutniejsze. Postawię na przypadek, pójdę pierwszą lepszą drogą, potem będę zapewniać siebie i świat, że jest właściwa. Aż będzie. Wiktorze, nie jesteś już wzorem w wyborze. Chciałeś odciąć się od tłumu, ale to niemożliwe. Wiesz już. Jeśli kiedyś miałam Boga, to codziennie budził się po złej stronie łóżka. Tej, z której żeby wstać, trzeba najpierw dotknąć ziemi lewą nogą. Taka jestem, Wiktorze, smutna. Czuję się jak maleńki kawałek masła, którego nie starczy na posmarowanie całej kromki chleba. Kim był staruszek z piętra wyżej? Kim był i dlaczego nas nie obchodził?
Pojmowanie ograniczę do rozumienia, bezpieczniej jest nie wnikać. Męczę się, wszystko jest takie nietrwałe, życie z tym całym swoim pozorem nie jest warte kilku chwil, w których powiem, że wiem. To rozpaczliwe przedsięwzięcie tylko dla odważnych. Gdybym umiała zdecydować o jego porzuceniu, Wiktorze, czyż nie byłabym silniejsza? Nie mam pewności a boję się drążyć. Odczuwam znużenie, choć tyle się stało. Gdybym mogła budzić się o świcie, cieszyłabym się niespodziewanym przybiciem stempla słońca na kolejny ranek, którego mogło nie być a jest, cały jeden. Przeżywam, Wiktorze.
"Tam też są miasta, tylko zimniejsze, może nawet są smutniejsze" - bez drugiego "są".
co mogę ogólnie powiedzieć o tekście? jeżeli chodzi o te wszystkie techniczne pierdoły, to na moje oko bez okularów jest poprawny. chociaż wydaje mi się, że w niektórych fragmentach pojawia się niepotrzebne zagmatwanie, jakbyś chciała powiedzieć wszystko i nie wiesz od czego zacząć. może bohaterka właśnie tak ma mówić... ale jeszcze trochę bym to uporządkowała.
pozatym...jak dla mnie...
pycha.
:)
Starałam się bohaterką tak mówić, żeby logika przeskoczeń między tematami była względnie uporządkowana, ale między staraniem a realizacją mogą być rozbieżności, pomyślę jeszcze. :)
Dzięki!
(żeby nie wyglądał tak zgrzebnie)
może być, estel?