No więc zerkam na ten monitor (a przedtem przez trzy miesiące bodaj zerkałem na białą kartkę brulionowego papieru, potwornie miętosząc długopis w dłoni; do teraz nie wytłumaczę, choćbym chciał, jaką metodą wybrałem metodę pisania) i nijak nie mogę sensownie rozpocząć. Co więcej nawet, pewnie bym zełgał, gdybym oto oznajmił, jak bardzo wierzę w sens tego, co chcę tu opowiedzieć. Ale, myślę sobie, początek dobry jak każdy inny, więc niech już będzie taki. Przynajmniej nikogo tu nie będę oszukiwał. Swoja drogą, ponoć (skąd te dane?) 2/3 czytelników odrzuca tekst, zapoznawszy się z dwoma tylko stronicami. Więc jak tu trafić w gusta tej rzeszy - jeśli to o gusta tu idzie - by łaskawi byli przebrnąć przez więcej niż te dwie stroniczki? Jak? Ale czy tylko z gustem osobniczym tu mamy do czynienia, tego nie wiem, no bo niby skąd. Pewnie i w moim przypadku tak będzie, że chwyciwszy w ręce nawet łapczywie, bo kilku takich się znajdzie, tę opowiastkę, po paru zdaniach z niesmakiem w ustach, szyderczym uśmiechem tamże, powędruje efekt mych męczarni daleko, poza granice wzroku, gdzieś na parapet czy pod komodę, bo chyba na lepsze miejsce nie zasłużyłem. Ale do rzeczy, bo ja tu deliberuję, okrążam, gdzieś te myśli prowadzę, lecz wszystko to jakby nie na temat, jakby nie to, o czym tu miałem mówić. Rzecz w tym jednak, że sam przed sobą tak do końca nie potrafię sobie uświadomić, co tu jest na temat, co na rzeczy, a co przez przypadek tu trafia. Być może jest tak, że gdzieś po głowie mi się kołacze ta myśl, ten aforyzm niby złoty, że najważniejsze jest pierwsze zdanie, albo może wciąż mi w uszach szumi refren piosenki bursztynowej pani Ani, w której to dowodzi Bursztynka, iż najtrudniejszy pierwszy krok. Potem ma być łatwiej. Zatem mam ten pierwszy krok za sobą, to pierwsze zdanie, ale ciągle tu nawijam (i wcale nie jest łatwiej, szyderczo tu dodam), jakbym był przekonany, że to może kogokolwiek zainteresować lub zgoła odwrotnie to wygląda: porzuciłem już dawno tę nadzieję, że uda mi się wzbudzić jakąś ciekawość. Jednak chyba tak naprawdę to odkładam w czasie, przedłużam ile mogę, to rozpoczęcie właściwe, kiedy już snuć będę musiał po ludzku to, com chciał tu przekazać. Nim jednak snuć zacznę na dobre, kilka kwestii wyjaśnić powinienem, inaczej doprawdy nie da rady. A więc przede wszystkim: mając za sobą początek, te symboliczne dwa zdania, o czym powinienem powiedzieć, by zanadto nie zniechęcić czytelnika, a nawet - a co, pomarzyć wolno - może i trochę go zainteresować, może by jakąś niepewność, ale taką pozytywną, w nim zasiać? Najpewniej słusznie by było, jakbym kogoś zaraz uśmiercił (nie szkodzi, że to się nijak ma do prawdy w tej historii), rozpoczynając od razu à la Hitchcock (pochlebiam sobie), że oto trup, a potem coraz to bardziej mrocznie. Może by i wyszło coś z tego, ale chyba nie tym razem, bo na siłę i w jednym celu - nie, na to się nie piszę. Tak, jeśli taki sposób odrzucę, to już chyba tylko seks mi pozostanie, jako właściwa metoda wprowadzenia czy raczej za wszelką cenę przykucia uwagi na dłużej, niż te parę chwil poświęcone na zlustrowanie dwóch raptem stron. Powiem jednak nie bez żalu, że i tak nie będzie, bo niby czemu miałbym robić coś wbrew prawdzie, by poklask jakiś pozyskać? Oto więc zasadniczy problem, wałkowany nie od dziś przez tęgie głowy, a mianowicie jak obalić slogan, że prawda nie jest ciekawa. Bo że być może interesująca, no, w to przecież nie wątpię. Jednak znowu mnie ponosi, bowiem nie tak dawno już, już oznajmiałem, że będę wyjaśniał, tymczasem zaś odchodzę od tematu, nawet wbrew swej woli, męcząc poniektórych mą nieumiejętnością zwięzłej wypowiedzi. Czy wystarczyłoby zatem przedstawić suchy jakiś i mocno skondensowany komunikat? Nie sądzę. Wracam więc do meritum, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Patrząc kiedyś na niebo, gdym towarzyszył koledze Ornitologowi na bezkrwawych, bo fotograficznych łowach, przemierzając te łąki i pola, gdyśmy tak wędrowali sobie nie spiesząc się, on z aparatem, ja z kwaterką w wewnętrznej kieszeni prochowca, bo ziąb był akurat okrutny, a więc gdy patrzyłem tak na niebo, na którym od ładnych trzech kwadransów wypatrywaliśmy spodziewanego przez Ornitologa przelotu kaczkowatych gęgaw, czyli Anser anser, naszła mnie taka refleksja, zupełnie niespodziewanie, albowiem jak dotąd mojemu patrzeniu w niebo, które się czasem przytrafiało, nie towarzyszyły jakieś szczególnie ważkie myśli, jakieś odkrywcze przebłyski. Tak więc mojemu w niebo spoglądaniu towarzyszyło raczej tak zwane myślenie o niczym tudzież nie-myślenie. Tu znów uciekam w dygresję, po raz kolejny w tej chwili nadwyrężając waszą cierpliwość. Czy można bowiem myśleć o niczym? Czyż sam proces uświadomienia sobie własnego nie-myślenia, myślenia o niczym, nie jest już myśleniem o czymś? Tu kłania się sędziwy pan Heidegger ze swymi neologizmami, ze swą oryginalną egzegezą jestestwa, przez niektórych co bardziej gorliwych stróżów jedynie słusznej wykładni wszystkiego (a jakże, rozwiązania holistyczne są po stokroć efektowniejsze, po stokroć skuteczniejsze także) odesłany zapobiegliwie do lamusa, za grzechy młodości, za to i owo już skarcony, otóż tu właśnie staje mi przed oczami Heidegger. Co bardziej istnieje: czy naprawdę już raczej Coś niż Nic? I chyba tego nie zbadam, do tej prawdy nie dotrę, lecz może komuś się udało, ktoś może wreszcie to zrozumiał, że - paradoks szyderczy - ta Nicość istnieje, choć - jeśli tak będzie - wielu się to nie spodoba, bo Coś jest do szpiku optymistyczne, przyjaźnie nastawione i w ogóle, Nicość natomiast już z samej swej istoty nacechowana jest pejoratywnie i nic na to poradzić nie możemy. Lecz czy podzielił się już ktoś wiedzą, czy przemówił ten odkrywca anonimowy?
Zatem zazwyczaj obserwując nieboskłon, co znów nie zdarza się tak często, umysł mój wędrował raczej w kierunku Niczego, z rzadka tylko przy tej okazji wpadając na te heideggerowskie wibracje. Podobnie więc było i tym razem, gdy we wczesny, listopadowy poranek przemierzaliśmy z Ornitologiem oszronione, pożółkłe łąki, stąpając ostrożnie wśród obumarłych traw i choć tegoroczny ich żywot, niezauważalny, niedostrzegalny, przez większą część roku nie podkreślany, a raczej nie przekreślany ludzką obecnością dobiegał już końca, to jednak z troską stawialiśmy nasze stopy, ważąc każdy krok, jak gdyby w obawie, że nawet nieświadomie zniszczyć możemy te kompozycje, a może nawet jakąś egzystencję, której udało oszukać się naturę, udało się oszukać czas. Był listopad, a jako że lubię przeważnie ów miesiąc, czułem się nieźle, a stan ten potęgowała dodatkowo zaproszona przeze mnie do wnętrzności, do wędrówki po organizmie, przezroczysta ciecz, szerzej znana jako gin. Przyjemnie więc mi było, wysokoprocentowy płyn łagodnie, spolegliwie krążył po trzewiach, a my, Ornitolog i ja, z zasady obcą nam obu (choć bardziej mi) cierpliwością oczekiwaliśmy na przelot tych gęgaw. Zatem patrzymy; niebo, szare, z nieznacznymi, zupełnie jakby z innej bajki odcieniami niebieskiego, intensywnego koloru, zasnute niezbyt gęstą mgiełką, wypełnia nam perspektywę. Czekamy. Lecz oto już lecą, wierne ptaki, dobrawszy się raz w pary, nie porzucą się aż do rychłej pewnie śmierci, lecą. Fruną, rejterują z kraju zimnego obecnie, gdzie przyszło im spędzić trochę czasu, w kierunku Morza Śródziemnego, albo tam, gdzie będzie im jeszcze lepiej. Wrócą jednak, tak, to nieuniknione, bo cykl musi zostać zachowany, cyklu nie wolno naruszyć. Niebo, ta mgiełka na nim, przebita jest teraz jasnopopielatą barwą, gdy zadziwiająca formacja, ukształtowana z precyzją, ze wspaniałą harmonią, przykuwa naszą uwagę - lecą gęgawy. Palce Ornitologa, nadgarstki, a właściwie całe dłonie, ramiona nawet, sprawnie pracują; stanowią teraz idealną symbiozę z cyfrowym aparatem. Czerwony z zimna, przemarznięty palec wskazujący prawej dłoni ma najwięcej roboty: pstryk, pstryk, serie ujęć, zapełniają pamięć aparatu systematycznie, jakby według z góry ukartowanego planu; Ornitolog jest bez reszty pochłonięty tym zajęciem. Patrzę co jakiś czas na jego profil, na sine policzki, na nos, na co dzień przypominający gadżet, który nakłada nań cyrkowy klaun, teraz nabrzmiały zaś do granic wytrzymałości, niczym w ujęciu niezbyt utalentowanego karykaturzysty; widzę liche, mysie włosy wystające spod brązowej wełnianej czapki, pamiętającej pewnie jeszcze czasy, gdy kolega mój rozpoczynał dopiero swój monogamiczny związek ze skrzydlatym światem, gdy rozpoznawał rodzące się w nim uczucie. Rzucam więc czasem okiem na Ornitologa i bez kłopotów diagnozuję emanującą z jego postaci pasję, której szczerze mu zazdroszczę, którą najchętniej bym wyrwał mu, przywłaszczył, choć wiem, że byłoby to barbarzyństwem. Lecz głównie patrzę w niebo. Jasnopopielaty sznur gęgaw znika z firmamentu, a raczej po prostu się oddala, tracimy go z pola widzenia. Zrazu jeszcze jakieś punkty dostrzegam, ale to już jest pieśń pożegnalna, ten trzepot ptasich skrzydeł, którego - mimo ciszy niezwykłej - już nie słyszę.
No więc, o czym to ja mówiłem? Aha! Tak, więc wpatrując się w to szaro-niebieskie, a potem naznaczone mobilnym popielatym stygmatem niebo, naszła mnie refleksja. Otóż, myślę sobie, przed oczami mając sznur gęgaw, po cóż one tu wracają, bo przecież wrócą, to nieuniknione. Jasne jest, że gdzie indziej byłoby im lepiej, a nawet przecież będzie, bo trochę tam, nad tym morzem, zdaje się, że Śródziemnym, zabawią, troszkę czasu tam spędzą. Pewnie, jakieś tam są wytłumaczenia, jakaś biologiczna, naturalna wykładnia, niezawodna eksplikacja tego fenomenu. Powrót gęgaw... I dociera do mnie, nie pytajcie, pod czego wpływem, że wracają, bo mają do spłacenia dług. Rezygnując z wygody, nieświadome, bez kalkulacji i rachunków, szydząc jawnie z wszelkich wyliczeń, wrócą, gdy znów poczują, że oto nadszedł czas zapłaty, czas rewanżu - nie, rewanż to jakoś tu nie pasuje, źle się cokolwiek kojarzy - a może okazania wdzięczności, tak chyba będzie najstosowniej to określić i swoją obecnością, swoim powrotem, potwierdzą przywiązanie do miejsca oraz gotowość uregulowania wszystkiego. A może przeczę tu sobie, sam nie wiem, lecz całkiem to jest możliwe, choć nazbyt mi to nie przeszkadza. Odrzucam tym samym wspartą rozumem, uzbrojoną w perfekcyjne, potężne, bo racjonalne argumenty teorię, odrzucam tłumaczenia o cyklicznym powrocie, sterowanym jeno przez prawa natury, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak dalece absurdalne są moje supozycje... Ale odtąd już wierzę - bo tylko przecież wierzyć mogę - że wraca to ptactwo popielate, by oddać dług, mniej może istotne - jaki. Powrót z wdzięczności, powrót, by spłacić dług.
A chciałbym, byście wiedzieli, że sporo czasu minęło, nim się przełamałem. Nim zacząłem zerkać w ten monitor, a pierwej chwyciłem za długopis, ze łbem zwieszonym nad kratkowanym a pustym A4. Trudno się było zmobilizować, musiałem osiągnąć stan jakiejś cierpliwości, by począć cokolwiek, choć teraz raczej w tym stanie bywam, niż jest on mi dany na zawsze; a jeśli akurat przytrafi mi się ten moment, to niekoniecznie mam ochotę tudzież sposobność, by dzielić się z wami tą historią. A podtrzymać go niełatwo, stymulować zaś w ogóle nie można. Ot, sam przychodzi, w myśl biblijnego nie znacie dnia, ani godziny.
Teraz zaś muszę poleżeć na dywanie. Wygodnie rozpostarty na bordowo-czarnej powierzchni, od czasu do czasu z pleców przewracając się twarzą do włochatego, dawno już nie odkurzanego materiału. Wtem mrowienie jakieś przeszywa mi łokieć, nie dając odetchnąć, myśli pozbierać, uspokoić się. I tak źle, i tak niedobrze, myślę sobie, a dłonią masuję dokuczający łokieć, choć już za chwilę moją uwagę przykuwa pomyślana przed momentem sentencja - co niby źle, a co niedobrze, hę? Pieprzony sofizmat, że też takie głupoty mi pod czaszką się przewalają. Wiem! Czegoś mi tu brakuje, coś mi tu jakby w tej całej otoczce wymaga uzupełnienia. Muszę się podnieść, niestety, nie napawa mnie radością taka perspektywa i ruszam niespiesznie, choć już uświadomiłem sobie tą determinację, która, choć nie na rękę, zdaje się jest konieczna. Podchodzę do regału i spoglądam z uśmiechem (najgorsze mam już za sobą, w tej chwili tak mi się wydaje) na odtwarzacz, sfatygowany już mocno, ale lepszego mi nie trzeba - wrzucę sobie coś na talerz, jakąś płytkę, a z głośników popłynie kojący strumień, harmonia dźwięków rozjaśni mi umysł, pozwoli, bym wrócił do tego, co rozpocząłem, gdym uwalił się uroczyście na dywanie. Wybieram VI Symfonię F-dur Beethovena, zwaną też „Pastoralną". Grać będzie jakaś orkiestra amerykańska, ale nie znam tej ekipy, więc nie robi mi to różnicy. Jeszcze tylko rzucam okiem na rewers opakowania płyty, gdzie spostrzegam, mocno wyłuszczone, zdanie: Muzyka należy do najbardziej podstawowych potrzeb ducha ludzkiego. Pokrzepiony tą mądrą formułą wracam na mój dywan - nim uderzą pierwsze takty będę znów leżał (zdążę się jeszcze przez te dwa metry dzielące mnie od tkaniny zastanowić - zalec na wznak czy na brzuchu?; pozycję boczną odrzucam na wstępie, nie najlepiej mi się kojarzy). I oto już spoczywam, zadowolony z przeprowadzonej operacji, a raczej bardziej z wcześniejszej diagnozy, że udało mi się trafnie rozpoznać problem, bo późniejsze działanie było tylko nieuchronną konsekwencją tego rozeznania. Gra muzyka. Jakieś półtorej minuty - jeśli wierzyć kredowobiałej tarczy zegara na ścianie naprzeciw i spolegliwie przesuwającym się po niej czerwonym wskazówkom - jest mi niemal przyjemnie, zbieram się już nawet w sobie, by przystąpić do właściwych przemyśleń, lecz znów coś zabiera mi spokój, znów coś zakłóca uwagę, każe zmienić kierunek - myśli, nie leżenia. Co jest? Kurwa! Dlaczego ja tego słucham, przecież to wcale mi się nie podoba. Po kiego grzyba to włączyłem? To pozory, półtorej minuty oszukiwania samego siebie - no czemu? Chyba nie dlatego, że śmieszny koleś z telewizji, z tupecikiem na wielkiej dyni, zachwala i zaleca, mówi, że wypada szanującym się osobnikom, świadomym i stanowiącym o sile, pozycji tego społeczeństwa? Chyba? A idąc dalej tym tropem: po jaką cholerę męczę się, czytając Czesława, Dorotę, Andrzeja czy Wojciecha, skoro po dziesięciu zdaniach ich wynurzeń, niekiedy bełkotu, powieki opadają mi z siłą ciosu Holyfield'a? Po co te tomiska mają się kurzyć, kraść miejsce na wątłym regale, a wcześniej czas, gdy i tak biorę się za to na siłę, bo wypada i trzeba, przyzwoitemu człowiekowi, bo dzienniki i tygodniki o setkach tysięcy nakładu tak sugerują, tak powiadają mądrzy panowie i panie mądre również w nich publikujący. No więc się buntuję, ale bunt to także parominutowy, nietrwały i niepewny, jak niemal wszystko wokół mnie. Ech, i ponownie muszę się ruszyć, opuścić drapiącą skórę powierzchnię i dowlec się do półki, a tym samym odejdzie poza dającą się wyobrazić granicę cel moich nieumiejętnych przygotowań, podchodów - wciskam STOP. Która to godzina? Zasłonięte rolety nie pozwalają śledzić uciekającego dnia, choć potrafię, spoglądając na zegar obliczyć, ile czasu, ile minut to czy tamto mi zajęło. Ale która to już godzina - nie wiem. Tak czy siak, zrezygnowany, zapalam papierosa; gdy skończę, położę się, na łóżku tym razem. Dobre choć to, że wiem na pewno, iż zasnę. Przynajmniej z tym obecnie nie mam problemu. To jedno nie sprawia mi trudności.
A musicie wiedzieć, przynajmniej wiedzieć powinniście, że nie ma nic gorszego, niż bezsenność. Odwrotnie: choćby się wszystko wokół waliło i paliło, niechby dzień miniony, w całej swej rozciągłości, beznadziejności i ogólnej tragedii dał się wam mocno we znaki, wywołując na samo o nim wspomnienie najgorsze odruchy, uruchamiając najbardziej prymitywne instynkty, to mając świadomość, że po iluś tam godzinach nierównej walki ze wszystkim i wszystkimi, po całodniowym potykaniu się i z trudem podnoszeniu, w końcu znajdziecie ukojenie w otchłani własnej pościeli, własnego łóżka, pośrodku znajomych zapachów, kolorów, szelestów i całej tej misternej, bezpiecznej struktury, że, co więcej, przymknąwszy powieki, odpłyniecie gdzie indziej, daleko zostawiając kończący się dzień - taka świadomość da wam wytchnienie. To nagroda. Gdy głaz snu stoczy się na powieki, a te, unieruchomione jego ciężarem, zacisną się na czas jakiś, pozostawiając ciało tu, bezbronne, śmieszne i nieświadome, rozpoczniecie inne życie, odmienne od tego pierwszego - w tym pierwszym możecie coś lub kogoś reprezentować, kogoś oceniać i być krytykowanym, oszukiwanym i okradanym, jesteście tam rozpoznawalni, coś wybieracie, ale na coś innego już wpływu nie macie, trenujecie, jecie, chodzicie, myślicie, ktoś na was patrzy. Jesteście uwarunkowani. W tym drugim zresztą też.
nie da się ukryć, że masz wyjątkową łatwość pisania
bo piszesz to co Ci 'ślina na język przyniesie'
jeden długaśny akapit
jest o samym momecie rozpoczęcia (pisania)
i nie wiem, czy nie wykończysz (zniechęcisz) nim swoich czytelników
jednakowo długie zdania
są jak jazda pociągiem
- zbyt monotonne i usypiają
'tą nadzieję'
tę nadzieję
ja nie dobrnąłem jeszcze do końca... ;)
- może tak się stać: to znaczy większość zniechęcę. Ale na siłę nie chcę zmieniać tego, co mi sprawia radochę, a lubię zdania długie (jako i akapity :)) ;
- słuszna uwaga, często z rozpędu popełniam ten błąd - chociaż zazwyczaj go potem wyłapuję - jak widać, tym razem się nie udało;
- mimo nie-dobrnięcia dziękuję za opinię
Zarzut odnośnie długich zdań i akapitów nie traktuje jako błędu - IMO to rzecz gustu.
Dla porządku - widzę komentarze tylko od Ciebie i Kropy.
Skoro to horror i absurd - proszę uprzejmie o wykasowanie mych wypocin ;-)
Pozdrawiam.
Nie irytuj się i zrób sprawdzian o który prosiłam wcześniej. Tylko tyle na razie.
A potem solidnie i uczciwie zrecenzuję Ci tekst. Pasuje?
Przepraszam, źle zrozumiałem ten fragment z Kierowcą ;-) - chciałem zaoszczędzić domniemanych męczarni.
Test po mojej stronie wypadł (chyba) pomyślnie - wyedytowałem, dodałem bezsensowną zajawkę i zapisałem; skrypt zmiany przyjął, po przeładowaniu strony wyświetlił wszystko raczej poprawnie.
Pozdrawiam.
teraz już wiem, że edycja wreszcie działa. to nic, że u mnie szwankuje ;p
przyznam, że po kilkunastu pierwszych zdaniach faktycznie zaczęło mnie nosić, ale się zawzięłam, bo skusił mnie dość giętki język. nie tak często dziś spotyka się kogoś, kto potrafi budować długie zdania złożone i nie stracić kontroli nad ich logiką. ale są też minusy stosowania takiego stylu - być może trafisz do garstki odbiorców bo nie każdy jest skłonny do uważnego śledzenia toku Twego dywanowego filozofowania. po drugie - temat owych rozmyślań da się zamknąć w krótkiej formule "Cogito ergo sum" i choć przywołujesz Heideggera, to i tak większość z tego co tu napisałeś jest dywagowaniem głównie wokół tego problemu. po trzecie - taki rozwlekły sposób podążania za swymi myślami i odczuciami może solidnie wkurzyć odbiorcę, bo czuje się trochę jak kanapka freudowska, na której leży inteligent gadający jak współczesny Jan Chryzostom Pasek. na dodatek obsesyjnie poddający się sile dygresji, które wkurzają (pewnie celowo).
muszę sobie ten tekst przeczytać raz jeszcze na spokojnie, bo jak mam decydować od razu, to wolę nie... pomyślę jeszcze, poddam się refleksjom. na dywanie. może...
Jedna jeszcze uwaga na temat funkcjonalności serwisu - bo, zdaje się, pytałaś nieco wyżej także o to. Otóż: klikając na 'zaloguj się' pod komentarzami, wypełniam formularze, po czym ląduję na 'Mojej wywrocie'. Jak dotąd wszystko OK. Wybieram odnośnik 'Moje teksty' (chcę odpowiedzieć na Twój post), przewijam stronkę w dół i okazuje się, że nie jestem zalogowany. Myślałem wcześniej, ze to pojedynczy wybryk, ale dzieje się tak za każdym razem. Na szczęście druga próba (postępuję według identycznych procedur), kończy się powodzeniem.
Raz jeszcze dzięki :).
Pozdrawiam.
Daję tekst do poczytania na pierwszą stronę, bo najlepiej jeśli posłuchasz głosu ludu miast i wsi :)