„Wyznaliśmy Bogu, sobie i drugiemu człowiekowi
istotę naszych błędów"
- piąty krok AN / AA
W pracy tej przedstawię sytuacje z mojego życia obrazujące trzy spośród sześciu osiowych objawów uzależnienia od narkotyków na podstawie mojej historii nadużywania marihuany. Dodatkowe dwa omówię na zajęciach na podstawie wcześniejszej pracy poświęconej osiowym objawom uzależnienia od alkoholu. Szósty objaw - fizjologiczne objawy zespołu abstynencyjnego - nie dotyczy marihuany.
Starałem się wybrać sytuacje które najlepiej obrazują istotę problemu i które wiązały się z największym napięciem emocjonalnym. Być może opisy zdarzeń zawierają sporo nadmiarowych informacji, ale chciałem przedstawić je możliwie najdokładniej aby oddać pełny obraz sytuacji.
Potwierdzenie tolerancji wobec działania substancji tj. konieczność przyjmowania wzrastających dawek w celu osiągnięcia pożądanego efektu, albo znaczne zmniejszenie efektu w przypadku dalszego przyjmowania dotychczasowych ilości.
Mój pierwszy kontakt z marihuaną miał miejsce prawie dziesięć lat temu, gdy byłem w pierwszej klasie liceum. Gdy koledzy z klasy po raz pierwszy zaproponowali mi spróbowanie narkotyku odmówiłem, ale powiedziałem, że kiedyś, przy innej okazji spróbuję. Bacznie obserwowałem jak nabijają w szklaną lufkę kawałki jakiejś dziwnej rośliny, miała przyjemny, charakterystyczny aromat. Chwilę potem rozpoczął się rytuał.
Jako pierwsza rozpoczęła koleżanka. Rozpaliła zapalniczką „trawkę" i zaciągnęła się dymem. Trzymając powietrze w płucach podała lufkę dalej. Palili tak, czasami kaszląc i krztusząc się, aż w lufce pozostał sam popiół.
Na efekty trzeba było czekać ok. 5-10 min. Po jakimś czasie zaczęli się śmiać z byle czego, opowiadali dziwne rzeczy i śmiali się z nich do rozpuku. Szybko płynął ciąg swobodnych skojarzeń i im bardziej irracjonalne były skojarzenia tym bardziej się śmiali. Ja stałem z boku i też mnie to trochę bawiło, ale czułem się jak ktoś, kto będąc w towarzystwie nie rozumie zupełnie tematu rozmowy. Może tylko robić ładne miny, uśmiechać się i ukrywać swoje skrępowanie.
Kilka tygodni później odbyła się moja inicjacja i zapaliłem razem z nimi. Byłem już wtajemniczony. Za pierwszym razem prawie nie poczułem działania narkotyku, bo nie potrafiłem trzymać dymu w płucach najdłużej, jak tylko się da, aby zmaksymalizować doznania. Po jakimś czasie, pod okiem doświadczonych kolegów nauczyłem się osiągać błogostan.
W tym czasie jedna lufka wystarczała na trzy osoby tak, aby wszyscy mieli już dosyć. Z jednego grama wychodziło siedem lufek więc do osiągnięcia pożądanego efektu potrzebowałem ok. 50 mg narkotyku.
W ostatnich latach paliłem marihuanę w postaci skrętów, mieszając narkotyk z tytoniem. Była to forma bardziej praktyczna - nie były potrzebne tak podejrzane rekwizyty jak lufka. Mogłem spokojnie palić w domu na balkonie, w miejscach uczęszczanych przez ludzi, nie budząc żadnych podejrzeń. Z jednego grama robiłem 3-4 skręty i po wypaleniu jednego odpływały wszystkie problemy i troski.
Można policzyć, że w tym czasie potrzebowałem już ok. 250-300 mg do osiągnięcia tego samego stanu. W ciągu dziesięciu lat palenia marihuany moja tolerancja wzrosła 5-6 krotnie.
Silne pragnienie lub poczucie przymusu przyjmowania substancji.
Jest ponury, jesienny wieczór. Nie ma w nim nic wyjątkowego - jest taki, jak wiele innych wieczorów. Sprawdziłem pocztę internetową, przeczytałem newsy ze świata na ulubionym portalu. Nie chce mi się rozmawiać z żadną z osób dostępnych on-line. Nie chce mi się zabierać za żaden z projektów, które robię po pracy.
Brakuje mi czegoś i dokładnie wiem czego. Jedyne czego pragnę w tym momencie to wielki, gruby skręt. Już widzę go przed sobą, już trzymam go w ręce, już odpalam i zaciągam się głęboko czując jak aromat unosi się w powietrzu i przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele. Zapasy jednak skończyły się już parę dni temu i w tej chwili zupełnie nie mam możliwości aby kupić choćby grama.
Potrzeba jest jednak straszliwa. Postanawiam zastosować jedyny pomysł przychodzący mi na myśl - szperanie. Idę na balkon i dokładnie przeszukuję popielniczkę szukając niedopałków skrętów. Ręce mam całe ubrudzone od popiołu, ale ku mojej uciesze znajduję jakieś pozostałości po skrętach.
Idę umyć ręce, a potem wybieram się na dwór i po ciemku, prawie na kolanach, szukam takich samych niedopałków pod moim oknem. Dość łatwo można rozróżnić niedopałki skrętów od niedopałków papierosów, ale kilka razy daję się nabrać. Znajduję jednak dwie lub trzy przemoczone resztki.
Potem zaczynam przeszukiwanie pokoju - często się zdarza, że jakiś fragment liścia lub kwiatu gdzieś upadnie. Sprawdzam dokładnie pod biurkiem, pod klawiaturą, przeszukuję dywan milimetr po milimetrze, szukając jakichkolwiek zielonych okruszków. Wszystkie delikatnie odkładam na kupkę. „O, chyba jest jeszcze kawałeczek na podłodze - nie, to tylko jakaś muszka."
Myślałem sobie wtedy jak żałośnie muszę wyglądać. Jak upodliła mnie ta roślina, że padam przed nią na kolana, że czczę każdy jej okruszek tak, jak ludzie religijni czczą ciało Chrystusa. Gardziłem sobą za brak jakiejkolwiek moralności, za brak silnej woli, jednak potrzeba choć lekkiego odlotu była silniejsza.
Powyciągałem tytoń z marihuaną z resztek skrętów. Poucinałem nożyczkami te fragmenty kartonowych filtrów, które nasiąkły żywicą, następnie pociąłem je na drobne kawałeczki. Dodałem trochę tytoniu waniliowego, wymieszałem i zawinąłem zgrabnymi ruchami w bibułkę. Wyszedłem na balkon i zapaliłem. Dym był przesiąknięty smrodem palonej farby drukarskiej i starego tytoniu, aromat wanilii nadawał mu swoistej finezji.
Upośledzona zdolność kontroli nad zachowaniem związanym z przyjmowaniem substancji.
Jest czwartek, ciepły sierpniowy wieczór. Gdy dwa dni temu dowiedziałem się, że znajomi wybierają się nad morze i mają wolne miejsce w samochodzie wybłagałem u przełożonych dzień wolnego aby móc spędzić z nimi ten weekend.
Bardzo mi zależało na tym wyjeździe, ponieważ miała z nami jechać Kasia - studentka kulturoznawstwa którą znałem już od pięciu lat i z którą spędziliśmy wiele miłych chwil. Kiedyś się w niej podkochiwałem, później ona we mnie, ale jakoś nigdy okoliczności i wypadki losu oraz moja nieśmiałość i jej żelazna maska nie pozwoliły nam się zbliżyć. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi, świetnie się rozumieliśmy, jednak głęboko w mym sercu tliło się coś, co było czymś więcej, niż tylko przyjaźnią.
Jakieś trzy, lub cztery tygodnie wcześniej wydarzyło się coś, co rozpaliło ten żar. Spotkaliśmy się przypadkiem na koncercie w Noc Świętojańską. Bawiliśmy się świetnie wśród rozpalonych ognisk, w niesamowitej atmosferze pogańskiego święta miłości. O północy Kasia wrzuciła do wody wianek.
Nagle zupełnie bezwiednie zaczęliśmy się całować. Buzowały we mnie hormony, buzował alkohol i miałem to nieopisane uczucie pojawiające się, kiedy mózg wydziela zwiększoną ilość endorfin, kiedy czujesz motylki w brzuchu i chce ci się latać.
Spotkaliśmy się później jeszcze parokrotnie. Na trzeźwo trochę trudniej było nam pokonywać dzielące nas mury, ale pomału się to udawało. Jak nastolatki chodziliśmy trzymając się za ręce, całowaliśmy się na pożegnanie.
Teraz mieliśmy spędzić trzy dni razem. Czekałem w ten sierpniowy wieczór na samochód który miał mnie zabrać. Jechał w nim kolega, dwie dziewczyny - lesbijki, których jeszcze nie znałem. Kasię mieliśmy zabrać 200 km dalej.
W końcu przyjechali. Dziewczyny okazały się bardzo miłe. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w trasę. Dziewczyny poczęstowały mnie wódką a ja powiedziałem, że mam akurat skręconego skręta, więc postanowiliśmy wypalić go na najbliższym postoju. Tak rozpoczęła się cała przygoda.
Do Kasi przyjechaliśmy ok. 2:00 w nocy. Ja kontaktowałem w jakichś 30% ale zachowywałem się normalnie. Siedzieliśmy na tylnym siedzeniu trzymając się za ręce. Powiedziałem jej o skręcie, ale nie było po niej widać, że jest zła.
Dojechaliśmy na miejsce nad ranem. Szybko znaleźliśmy kwaterę - duży pokój z czterema łóżkami, co nam idealnie pasowało. Dziewczyny miały spać razem jako siostry. Postanowiliśmy trochę odpocząć po podróży, rozpakować się. Dziewczyny wyciągnęły na stół kilka butelek rozrobionego spirytusu i jakieś wino. Ja dorzuciłem worek z marihuaną, który wystarczyłby, abyśmy wszyscy chodzili naćpani przez te trzy dni. Kasia popatrzyła na mnie przeszywającym wzrokiem ale nic nie powiedziała. Oczywiście nie zamierzałem palić przez cały czas. Chciałem tylko czasami podkręcić nastrój chwili, dodać szczyptę magii i zapomnieć o problemach codziennego życia.
Umyliśmy się, napiliśmy mocnej kawy, spaliliśmy dwa małe skręty (Kasia tylko spróbowała) i wybraliśmy się na plażę. Zabraliśmy ze sobą jedną butelkę wódki, trzy jointy, po drodze kupiliśmy jeszcze piwo i coś do jedzenia.
Tego dnia, jak i przez cały weekend, nad morzem unosiły się ciemne chmury. Nie było ciepło, ani nie było zimno. Było tak nijako, obojętnie...
Nie pamiętam dokładnie chronologii wydarzeń tego i następnego dnia, częściowo odtwarzałem ją później ze zdjęć, które robiliśmy. Piliśmy wódkę na plaży, poszliśmy coś zjeść, paliliśmy skręty, poszliśmy się przebrać, poszliśmy na piwo, spaliliśmy skręta, poszliśmy tańczyć, szliśmy gdzieś jakąś wijącą się drogą, obudziłem się w naszym ośrodku, kawa, skręt, ciastka, zupka chińska, wódka, kawa, papieros...
Kasia bawiła się razem z nami, ale nie paliła marihuany, piła znacznie mniej. Była uśmiechnięta, ale już nie pozwalała mi trzymać się za rękę. Gdy chciałem ją objąć reagowała agresywnie, więc dałem sobie spokój. Właściwie przez cały weekend nie rozmawialiśmy w cztery oczy. Nie miałem odwagi.
W sobotę ok. południa zadzwonili rodzice. Zapytali się, czy znalazłem dla nich jakąś kwaterę. Zupełnie zapomniałem, że też chcieli przyjechać na weekend, odpocząć. Powiedziałem im, że nie ma tu problemów ze znalezieniem noclegu.
I dalej plaża, piwo, mewy, skręty, czekolada, wódka, kurczak z rożna.
Po południu rodzice zadzwonili, że już są na plaży koło wielkiej, dmuchanej sceny. Byliśmy niedaleko, więc umówiłem się z nimi, że po nich wyjdę i spotkamy się po drodze. Szedłem, a raczej wlokłem się w ich stronę. Wydawało mi się, że trwa to całą wieczność, że przebywam jakąś ogromną pustynię. Poszedłem pod wydmy, załatwiłem potrzebę fizjologiczną i pomyślałem, że już czas wracać do znajomych, że raczej nie spotkam dziś rodziców.
Wracałem i wracałem, w końcu dotarłem. Słońce zaczynało dotykać fafli morza. Usiadłem na piasku i zacząłem skręcać kolejnego skręta. Tak właśnie wyglądam na ostatnim zdjęciu. Siedzę po turecku i w skupieniu patrzę na coś, co trzymam w rękach. Za mną stoją dwie koleżanki i kolega, w tle zachodzące słońce.
Minutę później przychodzą moi rodzice. Okazało się, że byli 50 m dalej. Widzieli jak sikam na wydmę i przyszli za mną. Zaskoczyli mnie i nie zdążyłem niczego schować. Ojciec w złości wysypuje marihuanę na wietrze i zasypuje ją piaskiem. Nie pamiętam co wtedy mówili. Potem odchodzą. Przyjechali 500 km nad morze na jeden dzień, aby się zrelaksować i spędzić trochę czasu z synem. Nie potrafię sobie wyobrazić jak bardzo ich wtedy skrzywdziłem.
Na kolanach szukam z kolegą resztek narkotyku. Trochę udaje się odzyskać. Znów nie pamiętam jak trafiamy do ośrodka.
Nad ranem skacowani pomału szykujemy się po podróży. Pijemy kawę, palimy skręta z resztek, które zostały. Wkrótce ruszamy w drogę.
Na tą chwilę nie pamiętam rozmowy z rodzicami po powrocie. Chyba była krótka i towarzyszyły jej tak przykre emocje, że zepchnąłem ją w podświadomość.
Jem kolację, idę się wykąpać i kładę się do łóżka. Nie wiem, czy będę mógł spokojnie zasnąć po wrażeniach ostatnich dni. Na szczęście mam jeszcze schowany mały zapas trawy. Skręcam skręta i palę go w oknie. „Od jutra kończę z tym gównem, od jutra..."
Wrocław, 11.01.2007 r.
kończy jak bezduszna relacja
nie mam zdania
zdaję się na innych o!boskich
przyznać się przed sobą, to dużo. ale być konsekwentnym i wolnym - to wszystko.
tekst niestety nie może pretendować do publikacji - forma i styl dalekie od poszukiwanej przez nas.