Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach... część piąta

marcinsen

 

9

Śniadanie z książką, andaluzyjska Wenus i Wielki  Pepe.

 

     Poranek przywitał mnie jednoznacznym błękitem oszlifowanego diamentu nieba. Choć w cieniu chłód ciągle jeszcze szczypał, to z minuty na minutę, zamiast szukać słonecznego blasku, instynktownie zacząłem przylegać do popękanych, białych ścian, które kusiły ożywczym cieniem. Niezdecydowany co do tego, gdzie uraczyć się mleczną kawą, w końcu skierowałem się na Plaza Nueva, gdzie poranny, niedzielny spokój, w niczym nie przypominał wczorajszej atmosfery festynu. Zamówiłem kawę, oraz tosta z masłem i dżemem, po czym na pół godziny zawędrowałem razem z Laurie Lee do przedwojennej Segovii i Madrytu.

Był to inny świat od tego, który miałem przed swoimi oczami teraz; biedniejszy, oryginalny i niewinny, na rok przed bratobójczą wojną, której cienie do teraz prześladują Hiszpanię. Niektóre rzeczy pozostały jednak takie same. Ciasne kafejki z dumnymi i smutnymi (nierzadko bezczelnymi) kelnerami, zmęczeni i brzydcy żebracy, monotonnie i mechanicznie zbierający swoje grosiki, którym pokornym prośbom zaprzeczają chytre i nieprzyjemne oczy. Oprócz tego flamenco, słońce, Cyganie, choć dziś już nie tak malowniczy jak wtedy,  i oczywiście turyści, którzy w krótkim okresie Republiki zalali Hiszpanię w poszukiwaniu słońca i wrażeń.

 

     Przez chwilę zastanawiałem się, czy w końcu nie zwiedzić Alhambry i nawet wdrapałem się pod samą jej bramę, ale okazało się, że dostępne są tylko dwa rodzaje biletów – jeden ważny od ósmej do czternastej, a drugi od czternastej do dwudziestej, doszedłem więc do wniosku, że tak jak planowałem wcześniej, wolę jednak pójść tam wieczorem. W sklepiku z pamiątkami kupiłem mały przewodnik po pałacu i zszedłem z powrotem w dół, w stronę rzeki, a następnie do Albayzin, gdzie dobiegające ze sklepu z pamiątkami (Galeria Albayzin na Plaza del Salvador) dźwięki grającej flamenco gitary, skusiły mnie, żeby usiąść na zanurzonej w cieniu kamiennej ławce.

     Wyraźnie znudzona dziewczyna, która, jak mi się wydawało prowadziła sklepik, wyszła na zewnątrz, usiadła na murku i zaczęła czytać jakąś książkę, do momentu, gdy młody, jasnowłosy chłopak nie przywitał jej dźwięcznym „Hola guapa!”. Kiedy odpowiedziała, zaskoczył mnie jej przyjemny, melodyjny głos, który w ogóle nie pasował do jej zwalistej, prawie otyłej figury i czarnych, zniszczonych trwałą ondulacją, błyszczących (pewnie polakierowanych) włosów. Towarzystwo chłopaka sprawiło, że przestała się garbić, porzuciła swoją niedbałą, leniwą postawę, na rzecz zalotnej pozy, lekko podkreślającej wcięcie talii, i figlarnie przekrzywiła głowę.

     Wyżej, ponad areną starożytnej, męsko-damskiej gry i ponad dźwiękami zawodzącego flamenco, przed moimi oczami rozciągało się zbocze Sacromonte (Świętej Góry), nad której twarzą, pooraną bliznami jaskiń, wznosiła się dumna korona arabskiego muru, pozostałość innego, ciągle jeszcze niezapomnianego tutaj świata.

Z mojej ławki mogłem widzieć obydwa miejsca, w których wczoraj odpoczywałem; kamieniste wzniesienie, gdzie byłem świadkiem zaciekłej kłótni tłustej starej Hiszpanki i jej konkubenta – nerwowego, kościstego Marokańczyka, a po lewej, pod samym murem, strome, ukryte pośród drzewek zbocze, u stóp biało-brązowego budynku, gdzie cieszyłem się drzemką.

 

* * * * * * * * *

 

     Drugie śniadanie postanowiłem zjeść w El Triunfo; małym parku, kilkanaście minut spaceru z Plaza Nueva. W niedzielę, w Hiszpanii większość sklepów jest pozamykana, ale udało mi się znaleźć mały, kiepsko zaopatrzony, chiński sklepik. Kupiłem chleb, ser, oliwki, karczochy i rozłożyłem się w cieniu, na betonowej ławce, ukrytej wśród drzew. Niedaleko ode mnie, leżał na kartonie starszy pan, Marokańczyk, który z wdzięcznością przyjął zaproszenie do posiłku.

Kiedy skończyliśmy jeść, staruszek poszedł kontynuować drzemkę, a do mnie zbliżył się wielki facet, około pięćdziesiątki, o wyłupiastych brązowych oczach i szczerbatym uśmiechu.

     - Buen dia nino, nie przeszkadza ci, że sobie z tobą usiądę?

     Z radością przyjąłem towarzystwo i zrobiłem trochę więcej miejsca na ławce. Wielki mężczyzna wyciągnął z kieszeni grubego skręta.

     - Zapalisz porrito?

     - Trawa, czy czekolada?

     - Trawa, trawa, nie palę czekolady, za bardzo uderza do głowy.

     Zaciągając się pachnącym jointem, Pepe zaczął wychwalać Granadę i Andaluzję jako miejsce, którego zazdrości im cały świat. Po chwili wyciągnął z plecaka butelkę rozrobionego z Fantą wina i pociągnąwszy dużego łyka, podał mi trunek. Prawie nie poczułem alkoholu w tej miksturze, ale i tak byłem na leciutkim rauszu, skończywszy przed chwilą wino, którego zostało mi trochę z wczoraj.

Pepe należał do typu dużych, żartobliwych i gadatliwych olbrzymów, którzy w jakiś sposób są w stanie znaleźć wspólny język z każdym i których rubaszność zmieszana z grubiaństwem sprawia, że jesteś w stanie dużo im wybaczyć. Pepe słysząc, że lubię podróżować, wyciągnął komórkę i zaczął pokazywać mi z dumą swoje zdjęcia z podróży do Włoch i do Belgii, opowiadając o górach po jakich się wspinał i winach które próbował.

     Później przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, aż w końcu Pepe zaczął okazywać zainteresowanie otoczeniem.

     - Hombre, patrz na tę sikorkę – oblizując się, wskazał głową na spacerującą niedaleko, młodą, cycatą dziewczynę. Po chwili zagwizdał na chudą Cygankę w średnim wieku i na krótko ostrzyżoną, drobną punkówę. Jakby czytając moje myśli, wyjaśnił:

     - Dla mnie nie ma znaczenia, czy kobieta jest chuda, gruba, ładna, młoda, stara, czy brzydka. Ja widzę tylko ich kobiecość, esencję i nic ponad to.

     - Y usted jest żonaty? – spytałem.

  - Właśnie dlatego nie jestem! Dlaczego miałbym unieszczęśliwiać jakąś mujer? Nigdy nie wytrzymałbym z jedną.

     Musiałem przypaść mu do gustu, bo powiedział mi, żebym zaczekał, a on w tym czasie przyniesie drugie wino. Nie zdążyłem nawet napisać pięciu zdań w swoim dzienniku, kiedy był już z powrotem, z kartonem najtańszego wina (Don Simon) i butelką Fanty. Sprawnie rozrobił trunek z oranżadą, w dwóch plastykowych butelkach, z których jedną podał mi, a drugą położył na ławce, obok swojej ręki. Posiedzieliśmy tak jeszcze przez chwilę, komentując grających na bębnach rastamanów, którzy siedzieli kilka ławek dalej i każdą dziewczynę, która zjawiła się w zasięgu wzroku, tzn. Pepe komentował, a ja zgadzając się, albo i nie,  i tak potakująco kiwałem głową.

     W końcu zostawiłem go ze starszym panem, który przysiadł się na naszą ławkę i  ruszyłem po raz kolejny w stronę starego miasta.

 

10

 Co ma wspólnego kosmiczny kac i Eduardo Bask?

 

     Otworzyłem oczy i bez powodzenia spróbowałem przełknąć nieobecną ślinę. „Pić…” jęknąłem. Po chwili jęknąłem jeszcze raz, uświadamiając sobie, że nie mam żadnego soku, ani nawet wody, żeby ugasić pragnienie. Dotyk chłodnej posadzki mojego hotelowego pokoju otrzeźwił mnie trochę i pomógł odzyskać zmysł równowagi. Poczłapałem do kuchni, w wyobraźni widząc już jakiś zapomniany przez hospitalero karton soku pomarańczowego. W końcu znalazłem tylko cytrynę, którą wycisnąłem do dzbanka wody i tak zaopatrzony wróciłem do pokoju. Kiedy wreszcie ugasiłem pierwsze pragnienie, spróbowałem uporządkować chaotyczne i mgliste wspomnienia z drugiej połowy  wczorajszego dnia.

 

     Z El Triunf, tak jak planowałem, wróciłem do centrum starego miasta. Mijając Plaza Nueva, poprzez Carrera del Darro doszedłem do Plaza de St. Anna, pod Alhambrą i spędziłem tam kilka godzin, czytając w blasku słońca (o czym świadczyła moja piekąca, czerwona twarz) i paląc kiepską tabakę. Kiedy zacząłem już tracić zainteresowanie książką, usłyszałem głośną muzykę -  coś wesołego z lat dwudziestych. Podniosłem głowę i zobaczyłem ubraną w spódniczkę z trawy dziewczynę, pląsającą jak szalona, jakby urwała się z moskiewskiego cyrku. Dziewczyna, która miała w sobie coś wschodnioeuropejskiego, wkrótce przyciągnęła uwagę ludzi odpoczywających na okolicznych ławkach i klientów pobliskiego baru, siedzących wygodnie pod osłaniającymi ich od palącego słońca parasolami. Pokaz trwał z piętnaście minut. Choć taniec nie był profesjonalny i czasami wydawał się przypadkowym zlepkiem kroków i podskoków, to spodobał mi się entuzjazm, z jakim go wykonywała. Kiedy skończyła, wrzuciłem jej monetę i zaproponowałem papierosa i łyk wina, co przyjęła z wdzięcznością.

     - De donde eres? (Skąd jesteś?) – spytałem.

     - Soy Polaca.

     - Hej! Ja też!.

     Dziewczyna pochodziła gdzieś z północy Polski i mieszkała w Granadzie już od czterech lat, kiedy to przyjechała autobusem, zobaczyć jak wygląda Hiszpania i ostatecznie spodobało się jej tak bardzo, że została. Teraz mieszkała w jaskini na Sacromonte, gdzie, jak z dumą ogłosiła, udało się jej ostatnio nawet zameldować. Wyciągnąłem z niej tylko jej lokalne imię – Vinia.

     Kiedy zaczęła przygotowywać się do kolejnego występu, pożegnałem ją i skierowałem się na Plaza Nueva, gdzie chciałem zjeść pozostałości z obiadu (chleb, ser i oliwki) i dokończyć butelkę wyśmienitej Riojy.

     Tam właśnie spotkałem Eduarda – Baska, któremu zawdzięczałem większą część mojego siarczystego kaca.

     Kiedy jadłem, obok mnie, na ziemi usiadł długowłosy chłopak, w moim wieku i zaczął czytać książkę. Kiedy skończyłem jeść, rozgrzany towarzysko po dzisiejszych spotkaniach, wyciągnąłem do niego butelkę.

     - Napijesz się?

     Brodaty, ciemnowłosy chłopak o czystych, sympatycznych oczach przyjął poczęstunek i powiedział żartobliwie:

     - Szkoda, że nie podzieliłeś się swoim obiadem. Wyglądał przepysznie – i przysiadł się bliżej, wyciągając rękę.

     - Eduardo.

     - Martin – odpowiedziałem mocnym uściskiem.

     Rozmowa szła nam przyjemnie i wartko. Eduardo był młodym architektem, który niedawno dostał pracę w Granadzie i pochodził z małej wioski, gdzieś w Pais Basko. Po chwili okazało się, że obaj dzielimy doświadczenie Camino de Santiago i następną godzinę poświęciliśmy na grę zgadywania i przypominania sobie kolejnych miast, albergues i hospitaleros z trasy.

     Kiedy skończyliśmy wino, Eduardo zaproponował, że kupi następne i pobiegł do pobliskiego, jedynego otwartego w niedzielę sklepu.

     Kiedy wrócił, rozmawialiśmy jeszcze o Hiszpanii, wojnie domowej, rewolucji (przy czym próbowałem go bezskutecznie przekonać, że jeśli rewolucja ma się gdzieś zacząć, to właśnie tutaj, w Hiszpanii), o Anglii, Bogu, jego życiu, moim życiu. W połowie butelki dołączyło do nas kilku jego przyjaciół, i wkrótce stworzyliśmy całkiem sporą i głośną grupkę. W międzyczasie zrobiło się już ciemno i chłodno, więc wszyscy stwierdzili, że trzeba by znaleźć jakieś schronienie. Wreszcie większość zdecydowała się pójść do domu jednego z chłopaków, żeby kontynuować imprezę, ale Eduardo nie był zbytnio zainteresowany, więc odłączyliśmy od reszty i za jego namową poszliśmy na piwo i tapas do najbliższego baru.

    Odwiedziliśmy dwa lokale, ale nie pamiętałem ani ich nazwy, ani nazwy ulicy, bo w tamtym momencie rzeczywistość zaczęła dla mnie wyglądać trochę mętnie i abstrakcyjnie. Z pierwszego baru pamiętam, kiedy założyłem się z Eduardem, że zaproszę do naszego stolika dwie Japonki, które samotnie popijały piwo przy barze. Pamiętam jak zmroziły mnie wzrokiem i ostentacyjnie odwróciły głowy w drugą stronę.

     - Don Juany to z nas nie są – powiedziałem teatralnie smutnym głosem do Eduardo i oboje wybuchnęliśmy śmiechem, przeklinając naszą nieatrakcyjność.

     W drugim barze zabawiliśmy dłużej i to tam rzeczywistość z abstrakcyjnego, ale ciągle dość ostrego obrazu, przeszła w wirującą i dźwięczną mgłę.

     Dwóch młodych Cyganów grało na gitarach, śpiewając z życiem i energią pieśni flamenco, podczas gdy kilka dziewczyn w kolorowych spódnicach klaskało i tańczyło ze skupieniem, pogrążone w spoconej, erotycznej i wibrującej medytacji. Obydwoje z Eduardo nie mogliśmy oderwać oczu od tej sceny i następną godzinę spędziliśmy, wpatrując się w tę spontanicznie powstałą juergę, kiwając tylko do rytmu głowami.

     Nie wiem o czym myślał Eduardo, dla którego, jako Baska, ta scenka pewnie również była czymś egzotycznym, ale ja byłem kompletnie pogrążony w odurzającej zazdrości, wiedząc, że jestem tutaj, w tym kraju tańca i miłości, którym Hiszpania ciągle jeszcze jest, tylko gościem, duchem z innego świata, który przysiadł w tym starym barze i z nostalgią przysłuchuje się ognistym gitarom, pośród żywych ludzi, którzy nie mogą go zobaczyć.

     W końcu, z  kolejnym łykiem trunku zawirował mi świat. Z Eduardem za przewodnika, dotarłem jakoś do swojego hoteliku, a po chwili spałem już jak dziecko, ciągle słysząc smutno-radosne dźwięki strun i ochrypłe głosy Cyganów z innej epoki.

 

 

marcinsen
marcinsen
Opowiadanie · 14 kwietnia 2009
anonim
  • marcinsen
    Uprzedzam, że choćby się działo nie wiadomo co, nie zmieniam tego: "W końcu kolejny łyk trunku zawirował mi świat" :)) Podoba mi się i już:)

    · Zgłoś · 15 lat
  • modliszqa
    "instynktownie zacząłem przylegać do kuszących cieniem wąskich chodników pod popękanymi, białymi ścianami." - pełzałeś ? :o

    nie wiem czy plac może przypominać festyn .. może raczej o festynie ?

    "...książkę, aż młody, ..." - do momentu, gdy młody ...

    "leniwą posturę" - postawę, posturę się ma, postawę zmienia :)

    "nad której pooraną bliznami jaskiń twarzą, " - nad której twarzą, pooraną bliznami jaskiń ...

    "Z ławki, na której siedziałem, mogłem widzieć obydwa miejsca, w których wczoraj odpoczywałem; kamieniste wzniesienie, na którym byłem świadkiem " - trzy "które" w jednym zdaniu to o dwa za dużo :) W ogóle zastanawiam się, nad koniecznością umieszczenia tego zdania w tekście.

    "...pociągnowszy dużego łyka, nie dotykając ustami szyjki " nie można pociągnąć czegoś nie dotykając niczego .... może więc "po wlaniu w siebie sporego dawki , bez dotykania ustami ..."

    "pomógł odzyskać mi zmysł równowagi." bez mi

    "... muzykę; coś wesołego... " - dwukropek albo myślnik zamiast średnika

    "pląsającą jak szalona, która wyglądała, jakby urwała się z moskiewskiego cyrku. " - bez "która wyglądała"

    "Dziewczyna (która miała w sobie coś wschodnioeuropejskiego) wkrótce przyciągnęła uwagę ludzi odpoczywających na okolicznych ławkach i klientów pobliskiego baru, którzy rozsiedli się pod osłaniającymi ich od palącego słońca parasolami."
    znowu nadmiar których :D ,
    zamiast nawiasu - przecinek,
    zamiast drugiego "które" - siedzących wygodnie

    "Choć nie był zbyt profesjonalny i czasami jej taniec wydawał się przypadkowym i bezładnym zlepkiem kroków i podskoków, to spodobał mi się entuzjazm dziewczyny."
    - "Choć taniec nie był profesjonalny i czasami wydawał się przypadkowym zlepkiem kroków i podskoków, to spodobał mi się entuzjazm , z jakim go wykonywała.

    "zaproponowałem łyka wina i papierosa," - zaproponowałem papierosa i łyk wina"

    a resztę później, bo mnie wzywają :D

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Dziś to idzie ekspresowo, czuję się jak w szkole:))
    Czekam na dalsze instrukcje:)

    · Zgłoś · 15 lat
  • modliszqa
    hehe, hm, no moge nic nie pisac :D

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Nie, no proszę pisać. Po to tutaj przyszedłem. Normalnie edycja własnych tekstów kosztuje krocie:))

    Mam pytanie do tutejszych polonistów i innych ekspertów: jak to jest z odmianą obcojęzycznych imion i nazwisk? Np. na początku tej części napisałem: "zawędrowałem razem z Laurie Lee do przedwojennej Segovii i Madrytu", ale zastanawiam się, czy zamiast "z Laurie Lee" mógłbym napisać "z Lauriem Lee"?

    · Zgłoś · 15 lat
  • modliszqa
    mało mi zostało :D
    "Kiedy zaczęła przygotowywać się do kolejnego występu, pożegnałem się ..." - pożegnałem ją

    "tak więc w końcu odłączyliśmy się od reszty i Eduardo zaproponował, żebyśmy poszli na piwo i tapas do jakiegoś baru." - bez : tak , w końcu i się - " więc odłączyliśmy od reszty i za jego namową poszliśmy na piwo i tapas do najbliższego baru."

    następne zdanie bym sobie darowała, bo nie wnosi nic ciekawego

    kolejne : "Z pierwszego baru pamiętam, jak założyłem ..." "Z pobytu w nim zapamiętałem zakład ..."
    "popijały piwo przy barze." - przy bufecie, bo barów jak psów :D

    I kolejne proponuję zastąpić - "Po nieudanym podrywie zmieniliśmy lokal. W nim (zabawiliśmy dłużej, i to tam rzeczywistość z abstrakcyjnego, ale ciągle dość ostrego obrazu, przeszła w wirującą i dźwięczną mgłę.)"

    nie podoba mi się "spocona medytacja" :D a tym bardziej - pogrążone w spoconej - zaraz widzę sadzawkę wypełnioną potem :D

    No i proponuję jednak do zdania zastrzeżonego w pierwszym komentarzu dodać "z"
    "W końcu z kolejnym łykiem trunku zawirował mi świat."

    przebrnęłam :D

    co do edycji - to najłatwiej poprawiać w pliku u siebie a potem edytować i podmienic :D

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Zmieniłem część tekst stosownie do twoich wskazówek, dziękuję.
    Oprócz (zawsze musi być jakieś oprócz:) fragmentu z barami. Po pierwsze nie mogę napisać nic o nieudanym podrywie, bo żadnego podrywu nie było, co najwyżej żarty. Myślę, że za ten podryw mogłoby mi się oderwać po uszach od mojej małżonki:)

    Co do reszty:

    "następne zdanie bym sobie darowała, bo nie wnosi nic ciekawego
    kolejne : "Z pierwszego baru pamiętam, jak założyłem ..." "Z pobytu w nim zapamiętałem zakład ..."
    "popijały piwo przy barze." - przy bufecie, bo barów jak psów :D
    I kolejne proponuję zastąpić - "Po nieudanym podrywie zmieniliśmy lokal. W nim (zabawiliśmy dłużej, i to tam rzeczywistość z abstrakcyjnego, ale ciągle dość ostrego obrazu, przeszła w wirującą i dźwięczną mgłę.)"
    nie podoba mi się "spocona medytacja" :D a tym bardziej - pogrążone w spoconej - zaraz widzę sadzawkę wypełnioną potem :D "

    nie widzę co jest nie tak, a nie chcę poprawiać na ślepo (oprócz bufetu). Ten fragment wydaje mi się w porządku.

    Co do spoconej medytacji- to było zamierzone- medytacja zwykle jest spokojna, najlepiej poranna, świeża. Wprowadziłem "spoconą medytację" dla efektu kontrastu.

    · Zgłoś · 15 lat
  • Jacek
    9)

    "blasku słonecznego"- bez inwersji lepiej

    "gdzie poranny i "- bez "i"?

    "bardziej biedny"- biedniejszy

    " przewodnik po Alhambrze "- robi się powtórzenie

    ***********************

    " Na ławce obok leżał "- powtórzenie

    "porrito (skręta)?"- raczej zrób gwiazdkę an dole, a nie takw nawias

    " (tak w Hiszpanii mówi się na haszysz)"- to samo

    "rubaszność, zmieszana "- bez przecinka

    "jakie próbował"- których

    " tą sikorkę "- tę

    10)

    " Otwarłem "- otworzyłem

    " i po chwili "- bez 'i'

    "czymś pragnienie"- bez 'czymś'

    "nagle usłyszałem głośną muzykę "- bez 'nagle'. Tego uzywasz raczej gdy zaczynasz nowe zdanie,a nie w przypadku zdań podrzędnie złożonych.

    " entuzjazm, z jakim go wykonywała"- entuzjazm to raczej reakcja, nie sposób wykonania.

    "łyka wina"- łyk

    "Barów, które odwiedziliśmy, było dwa"- Odwiedziliśmy dwa bary?

    " jak założyłem się z Eduardem"- kiedy

    " sceny, i następną "- bez przecinka

    "wpatrując się w tą "- tę

    · Zgłoś · 15 lat
  • Jacek
    "Tam, gdzie mamy do czynienia z niemymi samogłoskami na końcu słowa (np. de Gaulle, Gladstone, Maurice), tam dajemy apostrof (w tym wypadku np. w bierniku de Gaulle'a, Gladstone'a, Maurice'a). Tam gdzie imię lub nazwisko kończy się na spółgłoskę, tam apostrofu nie stosujemy."
    Końcówki zazwyczaj regularne

    · Zgłoś · 15 lat
  • marcinsen
    Zrobione, oprócz:

    -" entuzjazm, z jakim go wykonywała"- entuzjazm to raczej reakcja, nie sposób wykonania.
    Uważam, że można wykonywać coś z entuzjazmem i nie musi oznaczać on tylko reakcji na coś. Jednym z synonimów słowa "entuzjazm" jest zapał.

    Do modliszki: sprawdziłem w sieci i wydaje się, że w języku polskim przyjęło sie już określenie: "za barem", "przy barze" i w sumie brzmi ono naturalniej niż "przy bufecie", tak że zdeydowałem sie zostawić tak jak było.

    Jeszcze raz wielkie dzięki!

    · Zgłoś · 15 lat
Usunięto 5 komentarzy
Wszystkie komentarze