***
Kolejna leniwa niedziela, jak biszkopt rozpuszczony w herbacie; życie nam powoli znika, czas płynie, ale to nie może psuć nam humoru i proszę sobie samodzielnie odgadnąć co to za cytat i wysłać odpowiedź esemesem na numer podany na dole ekranu, czekają atrakcyjne nagrody, na przykład czajnik elektryczny, termofor albo przedłużenie umowy z bogiem. Kolejna leniwa niedziela, zaprzyjaźniam się ze swoją paranoją, możliwe nawet, że pójdziemy sobie razem na spacer albo do kina.
Paweł ze swoją paranoją zamknął się w pracowni i nie odbiera telefonów, pewnie w pocie czoła i oparach wódki tworzy dzieło sezonu, więc lepiej mu nie przeszkadzać.
Grzegorz i jego nowo odnaleziony sens życia wyrzeźbili człowieka z pękniętą głową, wygrali jakiś konkurs i dostali za to kupę dutków, więc teraz wszyscy zazdroszczą im tak bardzo, że aż nie chcą się z nimi bawić. Chociaż, zastanowiwszy się głębiej, dochodzę do konkluzji że raczej nie chcą się bawić z Grzegorzem, bo z sensem życia to by pewnie chcieli.
Aśka nałożyła eleganckie, wyjściowe kaloszki i pojechała na targi rolnicze podziwiać sztukę ludową i uczyć się dojenia krów, gdyż nigdy nie wiadomo, co może nam się w życiu przydać. Jak nic innego jej już nie pozostanie, to weźmie krowę oraz wiadro i pójdzie do Mam Talent.
Krzysiek zawiózł swoją babcię do Świętej (chyba) Lipki, żeby sobie odmówiła paciorek, ale obiecał, że przywiezie nam pamiątki, na przykład breloczek z łapą Chrystusa, popielniczkę z Janem od Krzyża albo wibrator ze Świętą Dziewicą.
Artur wynurzył się z plątaniny paragrafów i powiedział, że umowy z bogiem nie można przedłużyć, bo jest na czas nieokreślony, ale za to przed upływem trzech dni od śmierci każdy ma prawo zmartwychwstać.
***
A wiecie dokąd dość prędko doprowadziła mnie pustka metafizyki? Nie wiecie pewno, więc ja wam powiem, choć nie wiem czy to ma sens. Pustka metafizyki doprowadziła mnie prędko do zajęcia się logiką gramatyki. Wydawało mi się, że tędy droga, że mi te wszystkie imiesłowy i zdania podrzędne świat uporządkują. Znacie mnie już chyba na tyle dobrze, po tych paru stronach, że nie muszę wam objaśniać, że się niezbyt udało? Myślałam nawet o tym, żeby zostać tłumaczką, ale problem polega na tym, że im dłużej siedzisz w języku, tym bardziej zaczynasz w niego wątpić. Odkrywasz mianowicie, że i tak nie powiesz po polsku tego, co ktoś pomyślał po niepolsku, bo - poza faktem bycia słowami – słowa niosą sporo sensu. Nie chcę więc narzucać nikomu własnej interpretacji niczego, bo wiem, że moje interpretacje bywają dosyć chore.
***
Siedzę przy stole i czytam książkę, „Modlitwę za Owena” konkretnie, jakby to kogoś interesowało. Pisania należy się bowiem uczyć od pisarzy, a Irving pisze fajnie, a poza tym zawsze znajdzie się u niego jakiś sympatyczny wykolejeniec z połamanym życiorysem i kilkoma publikacjami na koncie; wykolejeniec udzielający adeptom porad w rodzaju: „dbaj o szczegół i jedz dużo orzeszków ziemnych”. Czytam więc, a Paweł chce się pokłócić i to koniecznie tak, żeby to była moja wina, bo mówi, że szalenie lubi te wszystkie czynności, które ja zwykle wykonuję, żeby go przeprosić. Rzuca więc we mnie rzodkiewką. Zjadam rzodkiewkę i czytam dalej, podczas gdy Paweł dźga mnie palcem w obojczyk:
- No Domiś, pokłóć się ze mną. Powiedz, żebym się odpierdolił, albo że jestem głupi!
Nic nie mówię, bo ciekawi mnie, co on jeszcze wymyśli. Najprościej by było, gdyby rozrzucił po podłodze poszczególne części swojej garderoby, co jest w stanie zirytować mnie niezależnie od okoliczności, ale nie będę mu przecież podpowiadać.
Paweł przynosi z kuchni następną rzodkiewkę i próbuje mi ją wepchnąć w ucho. Rzodkiewka okazuje się jednak nazbyt pękata i w ogóle jakaś śliska, co niesłychanie go frustruje:
- Z tobą to tak zawsze! Ciągle coś tam czytasz albo piszesz i masz za małe uszy!
Tupie nogą i idzie się wykąpać, a do mnie po chwili dociera, że udało mu się przecież dokonać rzeczy pozornie niemożliwej: pokłócił się sam.
***
Kolejne lato usiłuje nieśmiało przebić się przez waleczny opór klimatu, a mnie zastanawia dlaczego globalne ocieplenie w praktyce oznacza, że jest tak beznadziejnie zimno. Nie jest to, oczywiście, jedyna rzecz, która mnie zastanawia; inną jest na przykład to, dlaczego ludzi, którzy tworzą fajną muzykę trzeba szukać w podziemiu i na offowych festiwalach, a po włączeniu radia słychać zazwyczaj tych, którym lepiej od śpiewania wychodziłoby patroszenie śledzi.
Chociaż może właściwie nie ma się czemu dziwić, może zawsze to, co nie psuje codziennej recepcji kotleta sprzedawało się lepiej niż niewygodny intelektualizm, który zmusza do jakichś męczących światopoglądowych redefinicji. Przecież nikt normalny nie ma na to czasu, muzyka ma być łatwa i przyjemna, a jak komuś to nie odpowiada, to zawsze może wyłączyć odbiornik i schować się, na przykład, do pralki.
***
Schowałam się do pralki i obwieszczam: jest źle! Niech ktoś coś zrobi, zanim utoniemy w powodzi nie tego, co powinno po nas pozostać!
***
Dzwoni Paweł i mówi, że mózg mu się zawiesił na bilbordzie z napisem „Polędwica wędzona 12,99” i nie może się odblokować.
- Jestem skończony, Domiś. Już nigdy niczego nie wyrzeźbię.
Chciałabym pomóc, ale sama czuję się jak jakiś fatalny błąd systemu, jak kawałek pora w sałatce owocowej, jak śladowe ilości orzechów w koncentracie pomidorowym albo jak wegetarianin w mięsnym sklepie.
- Jak co? Boże, jesteś tak zjebana, że aż mi się odwiesiło. Dzięki. Cześć.
***
Trzej panowie w kombinezonach zepsuli chodnik przed blokiem: zerwali płytki, wykopali dziurę i teraz stoją, palą papierosy i się na to patrzą. Mój rower i ja usiłujemy przedrzeć się przez ten bałagan, ale niestety toniemy w błocie, odpowiednio: on – po szprychy, ja – po kolana. Panowie w kombinezonach obserwują i świetnie się bawią, zdaje się nawet, że robią jakieś zakłady, których przedmiotem jesteśmy my: mój pojazd, moje dalsze życie oraz ja. Nagle bezlitosne dzwony kościoła wybijają godzinę piętnastą, panowie w kombinezonach porzucają papierosy, łopaty oraz spektakl ze mną w roli głównej i idą do domów.
Niby norma. Nikogo nie powinno dziwić, że łatwiej rozkopać niż zakopać, rozkręcić niż złożyć i zepsuć niż naprawić.
Tylko jak my tu mamy wybudować autostrady, skoro wszędzie marazm, partanina i sowiet mental kisiel, jak mawia jeden raper, ten sam który ma mózg, jak ferrari, ciało jak Atari i który chyba wie co z tą Polską? Z takim nastawieniem uda nam się co najwyżej rozmontować cały ten płaski kraj, sprzedać jego części na Allegro i wyjechać do Londynu. Ostatni gasi światło.
***
Dzwoni Aśka i mówi, że zaraz przyjdzie, bo musi z kimś pogadać i upewnić się, że życie ma sens i że różni beznadziejni altruiści i idealiści też są światu potrzebni, choć nie odkryto jeszcze po co. Doskonale wstrzeliła się w klimat, bo akurat zastanawiałam się nad tym, dlaczego musi istnieć grupa ludzi, którzy nigdy nie zarobią dużych pieniędzy, tylko zrobią wszystko za darmo, z dobrego serca, albo z miłości do sztuki, literatury tudzież nauki. I dlaczego przydzielili mnie do tej właśnie grupy, a nie do jakiejś innej, gdzie się ciągle leży w jacuzzi i pije szampana.
- Wyobraźmy sobie, że jesteśmy, jak ten koleś z beczki – Aśka próbuje podtrzymać morale w załodze.
- Koleś z beczki?! – zatkało mnie z lekka. – Ogórek?
- Jaki znowu ogórek?
- Kiszony.
- Nie, nie jak kiszony ogórek. Jak Diogenes. Z Synopy. Ten, co mieszkał w beczce, gardził dobrami doczesnymi i uwielbiał samego siebie przekonywać, bez jak wielu rzeczy potrafi się obejść.
- No, ale on w innym klimacie chyba mieszkał? I mógł sobie chodzić półnagi i bez butków. I wpierdalać oliwki prosto z drzewa. Nam by się mogło nie udać.
- Nie komplikuj, tylko sobie wyobrażaj.
***
Wcielenie się w filozofa z beczki nie okazało się wcale takie trudne, z ogórkiem pewnie poszłoby gorzej. Cóż więc z tego, że latem słonko budzi mnie o 4.56 (bo w mojej beczce brak żaluzji), zawsze mogę sobie wtedy, na przykład, poobgryzać paznokcie (bo po co mi pilniczek?) albo pozbierać piasek z podłogi (bo po co mi odkurzacz?). Potem mogę niespiesznie wstać i pójść do hipermarketu, żeby się przekonać, czego mi nie potrzeba. Nie potrzeba mi, chociażby, konewki (bo nie mam czego podlewać), zestawu walizek (bo i tak nie stać mnie na żadną wycieczkę), butów na obcasach (bo nie potrafię w nich chodzić), papierowego abażuru na nocną lampkę (bo i tak popsułam lampkę), nowej nocnej lampki (bo i tak bym ją popsuła), prezerwatyw (bo nie mam ich sobie na co nakładać), gitary elektrycznej (bo nie umiem grać na gitarze elektrycznej), parówek, wieprzowego pasztetu i kurzych żołądków (bo jestem roślinożerna), wanienki dla niemowlęcia (bo nie dysponuję niemowlęciem), karmy dla kota (bo kotem też nie dysponuję), zestawu szklanek do piwa (bo mogę pić z gwinta i Aśka też), słomkowego kapelusza z kokardą (bo brzydki jakiś) ani najnowszej płyty zespołu Ich Troje (bo nie).
***
Dzwoni Paweł i mówi, że wczoraj wieczorem narysował sobie coś na kartce, coś bardzo ważnego, a dziś za cholerę nie pamięta, co to miało przedstawiać. I że to coś jest duże i żółte oraz, jak sądzi, symboliczne.
Ach, ci artyści. Też kiedyś napisałam okropnie smutny tekst, pewnie o bólu istnienia, i potem przez tydzień zastanawiałam się, co autorka miała na myśli. I nic nie wymóżdżyłam.
***
Krzysiek pyta, czy paznokcie u nóg też umiałabym sobie poobgryzać i proszę, nie pytajcie, co teraz usiłuję zrobić, uwierzcie tylko, że wygląda to raczej głupio. Pocieszam się tym, że Krzysiu pewnie robi to samo.
***
Szaleńczy proces gromadzenia informacji, lata chorych fascynacji, zatapiania się w czyichś intelektualnych i artystycznych światach, rzucania się z głową albo i bez w kosmosy przemyśleń, których ktoś przede mną dokonał. Tak, z grubsza, wyglądało dotąd moje życie.
Gdzieżby to indziej mogło doprowadzić, jeśli nie tu, na obrzeża, skąd wprawdzie po horyzont rozciąga się niepodległość myślenia, ale co mi po tym, skoro z nikim nie potrafię się dogadać? Ja już nie chcę być poetą, niech ktoś inny zajmuje się owijaniem w słowa pustki poszczególnych istnień i po godzinach pracy cierpi za miliony. Bo to męczące jest bardzo. W dodatku niekoniecznie dokądkolwiek wiedzie, zwłaszcza jak człowiek nie ma siły przebicia. Pozostaje naiwna wiara w to, że czas jest jednak po mojej stronie. Musi być, bo odkąd postanowiłam świat podbijać piórem, a nie dupą, pozostał po mojej stronie tylko on.
***
Aśka mówi, że mam się zdecydować. Że albo się chce być poetą, albo nie.
- To nie jest kwestia wyboru chyba. Już się nie ma innego wyjścia.
- No. I dobrze. To teraz pisz i nie marudź!
- Piszę przecież. I nie marudzę wcale. Ubolewam jedynie nad losem jednostek nieprzystosowanych w świecie, w którym kapitał uzasadnia byt.
- Czyli użalasz się nad sobą, krótko mówiąc.
- Można to tak nazwać. Ale pomyśl, kochana, co by Marks powiedział?
- Że widmo krąży po twoim mieszkaniu w rozciągniętej bluzie i ma strasznie brudne włosy?
- Na pewno nie zwracałby uwagi na takie szczegóły. Za to rozejrzałby się po świecie, obejrzał wiadomości i powiedział: „No kurwa, ludzie, przecież mówiłem, że tak będzie. I nikt mnie nie słuchał”.
***
Krzysiek mówi, że przecież bywali tacy, co Marksa słuchali i najlepiej na tym nie powychodzili.
- Dupa tam, słuchali. Wszystko poprzekręcali i dlatego wyszło jak wyszło. Przecież koleś wyraźnie mówił, że rewolucja ma szanse powodzenia w krajach dobrze rozwiniętych gospodarczo. A gdzie było tej Wschodniej Europie i kawałkom Azji do rozwinięcia gospodarczego, no proszę cię.
- No tak. Jak ty byś się zabrała za budowanie komunizmu, to byś to pewnie lepiej zrobiła, co?
- Sobie nie kpij ze mnie. Ja nie mam charyzmy i nikt mnie nigdy nie słucha. I mam wystarczająco dużo kompleksów z tego powodu. Więc nic bym raczej nie zbudowała. Ale ktoś inny by mógł.
- Ciekawe kto?
- Jakiś super lider, co dobrze opanował sztukę retoryki i erystyki.
- Mhm. Ciekawe, co miałby niby tym wskórać? Przekonać społeczeństwo do kolejnego komunizmu, skoro ono ciągle pamięta tamten? He, he.
- Ludzi uwrażliwić! Na niesprawiedliwość!
- Ty ciągle chcesz świat ratować, no nie wierzę – Krzysiu omal się nie zadławił z radości – a ja myślałem, że tacy ludzie wymarli. Ewentualnie dorośli.
Znowu wyszłam na naiwną wariatkę, nie wiem, doprawdy, jak ja to robię. Ale przytrafia mi się to notorycznie. Wszyscy się niby martwią o Tybet, ale spać im to martwienie się jakoś nie przeszkadza. Naiwnej wariatce przeszkadza i dlatego jest ciągle taka niewyspana.
***
Podbijanie świata dupą byłoby znacznie prostsze. Taka dupa to świetny kapitał jest, a przezroczysta moralność będąca społecznym ideałem, od dziecka uczy dziewczęta inwestowania w ten kapitał. Też to umiem, żaden problem. Wystarczy się ładnie uśmiechnąć, poruszyć biodrami i udawać kretynkę. Szklaną kretynkę, co się porysować może w starciu z otoczeniem, więc najlepiej trzymać taką w futerale i często polerować. Panowie bardzo chętnie utrzymują szklane kretynki; szklane kretynki ładnie się prezentują w ich dopieszczonych samochodach i swoimi szklanymi umysłami nie obnażają ich braków. Masz szklaną kretynkę i fajne auto, znaczy – jesteś kimś, nawet, jakbyś miał w mózgu ugór. Chłopaki, was to nie obraża?
***
Dzwonię do Pawła i strasznie mu przeszkadzam, mam tę umiejętność zadziwiającą. Albo może inaczej: ludzie sobie zasadniczo nawzajem dość mocno przeszkadzają na drodze do artystycznego spełnienia, biologia każe im dobierać się w pary, co zabiera czas, który mogliby spożytkować bardziej kreatywnie. Impas. Póki co nie mam pomysłu na rozwiązanie tego problemu. Być może jest gdzieś jakiś złoty środek, ale samo słowo „środek” implikuje średniość, co nie każdego zadowala. Mnie nie zadowala. Pawła też nie zadowala. I nie w kontekście naszego związku o tym piszę, oczywiście, ale tak zwanej twórczości.
- Zadzwoń później, ty kołku drewniany! – popisuje się elokwencją przyszłość polskiej rzeźby. - Zajęty teraz jestem. Gips mi tu stygnie.
- Zawsze ci coś stygnie, a ja się marnuję. Znika moja umowna młodość. I jeszcze w radio powiedzieli, że dziś jest dzień przytulania. Jak ja mam się sama przytulić?
- Do telefonu się przytul.
- Sam się przytul do telefonu! Weź tu przyjedź i mnie przytul!
- Nie katastrofuj, twarda bądź. Przekładamy dzień przytulania na następny piątek. A dziś se zrób Dzień Dziadka, czy coś. Nara.
***
Siedzę więc sama w domu w ten teoretyczny Dzień Dziadka w środku czerwca, przytulam się do telefonu, martwię się o Kurdów, nikt do mnie nie dzwoni i smutno mi jest bardzo. Niech mi ktoś pomoże ogarnąć ten chaos, te wszystkie skłębione słowa, co są we mnie, rozplątać; jakoś samą siebie rozłożyć na czynniki pierwsze i pojąć wreszcie, bo w tym wieku to już jednak pora zakminić po co mnie tu przysłali i zainstalowali. Ja na pewno mam jakąś funkcję, ja nie jestem aż tak bardzo bez sensu, ja się wam wszystkim kiedyś do czegoś przydam, obiecuję.
Rozplątywanie słów przypomina rozplątywanie choinkowych lampek: też się wiecznie o siebie zahaczają. Posklejały mi się fonemy i dość dziwne konstrukcje z tego wychodzą: konstrukcje dla których może zabraknąć choinek. Więc wybaczcie, że sens tej książki został na jakimś innym drzewie. W dodatku sflaczały mi wszystkie wykrzykniki i nawet nie mogę sobie pokrzyczeć zirytowana sensu brakiem.
***
Od lat zastanawia mnie zależność między następującymi parami wyrazów: rum i rumak oraz koń i koniak. Skoro rum jest alkoholem, rumak zaś zwierzęciem, koń również powinien być napojem, a koniak - parzystokopytnym ssakiem. Burzy mi to porządek wszechświata; szczerze mówiąc nie potrafię sobie poradzić z tym nielogicznym językowym bałaganem. O ileż bardziej oczywisty byłby świat, gdybyśmy mogli wypić rum oraz konia, a na rumaku i koniaku pojeździć.
Aśka za to ma problem z tym, że balerina nie jest samiczką baleronu, tak jak pasztetowa – pasztetu, jak również z tym, iż w Danii, obok Dunek nie mieszkają Duny, tylko jacyś Duńczycy.
***
Dźwięk telefonu wyrywa mnie z lingwistycznej zadumy, ale okazuje się, że Paweł wcale nie zamierzał do mnie zadzwonić, tylko przez przypadek usiadł na komórce i samo mu się zadzwoniło.
***
Każdemu przydałyby się chyba jakieś wczasy, bo trochę nam się zapętla czas i codzienność mknie, jak wielozadaniowy Messerschmitt Me 26 z konstrukcją metalową półskorupową i z jednoosobową załogą. Nie każdemu jednakże budżet zezwala na podróże: na przykład początkujące pisarki są z definicji dość niebogate i jeśli gdzieś jeżdżą, to najwyżej rowerem na sąsiednie osiedle. Posiadają za to bujną wyobraźnię, która pozwala im wierzyć, że mijana budka z lodami to piedmontowy lodowiec Malaspina na Alasce, a trzeszczący, obwisłouchy pan Zenek spożywający pod sklepem porzeczkowego jabola, jest w rzeczywistości rodowitym Aborygenem, dmącym w swoje didgeridoo u stóp Uluru.
Artyści – rzeźbiarze również, niestety, cierpią z powodu permanentnego kryzysu finansowego i w okolicach wakacji zaczynają się zastanawiać, czy nie porzucić sztuki na rzecz hydrauliki, ślusarstwa, bądź też produkcji pluszowych hefalumpów.
Ubodzy archeolodzy też sobie za daleko nie pojadą, za to zawsze mogą wziąć łopatę i przekopać dla zdrowia jakąś latrynkę, co daje im mnóstwo zawodowej satysfakcji oraz niezapomniane doznania estetyczne i organoleptyczne.
Prawnicy może by nawet gdzieś pojechali, ale się solidaryzują z niższymi warstwami społecznymi, bo pewnie w głębi duszy szczerze wierzą w socjalizm.
***
Krzysiek mówi, że w socjalizm nie wierzy i chętnie sobie pojedzie na jakiś fajny urlop, najlepiej gdzieś, gdzie go jeszcze nie było. Do Mozambiku, Etiopii albo Tanzanii chociażby, bo słyszał, że wbrew pozorom mamy z tymi krajami sporo wspólnego.
Na przykład identyczny stan dróg.
Pozdrawiam serdecznie.
Spory dorobek 'o pisaniu książek' już jest. :) jak zakończysz wszystkie części, to ja będę miała już całą książkę, bez pójścia do księgarni, oho! - ten internet to naprawdę wygoda.
:)
Oprócz tego dziękuję za wszystkie komentarze u mnie i przepraszam za brak odpowiedzi na nie, muszę się zorganizować ze wszystkimi wywrotowymi sprawami. Od tak utalentowanej pisarki naprawdę miło słyszeć, że coś mojego się podoba : ) No i Anne Sexton - widzę, że chyba nie tylko ja ją uwielbiam. Pozdrawiam ciepło.
Ps,: odchodzę stąd - dziękuję Ci za wszystkie komentarze i za to że byłaś. Dobrego.
no, ale do rzeczy: w pierwszym zdaniu coś jest chyba nie tak z przecinkami i ta inwersja z leniwą, nie może być kolejna leniwa niedziela? i z wyłapanych to jeszcze to: Świętej chyba Lipki - chyba trzeba by oddzielić przecinkami, choć ja bym tu chętniej wstawiła nawias.
Anastazjo, bardzo dziękuję.
S, Anne Sexton razem z Sylvią Plath zrobiły mi kiedyś coś złego swoimi wierszami i już tak zostało.
Jako całość wybrzmiewa.