WŁÓCZĘGA DUCHA
ODKRYCIE
Wprowadziłem się do nowego mieszkania. Dawno już zamiar ten powziąłem, szukając jedynie odpowiednich warunków dla siebie. Tu mi się podobało – schludnie, dość przestronnie i jasno, a także – co stanowiło dosyć istotny czynnik – rygor cenowy niezbyt był przytłaczający. Tak więc, rozważywszy pokrótce we własnym swym wnętrzu wszelkie za i przeciw, zdecydowałem się na wynajem.
Kiedy już urządziłem się, sprowadziwszy meble i całą resztę niezbędnych gratów; kiedy już poustawiałem wszystko tak, jak tylko miałem na to ochotę; słowem, gdy unormowałem stosunek pomiędzy mym zmysłem estetycznym a zastaną przestrzenią, wprowadzając w ten układ zmienną, wyznaczoną przy pomocy mych sprzętów, a stanowiącą w rzeczy samej coś w głowie mej wcześniej ułożonego (przyzwyczajenie z poprzedniego lokum, w którym meble ustawione były w sposób automatycznie narzucający mi rozwiązania, mimo różnic architektonicznych), wtedy odetchnąłem, stwierdziwszy z ulgą i radością, iż udało się nawiązać kontakt, więź z tym miejscem, w którym bądź co bądź miałem spędzić kilka najbliższych lat. Mówię tak, choć przecie nie będę siedział tu całymi dniami, nigdzie nie wychodząc. A jednak, nawet gdy nie jesteśmy obecni fizycznie w naszym domu, mamy świadomość, tę tak potrzebną duchową pewność, iż on jest, czeka na nas, zawsze ten sam, nieporuszony, przyjmujący nas beznamiętnie, choćbyśmy wracali pijani i mu, o zgrozo, złorzeczyli (co wszakże zdarza się niezwykle rzadko). Nie - dom, jego pojęcie duchowe, wewnętrzne, tkwiące w nas, a nie w nim - ono jest z nami cały czas, niekiedy nieuświadomione, lecz dające poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Dość już na tym jednak; sprawy te tak są oczywiste, że nie warto ich tykać, odciągają zaś od głównego nurtu opowieści. Otóż w punkcie, w jakim się obecnie znaleźliśmy, chciałbym podzielić się pewną, jakby to nazwać, uwagą, dziwnym jakimś przeczuciem, podejrzeniem, choć może za mocne to słowo... Tak czy inaczej, fakt niezaprzeczalny stanowiło, iż w jednym z dwóch pokoi wisiał obraz. Zwyczajnie, zdobił pustą ścianę, zawieszony na tradycyjnym gwoździu. Żadne tam dzieło sztuki, bynajmniej! – po prostu jakiś prowincjonalny bohomaz, kupiony zapewne gdzieś na jarmarku. I cóż z tego? – zapyta ktoś. Ano, niby nic; tylko, że ten obraz...nie pasował mi jakoś, coś było z nim nie tak. Dlaczego się tu ostał? Czemu nikt go nie zdjął, nie zabrał? Wszak poza tym nie było panowała tu pustka, gołe ściany; jedynie zakurzone lampy stanowiły znak, iż mieszkanie nie stało „od zawsze” całkiem puste, że ktoś wcześniej zajmował ów lokal. Kilka razy zatrzymywałem się przed malowidłem, ale nie zdołałem znaleźć nic intrygującego w jego strukturze. W gruncie rzeczy bezpłciowość tej ramoty - z utrwalonym jakimś pejzażem bez krzty polotu i uczucia - była tak wielka, że nawet nie irytowała. Po pewnym czasie przyzwyczaiłem się do niego, traktując jako integralną, acz niewyszukaną, część wystroju mej skromnej siedziby; wcześniejsze zaś a dziwaczne przeczucia i wątpliwości złożyłem na karb nadto wybujałej wyobraźni, doszukującej się w realnym świecie drugiego dna tajemniczości.
Któregoś słonecznego, ciepłego dnia wiosny, kiedy natura wprost nawołuje człowieka do uczestnictwa w jej radosnym odżywaniu, zabrałem się za porządki, jakby odpowiadając na ten zew . Przy tym chciuałem zetrzeć resztki śladów po zimie i przygotować me gniazdo do wejścia wraz ze mną i nią, przyrodą, w okres świeżości. Wziąłem się ostro do roboty, czyszcząc, szorując, ścierając w pocie czoła wszystkie zakamarki. Na sam koniec zostawiłem sobie ściąganie pajęczyn, tych starych, poruszających się zwiewnie za lada podmuchem i tych całkiem świeżych, zamieszkanych przez długonogie, osobliwe i niezwykle czujne drapieżniki, zastawiające swe pułapki w kątach nieczęsto przeze mnie nawiedzanych, a przynoszących właścicielom zapewne niezłe profity w postaci nieopatrznych muszek, nakrapianych skrzydlatych żuczków i innych intruzów, szczególnie o tej porze roku wypełzających z sobie tylko wiadomych nor i szpar, jak również wciskających się z zewnątrz, ze słonecznej przestrzeni w niepojętych, dla mnie przynajmniej, celach. W pierwszej chwili zawahałem się, czy nie większy pożytek będzie z pozostawienia pająków w spokoju jako właśnie utylizatorów owadzich, lecz charakter mój, który nakazuje mi zawsze czynność podjętą doprowadzić konsekwentnie do końca i tym razem wziął górę; pożyteczni współlokatorzy musieli w takim razie zadowolić się, iż ich nie powybijałem i mozół budowy swych domostw-zasadzek rozpocząć od podstaw.
W ferworze pracy zbliżyłem się do dzieła; pomimo że wyzbyty już byłem uprzedzeń wobec niego, to w duchu tak właśnie, szydząc zeń, tytułowałem mój obraz. Mówię: mój, choć przecie nie należał on właściwie do mnie, a do - jak dowiedziałem się, zasięgnąwszy języka u właściciela budynku – poprzedniego lokatora, zajmującego ów lokal bite dziesięć lat, by nagle, ni stąd, ni zowąd, wyprowadzić się w wielkim pośpiechu. Zagadkowa ta opowieść zaintrygowała mnie nieco, nie więcej jednak niż po dwóch dniach zapomniałem o niej, przytłoczony nawałem obowiązków. Znów wszakże odbiegłem od tematu, wróćmy więc doń. Będąc zatem w bezpośredniej odległości, naturalną koleją rzeczy odchyliłem ramę, aby i pod obrazem, ze ściany, zetrzeć kurze i pajęczyny. Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem tam drzwiczki do sejfu! Nie wierząc własnym oczom dotknąłem starego, patyną już pokrytego metalu – jego chłód przekonywał, że nie śnię. Drzwiczki były klasyczne, z dużym kołem pośrodku, nieco zagłębione w mur. Sam otwór stanowił spory czworokąt, pomniejszony jedynie o grubość ramy; a raczej odwrotnie – to obraz takiej był wielkości, aby przykryć owo zagłębienie dokładnie i bez zbędnego przekraczania wymiarów. Zrozumiałem też w tym momencie nikłość wymowy pejzażu; nie ona była istotna. Istotne dla tego, kto umieścił sejf były, jak z pewnością słusznie już teraz zakładałem, wymiary płótna, nie zaś jego treść. W każdym razie stałem, niepomiernie zdziwiony, w obliczu tych drzwiczek i zastanawiałem się: co robić? Takie odkrycie zawsze pobudza wyobraźnię, która natychmiast domaga się dania upustu przypuszczeniom. Skąd tutaj sejf? Czyżby właściciel domu nic o nim nie wiedział? A może to robota poprzedniego lokatora, może trzymał on tu swoje oszczędności? Ciekawość w takich wypadkach zwycięża zdrowy rozsądek, wizja ukrytych kosztowności rozpala ją, ta determinuje postępowanie – i człowiek drżącymi z emocji rękoma zdejmuje z gwoździa malowidło, stawia je na podłodze, po czym uderza go... brak szyfru! Stropiłem się nieco, patrząc tępo na masywne, samotne koło, spodziewana trudność z dostępem do wnętrza, a co za tym idzie, z niesamowitością odkrycia, rozpłynęła się, pozostawiając mnie naprzeciw zwyczajnych drzwiczek, zapraszających do przekręcenia mechanizmu i zaglądnięcia do środka. Nie czekając dłużej, obejrzawszy się jeszcze za siebie (jak gdyby ktoś mógł mnie dostrzec), jąłem obracać kołem. O dziwo, ruszyło tak, jakby było wczoraj oliwione. Po trzecim obrocie dał się słyszeć chrobot ustępującego zamka i sejf stanął dla mnie otworem. Przelotnym uśmiechem skwitowałem swe zaaferowanie sprzed kilku minut, mające rozwiać się w konfrontacji z rzeczywistością i uchyliłem drzwiczki z nutą skrywanej mimo wszystko nadziei na ujrzenie czegoś niespodziewanego. Nic oczywiście nie znajdowało się w środku, nie leżały tam ani banknoty, ani drogocenna biżuteria; właściwie to w ogóle nie było nic prawie widać, nawet przeciwległej ścianki, ograniczającej wnętrze. W zasadzie wszystko, co zobaczyłem sprowadzało się do czarnej, bezkształtnej czeluści. Włożyłem rękę, chcąc wybadać głębokość otworu, jednakże nie udało mi się dotknąć tylnej ścianki. Zdziwiło mnie to; postanowiłem poświecić latarką, zadając sobie w duchu pytanie, komu potrzebny był tak głęboki sejf. Mimo wszystko więc jeszcze miałem odrobinę czasu, jeszcze cień tajemnicy otaczał odkrycie. Odszukałem tedy latarkę i skierowałem snop światła do wewnątrz. Tym razem zdumiałem się naprawdę, po raz wtóry w przeciągu kilku minut – znowu nic! Nie wiem, ile metrów w głąb oświetliłem korytarzyk, bo teraz nie można już było mówić o wnęce, lecz i tak nie dostrzegłem jego końca. Nagle uderzyło mnie dziwne, acz nieodparte wrażenie: oto wymiary kanału dopasowano tak, aby mógł zmieścić się w nim człowiek średniej budowy ciała. Podniecenie znów dało o sobie znać – w tej chwili wiedziałem, że to, co znalazłem w mym mieszkaniu dopiero po kilku tygodniach od wprowadzenia się, że nie jest to bynajmniej nic zwyczajnego. Korytarz? Może tam, gdzie ma swój kraniec, napotkam na jakieś ukryte pomieszczenie? Jako że lokum me posadowiono poniżej poziomu gruntu – była to zaadaptowana na potrzeby wynajmu piwnica – nie miałem możliwości sprawdzić z zewnątrz, dokąd też mogłoby sekretne owo przejście prowadzić. Niedługo wypatrywałem bezcelowo oczy w ciemność; decyzja o wejściu narzucała się sama. Chwilę jeszcze pomarudziłem przed otworem, jak gdyby pragnąc z filozoficznego punktu widzenia udowodnić sobie, iż wypływa ona w znaczniejszym stopniu ze mnie, nie z niego, po czym uznawszy, że brak otworu powodowałby brak decyzji, z drugiej jednakże strony nieobecność moja determinowałaby identyczną zależność, porzuciłem jałowe rozważania i tak, jak stałem, jąłem pchać się do środka. Nie musiałem nawet zaprzątać sobie głowy zmianą garderoby, gdyż do sprzątania wbiłem się w stare, znoszone łachy, których nie żal mi było poświęcić.
Tak więc wlazłem. Zrazu, kiedy już całość mej osoby przeniosłem do wewnątrz, zatrzymałem się, obejrzawszy w skupieniu, przyświecając latarką, otoczenie. Ściany korytarza były ceglane, pomurowane równiutko; poza tym niewiele się tu działo, chyba nawet pająki nie miały dostępu do tego miejsca – nie zauważyłem żadnych śladów ich obecności. Ruszyłem zatem dalej, na czworaka, grzbietem trąc o sklepienie. Przeciskałem się tak dobre kilka minut, gdy światło, po raz kolejny skierowane przed siebie, natrafiło na jakąś przeszkodę, nie rozmywszy się tym razem w przestrzeni. Na razie nie byłem w stanie rozróżnić, czy załamywało się ono na krańcu gardzieli tunelu, czy może skręcał on gwałtownie gdzieś w bok, lecz i tak podniosło mnie to na duchu, wydawało mi się bowiem, iż przeczołgałem już chyba kilometr. W miarę posuwania się coraz bardziej przekonany byłem o tym, że mam do czynienia z zakończeniem – blask załamywał się z każdym metrem wyraźniej, nie sięgając ni dalej w przód, ni na boki. Uświadomiłem sobie, że w sytuacji, gdy znajdę jedynie mur stanowiący zamknięcie niegdysiejszego przejścia, być może dawno już niepotrzebnego i nieużywanego, zmuszony będę wycofywać się w bardzo niewygodnej pozycji, mianowicie tyłem do wyjścia; a i bez tego dość już byłem umęczony tym pełzaniem. Bolały mnie chyba wszystkie kości. Zbliżyłem się jeszcze i znów ogarnęło mnie zdumienie – w tejże chwili dokładnie rozeznałem zarys drugich, identycznych drzwiczek z kołem pośrodku. Niewiele czasu zajęło mi dobrnięcie do nich; bez zbędnych namysłów wziąłem się za forsowanie zamknięcia tą samą nieskomplikowaną metodą, jaką zastosowałem w stosunku do tego, które zostawiłem poza sobą, to znaczy obracając kołem. Problemów miałem równie mało, co poprzednio. Kolejny raz poczułem dreszcz podniecenia; przez moment celebrując, w oczekiwaniu nieoczekiwanego, otwarcie drzwi, jak gdyby przygotowując się na to, co mam ujrzeć, pociągnąłem je energicznie.
PRZEJŚCIE
Z tej perspektywy objąć mogłem całe pomieszczenie – znajdowałem się u wylotu tunelu, za drugimi drzwiami sejfu, choć większa część mej fizycznej powłoki tkwiła jeszcze we wnętrzu korytarza – i z największym z dzisiejszych moich zadziwień obserwowałem, nie dowierzając (jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach) swemu zmysłowi wzroku, widok, jaki rozpościerał się przede mną. W dużej sali z wysokimi kolumnami, w nie do końca określonym – najtrafniej byłoby powiedzieć: eklektycznym – stylu, zasiadało kilkunastu mężczyzn. Również i oni wyglądem swym sprawiali wrażenie, jak gdyby ktoś powybierał ich z różnych epok i zgromadził, niewiadomym sposobem, w tej sali, do której i ja dotarłem szlakiem zgoła niecodziennym. Dyskutowali zawzięcie, aczkolwiek bez zacietrzewienia; gdy jeden przemawiał, inni przekąszali z suto zastawionego, ogromnego, w litym kamieniu rzeźbionego stołu, lub też popijali jakoweś, szlachetne niewątpliwie, trunki ze staroświeckich czarek. Wszystko to zarejestrowałem w mgnieniu oka, zanim człowiek w szarej marynarce, o subtelnych rysach, jasnych włosach i takiejż cerze, nie rozpoczął repliki na kwestię, której, znajdując się w stanie silnego oszołomienia, nie dosłyszałem.
- Czym jest bojaźń? – zapytasz. Ja rzeknę ci tak, jak sam to postrzegam, zaznaczywszy, iż nic tu się nie wie na pewno. Rozdarciem jest ona między głosem świata, a Boga głosem. Nie potężny, lecz nikły jesteś wobec jednego i drugiego – i tylko to wspólne jest im obu. Krocząc drogą pierwszego raźniejszym jesteś; tam przecie idziesz, gdzie wszyscy zdążają. Lecz zdarzyć się może tak, iż łuska opadać zacznie powoli z oczu twych i dojrzysz, jak niewiele znaczyły twe kroki, jak niedaleko zaszedłeś, nie osiągnąwszy, czego osiągnąć nie mogłeś. Zawszeć jednak wejść możesz na drugą z dróg; starczy, że wyrzekniesz się wszystkiego, by choć zbliżyć się do niemożliwości. Drżenie i lęk czyha na rozstajach – i jedną tylko ścieżkę wybrać możesz, mimo zdania tych, co twierdzą, iż potrafią iść obiema. Widzisz tę bojaźń straszliwą, nieprzeniknionym mrokiem tchnącą, która spokoju nie daje, ani go nie obiecuje?
- O, bracia moi! – zaczął wtenczas, nie czekając, kontrargumentację osobnik z ogromnym wąsem, nastroszonymi brwiami i bujną, ufryzowaną czupryną. Ubrany był, podobnie jak interlokutor jego (co dopiero teraz uświadomiłem sobie) na modłę dziewiętnastowieczną; a zza okularów aż skry w czas oracji swej krzesał. Podczas gdy on mówił, ja gramolić się począłem, ochłonąwszy kapkę, z mojej jamy. – Czyliż nie uprawiamy tu sofistyki, niezamierzonej, a jednak zgubnej? A może zgubnej bardziej jeszcze poprzez swe niezamierzenie? Mówicie: bojaźń jest, jak ją zwiecie, metafizyczna, boża? A ja inaczej powiem: bojaźń każda z ziemi pochodzi, instynktem jest samym! Tkwiąc w ciemnym potrzasku lęków, jak zwierz w klatce, człek chętnie nastawia ucha i oka ku rzeczom niebieskim, których nikt nigdy nie widział i zobaczyć nie mógł. Człowiek już, nie zwierzę, przemawia przez wasze usta, lecz to ten człowiek, który w pohukiwaniu puszczyka słyszy głos złego ducha, a w mowie gałęzi, poruszanej nocnym wiatrem, rozpoznaje szum skrzydeł widma: pierwotny to człowiek ukrył się w waszym strachu! To zabobon, nierozwaga, to – przesąd w bojaźni się metafizycznej schował. Jakiejż bowiem krzywdy, czy lepiej: kary, obawa zatruwać cię będzie, jeśli pojmiesz, czemu się trwogą zatruwasz? Gdy zrozumiesz, iż cały do ziemi przynależysz? Przesąd uwił sobie gniazdo w twym umyśle i tak się rozochocił, że pleść zaczynasz o odwróceniu od życia. I zwierzę mędrsze jest w tym od ciebie, bo wie, iż wszystko jest ziemskie, iż bój straszliwy toczy się każdego dnia: wciąż drży przed niebezpieczeństwem, lecz serce jego z naturą jest w zgodzie! – umilkł, z rozłożonymi w ferworze przekonywania rękoma i chwilę trwał tak jeszcze. Ja wtenczas zbliżyć się chciałem z zapytaniem, lecz wzniosły ton, patos dyskusji, onieśmielał mnie. W jakie słowa miałbym uderzyć: „panowie, co tu się dzieje?” Zda mi się, że wcale nie zrozumieliby, o co pytam. Zachowywali się tak swobodnie, mimo całej swej powagi, iż powziąłem niejasne przypuszczenie, że wtargnąłem do stałego miejsca ich spotkań. Niespiesznym tedy krokiem ruszyłem, trzymając się przy samej ścianie, wokół sali; w ogóle nie zwrócono na mnie uwagi. Po prawdzie też znajdowałem się dobre kilka metrów od stołu, który dodatkowo stał na podwyższeniu, więc nie tak łatwo byłoby im dostrzec mą postać, przemykającą chyłkiem pod zacienionym murem. Już i kolejny głos posłyszałem, w odpowiedzi na poprzednią tyradę.
- Po cóż ten patos? – podjął z kolei człek najbliższy chyba naszym czasom, wnioskując z ubioru i mowy, z ironicznym uśmiechem w kącikach ust się czającym – Któż z was potrafi udowodnić swą rację? Nikt. A przecie wszyscy ponoć do prawdy dążymy. Ale prawda to – forma jedynie. I choć serce sprzeciwia się podobnemu podejściu do sprawy, tłukąc się i wierzgając w oporze, to przecież czy jesteście w stanie obiektywnie uzasadnić owe wzniosłe i szczere niewątpliwie wywody? Wszak gdyby prawda jedna tylko istniała, sporów by o nią nie było i głupiec jeno nie pragnąłby jej posiąść...
Naraz dał się słyszeć jakiś głuchy łomot, trzask jakiś i wszczął się ruch niezwykły: zza szeregu kolumn wypadło kilkunastu zbrojnych z halabardami, w mgnieniu oka okrążając towarzystwo siedzące przy stole! Jeden z nich pochwycił za kołnierz i mnie, zaskoczonego najzupełniej, cisnąwszy osobą mą jak piłką w kierunku podwyższenia. Upadłem u jego stóp; chciałem jeszcze, w pierwszym odruchu, zaprotestować, że jak to, przecież jestem prawie u siebie, mieszkam tam, mogę i chcę iść już do domu; lecz ostrze halabardy przytknięte do adamowego mego jabłka ostudziło te tchórzliwe zapędy, nim wydałem z siebie jakikolwiek dźwięk. Tymczasem więc obejrzałem się na tych mędrków, przez których i dla mnie kroiły się teraz kłopoty; trwali nieporuszeni. Godność nie opuszczała dumnych oblicz – gdzieniegdzie wystąpiła jedynie bladość na policzki lub też, na odwrót, rumieńce i tylko cisza, jaka zapadła, dawała pojęcie o powadze chwili. Odniosłem przy tym niejasne wrażenie, iż spodziewali się tego, wyczekiwali nawet w pewien sposób na to, co zaszło lub dopiero zajść miało.
Na samym końcu, pobrzękując krótkim mieczem u boku i odwracając tym moją uwagę, wkroczył oficer; w dłoni dzierżył zwinięty w rulon papier. Marsowe jego spojrzenie spod wąskich i groźnie krzaczastych wydobywające się brwi, nie wróżyło najlepiej. Strażnicy rozstąpili się przed nim, kiedy wchodził na kamienną platformę stołową. Omiótł wzrokiem nasze twarze po czym, rozwinąwszy pergamin, jął czytać donośnym i uroczystym wręcz głosem, w absolutnej ciszy:
- „W imieniu Republiki Sokratejskiej, za pogwałcenie najwyższego prawa tejże, zakazującego spiskowania i gromadzenia się w celach wywrotowych, zostajecie aresztowani. Doprowadzeni będziecie przed Narodowy Trybunał w celu osądzenia i ukarania, zgodnie z artykułami.” – Zakończył swe krótkie wystąpienie, obrócił sobą na pięcie i, zanim jeszcze zdążyliśmy ochłonąć, równie energicznym krokiem wymaszerował z sali. Od razu też sami zostaliśmy pogrupowani i wyprowadzeni w ślad za nim. Zdziwienie moje, niedowierzanie wręcz, było silniejsze, przynajmniej na razie, od obaw; nie mogłem nadążyć za toczącymi się wydarzeniami, które znienacka stały się i moim udziałem. Przedzierając się poprzez natłok pełnych chaosu myśli, rejestrowałem na bieżąco drogę, jaką okoliczności przede mną otworzyły: za kolumnami znajdowało się wyjście – potężne, rzeźbione w drzewie drzwi, z klamką na wysokości głowy przeciętnego wzrostu człowieka, otwierane do wewnątrz. Dwaj pierwsi zbrojni z eskorty rozwarli podwoje na całą dostępną szerokość, abyśmy mogli, idąc w dwuszeregu, zmieścić się mając u każdego jego boku po jednym wartowniku.
Więc przejście, co mogłem wydedukować wcześniej, a co - wziąwszy pod uwagę własną moją perspektywę, cały czas jeszcze narzucającą mi myśl, iż jestem jedynie po drugiej stronie dziury w ścianie - nie stanowiło dla mnie wcale oczywistości, więc to przejście do dalszej części tego nowego zupełnie, innego świata, czy jakkolwiek bym tego nie nazwał, istniało. Republika Sokratejska? Niektórzy spośród pojmanych wraz ze mną wyglądali na Hellenów, lecz nie stanowili oni typu charakterystycznego, bynajmniej nie byli w większości. Zbiorowisko to raczej tytułować należało tyglem narodowościowym, choć rasowo wszyscy byli mniej lub bardziej bial, i tyczyło się to zarówno wiedzionych, jak i wiodących. Dopiero po upływie kilku dobrych minut, podczas których przemierzaliśmy długi odcinek coraz to zwężającego się (sprawiającego tym na idących wrażenie jakby napierania murów zewsząd) korytarza, oświeciła mnie banalna myśl, iż niekoniecznie republika taka musiała powstać na ziemiach, po których za życia swego stąpał Sokrates; podobnie jak, dajmy na to, Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, mimo deklarowanych i w samej już nazwie swej nad wyraz pysznie i dumnie głoszonych podstaw chrześcijańskich, bynajmniej nie miało stolicy w Ziemi Świętej, z której, jak wiadomo, wywodził się Jezus... Porównanie to wydało mi się po chwili może nie najszczęśliwsze, wspólny rys jednak był widoczny. Pokój już zresztą dałem tym rozważaniom – niedługo i tak zapewne dowiedzieć się będzie mi dane, dokąd przeniosła mnie chęć eksploracji skrytego zakamarka w moim mieszkaniu. Naraz jedna rzecz jeszcze uderzyła mą świadomość – wszak rozumiałem język, którym się tu posługiwano! Czyż była to mowa moja ojczysta? Nie! Jak to możliwe więc? - zapytywałem się całkowicie straciwszy kontenans, jak gdybym pogrążał się w absurdzie głębiej i głębiej, wraz z fizycznie przebywaną odległością, przygniatany odczuwalną nieledwie ciężkością ścian będących z każdym krokiem bliżej...
Na końcu korytarza – dość już ich na dzisiaj miałem, jeden zaprowadził mnie w tarapaty, a drugi zapewne nie inne stawiał sobie cele – znajdowały się, zwyczajowo i zupełnie przewidywalnie, drzwi. Standardowej, rzekłbym, wielkości drewniane wierzeje, z żelaznymi sztabami poprowadzonymi poprzecznie a zakończonymi zawiasami; ściany, o czym wspominałem, schodziły się - jak wykazała empiria naoczna - ku nim tak, iż w miejscu, w którym przystanęła obecnie nasza wycieczka, światło korytarza równało się ich wymiarowi. Zaczęto przegrupowywać aresztantów (jakże dziwnie i niesłychanie zabrzmiało słowo to w mej jaźni, gdy pomyślałem, żem jest jednym z nich!), byśmy wchodzili pojedynczo, ze strażnikiem u boku, wracającym kolejno po każdego i zostawiającym przeprowadzonych po drugiej stronie w asyście zbrojnych, których połowa stanu od razu przeszła przez próg. Sam znajdowałem się mniej więcej w środku szeregu. Wreszcie nadszedł także i mój czas: po przestąpieniu nadmienionego progu pokonaliśmy – oczywiście z wartownikiem po prawicy – kilkumetrowej długości ceglaną przybudówkę, po czym, niespodziewanie, zalał nas słoneczny żar. Oślepiony, musiałem zakryć oczy dłonią tak, że niewiele zanotowałem z widoku, jaki przedstawiała okolica, a już wciągano mnie do okutego blachą powozu. Kilka chwil minęło, zanim oswoiłem źrenice z południowym blaskiem i rozejrzeć się mogłem nieco lepiej. W udziale przypadło mi twarde siedzisko przy zakratowanym oknie; prawie natychmiast woźnica krzyknął na konie i pojazd, zrazu powoli, potem coraz szybciej, jął nabierać prędkości. Patrząc przez okienko utwierdzałem się w przekonaniu, iż jakimś fantasmagorycznym zrządzeniem losu przeniosłem się w czasie i przestrzeni – mijany krajobraz przywodził na myśl sawannę. Gdzieniegdzie dostrzec można było, bliższe i dalsze, rozrzucone w nieładzie, osady i ich mieszkańców. Z ubioru tych ostatnich wywnioskować zdołałem jedynie to, że albo żyli z dala od cywilizacji, albo, co nawet idzie w parze z pierwszą hipotezą, przemysł przędzalniczy nie nazbyt nachalnie rozwinął się w owej krainie.
Jechaliśmy i jechali, towarzysze niedoli rozmownością nie grzeszyli, ja zaś nie posiadałem dość śmiałości, by zagadnąć pierwszy o cokolwiek; chwilami ogarniało mnie wrażenie, iż to właśnie z powodu obecności mej osoby, która - było nie było - pojawiła się pośród nich jakby znikąd, co mogło i powinno wzbudzać podejrzenia, że dlatego właśnie nie zachowywali się swobodniej, przeżuwawszy w milczeniu to, co się wydarzyło i to, a może nawet bardziej to, ku czemu zmierzaliśmy. Tak więc, kołysany monotonnym rytmem jazdy i niezmiennością panoramy dostępnej mym oczom zza krat, pogrążyłem się we śnie.
Wyrwał mnie z niego rwetes rozbrzmiewający wokół: parskanie koni, ponaglenia i komendy. Zanim jeszcze otworzyłem oczy wiedziałem już, mimo nadziei że nadal tkwię w powozie, a nie we własnym łóżku. – Zgubna jest ciekawość – westchnąłem do siebie i jak gdyby teraz dopiero dotarło do świadomości mojej, iż wpakowałem się w naprawdę niezłą kabałę. Spisek przeciw państwu! Wszak za to, w każdym kraju i pod każdą szerokością geograficzną, niezależnie od statusu, ideologii, czy to obywatela, czy też państwa, kara zawsze bywa niezwykle surowa. A do tego dochodziła przygnębiająca konstatacja o całkowitym z mej strony niezawinieniu. Niewiele wody upłynęło w rzekach, gdy rozległ się chrzęst otwieranego zamka i nakazano nam wysiąść. Tym razem rozejrzeć się mogłem nieco lepiej – dowieziono nas na teren jakiegoś warownego grodu; zauważyłem ciekawskie pospólstwo, zbijające się w grupy jak kury, pierzchające za lada brzęknięciem miecza, połączonego z groźną miną któregoś z rycerzy, a zakończone gromkim śmiechem tego ostatniego. „Otóż to – pomyślałem natenczas – średniowiecze”. Nie dane mi było jednakowoż rozwodzić się nad mą niedolą, gdyż wypadki nie pozwalały na to. Straż bez opieszałości uformowała po raz wtóry żywy dwuszereg, niezwłocznie prowadząc go w głąb zamku, do którego wrota znajdowały się tuż przy zaparkowanych kibitkach, jakimi zostaliśmy tutaj dostarczeni. Znów tedy iść nam przyszło. Szliśmy szerokim teraz trotuarem, brukowanym, nad którym, podtrzymywany filarami, mieścił się taras jakowyś wychodzący - po naszej prawicy - na pyszny ogród, poprzecinany alejami i mieniący się pielęgnowanym starannie kwiatostanem. Od czasu do czasu mijaliśmy takie lub inne osoby: a to służki chichoczące sobie do ucha, a to starszych, majestatycznie poruszających się, w tuniki odzianych, dostojników, a też innych jeszcze, których nie będę tu, z braku miejsca i ochoty, wymieniać ni opisywać. Co ciekawe, nie wzbudzaliśmy niczyich emocji naszą procesją. Tradycyjnie już nikt spośród orszaku nie odzywał się ani słowem i tak milczeliśmy, krocząc. W pewnym momencie zagłębiliśmy się pomiędzy mury, tracąc światło dzienne na rzecz blasku rzucanego przez pochodnie; zmienił się też kąt nachylenia ciał w stosunku do podłoża – schodziliśmy do podziemi. Po kilku wężowych skrętach, jakim ulegał w dalszej swej części trzeci już chyba w tej opowieści korytarz, na znak prowadzącego grupę żandarma stanęliśmy. Każdej dwójce więźniów przydzielono teraz jednego strażnika i pod taką pieczą rozprowadzeni zostaliśmy do cel, których okute wejścia pojawiły się w zasięgu naszego wzroku, umieszczone w ścianach z obu stron.
- Tu oczekiwać wam przyjdzie na proces – usłyszałem za plecami, wepchnięty wręcz przez wypowiadającego słowa te żołnierza. Wraz ze mną ulokowano człowieka, z którym szedłem w parze całą drogę, a którego jak gdyby dopiero dostrzegłem; czy też po prostu, nie będąc zaprzątnięty otoczeniem, mając czas, przyjrzałem mu się teraz baczniej. Usiedliśmy obaj na pryczach. Niemal zupełna ciemność wypełniała celę, oświetloną jedynie nikłym odblaskiem tlącej się leniwie pochodni, zatkniętej ponad ciężkimi drzwiami. Mój towarzysz, człek sędziwy już, o ciemnej, południowej karnacji, odziany był w długą, kojarzącą mi się - być może mylnie - ze stylem starożytnego Rzymu lub też Aten, szatę; głębokie jego i ciężkie wejrzenie zdawało się być wielce zainteresowane obserwacją kamiennej, nierównej posadzki, a do tego, co dostrzegłem ze zdumieniem niejakim, starzec ów dyskretnie, jak gdyby mimowolnie, uśmiechał się. Cóż zabawnego mógł widzieć w sytuacji, w jaką popadliśmy, w obliczu spędzenia nie wiadomo jak długiego czasu w tych spartańskich, na mój gust, warunkach, nie wiedziałe;, ale też nadal brakło mi odwagi – mimo iż teraz było nas tylko dwóch – zapytać o to, jak i o cokolwiek innego, ważniejszego o wiele dla równowagi mego ducha: na przykład o państwo, przeciwko któremu ponoć spiskowaliśmy ( bo nie dałbym głowy, czy aby jakaś schizofrenicznopodobna przypadłość nie sprawiła, że równolegle knułem zdradzieckie plany i normalnie żyłem w tamtym, „prawdziwym” świecie)... Mógłbym pytać i pytać, myśli kłębiły się w głowie jak bez mała to pospólstwo na podwórcu zamkowym, równie pierzchliwe i niezdecydowane, a ciekawe i mało pojmujące.
- Barbarzyńcy zagarnęli naszą schedę – nastawiłem uszu, bo oto współwięzień mój odezwał się, nie podnosząc jednak wzroku; bardziej, zda się, mówił do siebie, aniżeli do mnie – Zawiesili szczytne, wykradzione hasła na swych brudnych sztandarach, wykorzystali nierozumność tłumu i ten poszedł za nimi – potrząsnął siwą głową, jakby z niedowierzaniem i ciągnął dalej – Ten moment, w którym prostactwo uwierzyło, że waży na czymś, że wpływ posiadać może, był pierwszym ciosem dla nas i początkiem tego upadku, jaki wokół się pleni. Czas walczyć, choć filozof nie do tego powołan, czas walczyć. Trzeba nam obrony, odpór dać trzeba rozbestwionej ciżbie, włażącej, wciskającej się tam, gdzie miejsce jeno wybranym przynależne – naraz retor spojrzał na mnie, siedzącego z rozdziawioną gębą, pilnie nastawiającego uszu; chyba wyglądałem dość głupio, ale wszystko to było zbyt niejasne, zagmatwane i prawie nierealne. – Jesteś gotów na obronę ducha? Zważ, że orężem twym nie słowo będzie odtąd, ale miecz! – teraz straciłem już resztki rezonu. Ciemne oczy świdrowały mą twarz, zdawało się, iż prześwietlały na wskroś tchórzliwe wnętrze. – Truchlejesz na myśl o walce, zniewieściałe czasy cię wydały. Czymże jest żywot bez bohaterstwa? Zastanów się nad tym – masz szansę dać to świadectwo, o jakim śnisz, a do którego w świecie twym nie ma już dostępu.
Przełknąłem ślinę tak głośno, że słychać było chyba aż w mrokiem okrytym przedsionku. – Co mam czynić? – zapytałem strwożony.
- Udasz się do wyroczni. Tam usłyszysz przepowiednię – zapamiętaj ją dobrze! – i ze słowami jej wrócisz do nas. Pamiętaj: droga jest niebezpieczna i pełna zasadzek, a czas nagli. Wyruszysz nazajutrz, by zdążyć przed zakończeniem dochodzenia. Wszystko ustalono już z pozostałymi – musisz jedynie wniknąć w szczegóły wyprawy. – Mędrzec zamilkł; ja zaś zdołałem jeszcze, pomimo mętliku, jaki panował w głowie mej, zadać pytanie:
- Dlaczego ja? - Starzec uśmiechnął się powściągliwie i odrzekł:
- Jesteś najmłodszy, tym samym najbardziej sprawny. Pragniesz przecie, w głębi, na dnie samego siebie, być policzonym w poczet wyjątkowych, w nasz poczet; wznieść się ponad barbarzyńskiego ducha. Czujesz to, lecz wstydzisz się i boisz świata i jego szyderczego śmiechu. Bo jeśli nie tak, to do czegóż potrzebnyś?. Droga wiedzie na szczyty i w otchłanie – jeżeli nie podołasz, nie będziesz już żyw pośród żywych. Strzeż się! – tak mówił, a mi poczęło świtać, jak trudne zadanie przede mną. Czy nie ponad siły?
PODRÓŻ
Ciężko upłynęła noc poprzedzająca wyprawę; złe sny targały mym strapionym sercem i umysłem, a tak plastyczne, iż wywoływały zupełnie realne lęki. Budziłem się kilkakrotnie, rozglądawszy się z trwogą po celi; w ciemnej ciszy słychać było tylko miarowy oddech mego towarzysza. W końcu, nad ranem już, zasnąłem twardo, bez mar i widziadeł. Gdy otworzyłem oczy, mając za sobą parę krótkich godzin spokojnego snu, napotkałem uważny wzrok mędrca, skupiony na mojej twarzy, nieporuszony zmieszaniem i dającą się niewątpliwie zauważyć obawą, żywioną na myśl o tym, co czeka mnie w najbliższych dniach. Bez słowa wskazał leżący około pryczy tobołek; ja, milcząc także, rozpakowałem go, wyciągając zeń dwa rodzaje szat – lniane, wieśniacze, podniszczone łachy i rycerskie, paradne, suto zdobione suknie.
- Ażeby wydostać się stąd, odziać się musisz w ten oto, przynależny chłopom strój. Z jego pomocą pokonasz najłatwiejszy drogi odcinek, aż do granic Republiki. Oto i mapa. – to mówiąc, podał mi zwinięty w rulon pergamin. – Rozłóż ją. – uczyniłem, jak nakazano. Oczom mym ukazała się w żaden sposób nierozpoznawalna, w odniesieniu do mojej skromnej wiedzy geograficznej, część świata; przyczyną było może też i to, iż zasięg tej ręcznie kaligrafowanej, jak mniemałem, mapy, nie był nazbyt wielki – mogło to być bodaj do tysiąca arów. W każdym razie nazwy na niej naniesione brzmiały zupełnie obco. Nie było w mej mocy zatem określić na jej podstawie tego, co cały czas, podświadomie i świadomie, zaprzątało uwagę jaźni mojej: a mianowicie, czy przeniknięcie własnej osoby mej dokonało się tak czasowo, jak i przestrzennie? I jakimże sposobem mogło się to odbyć? Jak na razie rozterki natrafiały na głuchy opór i brak odzewu ze strony nowej rzeczywistości. Czułem, że zapytywanie o to byłoby nie na miejscu, że współwięzień mój i lokatorzy sąsiednich cel wiedzieli coś, czego nie wiedziałem ja, a co nie było wcale tak oczywiste, zważywszy, iż sami oni stanowili chyba reprezentację kolejnych już nawet nie pokoleń, a epok, tak więc w naturalnym trybie nie mogliby znaleźć się w jednym miejscu o jednym czasie... Jakoż przeszedłem nad tym do porządku, starawszy się skoncentrować na czekającym zadaniu. Być może, jeżeli uda mi się je wypełnić, będę mógł wrócić do mojego świata, do nowego mieszkania...
W gruncie rzeczy, jeśli chodzi o wyprawę, nie miałem nawet innej możliwości, jak tylko zgodzić się – czyż mógłbym odmówić? Nie, nie była to zwyczajna wycieczka, przecież wiedziałem o tym; więcej – gdybym miał możność natychmiastowego powrotu lub niepewnej, co do przebiegu i zakończenia, wędrówki, wybrałbym to drugie. Imperatyw, najsilniejszy ze wszystkich, przymuszał mnie do działania; jakież życie czekałoby, jeżeli zaprzepaściłbym taką szansę? Szansę na co? – sam tego do końca nie wyobrażałem sobie, ale i nikt w moim położeniu nie znałby odpowiedzi na tak postawione pytanie. Duch, wzniosłość, duma, bohaterstwo, godność – oto, jakie słowa kołatały się po mym przeciążonym wypadkami umyśle. Wszak chodziło o misję, o ratunek – nie dla samych skazańców nawet, lecz dla ich królestwa, bez którego istnieć nie ma po co!
- Jesteśmy tu – filozof wskazał palcem punkt u dołu mapy – a dotrzeć ci trzeba tu – przejechał w poprzek rozłożonego pergaminu, zatrzymując się w rogu przeciwległym; zaraz też jął objaśniać metodę posługiwania się mapą. Na koniec zaś rzekł:
- Najważniejszą radą, jaką mogę ci dać, jest ta oto: nie daj się nieść wypadkom! – mowa jego zmieniła się; z rzeczowego przeszła na ton poważny, wzniosły wręcz – Bacz, by z prostej ścieżki nie zboczyć w ułudne, wabiące ku sobie nieopatrznego wędrowca, a zaprawdę ciemne i kręte zakamarki. – ściszył głos nieomal do szeptu – Raz jeszcze powiadam: strzeż się! Idź prosto obraną drogą, klucz i myl przeciwnika, lecz samego siebie przy tym nie zgub. Zapamiętaj to dobrze! – wzniósł palec do góry i zamilkł; mnie zaś znów trwoga zdjęła i zimny dreszcz przebiegł po mym krzyżu.
W chwilę później stałem już, wieśniak boży, na znajomym dziedzińcu zamkowym. Błyskawiczna była to akcja wywołania pożaru w podziemiach, a w konsekwencji ewakuacji pojmanych z cel, w czas której, sam nie do końca wiem jak, uchwycono mnie w jednym z ciemnych przejść. Po odczekaniu paru minut, w ogólnym rozgardiaszu ujść mogłem - przebrany już we wspomnianym zaułku z pomocą przytomnych towarzyszy i nie wzbudziwszy niczyich podejrzeń - na ów kocimi łbami wybrukowany dziedziniec. Niedługo też zastanawiałem się - pora była po temu, aby ruszać; każda wszak chwila działała teraz raczej na naszą niekorzyść. Powoli, bez pośpiechu, z tobołkiem na plecach zbliżałem się do głównej bramy. Ruch panował tu dość znaczny, toteż spokojnym krokiem sforsowałem pierwszą przeszkodę, jaka znalazła się na mej drodze i wydostałem poza teren grodu. Szedłem pewnym, choć po chłopsku posuwistym nieco i przyciężkawym chodem, w prażącym słońcu; lekki zefirek jedynie chłodził rozgrzane powietrze. Polny trakt, ubity kopytami bydlęcymi i tysiącami przechodzących tędy stóp, z koleinami wybrużdżonymi od różnorakich zaprzęgów, ciągnął się aż po horyzont. Zapatrzyłem się, zadumałem w marszu i ogarnęła mnie błogość, płynąca z poczucia więzi z krajobrazem, tak prostym, a tak bogatym i nieprzeniknionym. Byłbym zapomniał wnet po co idę i gdzie idę, gdyby nagle nie rozległ się, nad uchem mym niemalże, okrzyk:
- Z drogi, obszarpańcu! – zdołałem uskoczyć przed jeźdźcem, prowadzącym nadciągającą kawalkadę, w ostatnim momencie, boć już żem świst batoga posłyszał, koniuszek zaś jego zahaczył o koszulinę mą zgrzebnie-lnianą. Wzburzenie mną targnęło, chciałem rzucić się na chłystka, któren odważył się na tak bezpodstawną napaść, lecz rozwaga, uprzytomnienie sobie zadania, jakie stało przede mną - a do którego sytuacja owa była zapewne ledwie i słabym, sygnalizującym opamiętanie się, póki czas, wstępem - nakazało przyjąć pokorną postawę i z zajęczym sercem a takąż miną, gdym ujrzał uzbrojenie i postawę konnych, czekać na rozwój wypadków.
- Cóż to za pachoł? – wstrząsnęło mię po raz wtóry, kiedym te słowa, padające z ust najwyższego spośród nich, sądząc po stroju i dosiadanym ogierze, dosłyszał.
- Kimże jesteś, iże leziesz, jakoby trakt cały dla ciebie jeno był stworzon, łachudro? – ten sam, co batem mnie chciał połechtać, zapytał.
- Jam chłop biedny, darujcie, Panie, bom się tak nad losem nędznem swojem zasępił, ażem nie zoczył, iżby kto nadjeżdżał, a już do łba głupiego by nie przyszło wcale, żebym tak zacnego Pana mógł napotkać w marnej mej podróży – jak tylko umiałem najlepiej, styl mowy ich (tak mi się przynajmniej zdawało) naśladując, w słowa powyższe uderzyłem. Jeszcze i to nie pomogło, ale z tropu zbiło odrobinę, a szczególnie tego, co mnie z drogi przeganiał. Mina mu zrzedła i rzekł odwracając się do swego pryncypała:
- Dziwnie gada.
- Spytaj go, czy coś studiuje może, bo i mię zaciekawił – łaskawie, nie zwracając się do mnie bezpośrednio, mimo iż stałem odeń nie dalej jak na pięć łokci, powiedział ów najczcigodniejszy, wskazując w mym kierunku flegmatycznie dłonią ustrojoną w niezliczoną ilość sygnetów i świecidełek nielichej zapewne wartości.
- Żak? – zapytał przeganiacz krótko. Kiwnąłem głową na potwierdzenie czując, że sytuacja komplikuje się bardziej, niżbym tego oczekiwał. A był to przecie dopiero początek, jeszcze w oddali majaczyły kontury baszty zamkowej; wedle mędrca najłatwiejszy odcinek wędrówki! „A ja już wpadłem w tarapaty” – wyrzucałem sobie w duchu własną niefrasobliwość. Jak można było nie usłyszeć tętentu końskich kopyt? Wydawało mi się to w tej chwili nieprawdopodobne, a przynajmniej niezmiernie dziwne. Lecz idźmy dalej.
- Co studiuje? - padło pytanie ze strony pryncypała.
- Co studiuje? – jak echo powtórzył jego sługa, jak gdyby musiał tłumaczyć mi słowa tamtego.
- Matematykę, Panie – odparłem sądząc, że taka odpowiedź, mimo iż królowej nauk ścisłych nie sposób nazwać mą domeną, będzie najbezpieczniejsza. W okolicznościach, jakie stały się moim udziałem, wkraczanie na grząskie grunta humanistyki, ściśle, być może, powiązanej z ustrojem państwa, znanym mi na razie jedynie z nazwy, byłoby krokiem pochopnym, by nie powiedzieć: zgubnym. Któż mógł zaręczyć, iż tutaj nie kładzie się głowy za odstępstwo od sokratycznej doktryny? Pełen napięcia oczekiwałem teraz czegoś, co miało nastąpić – łamigłówek? A może pytań, gdzie też studiuję? Położenie moje nie przedstawiało się komfortowo i z jednej strony ucieszyłem się, a z drugiej przeraziłem, gdy w powietrzu przepłynęła lakoniczna komenda:
- Z matematyczną akuratnością zasię, ażeby następną razą lepiej szerokość gościńca wyrachował, odmierz mu, Rudolfie, pięć tęgich kijów – tak rzekł dostojnik, zniecierpliwiony już chyba jałowym postojem i, spiąwszy konia ostrogami, nie czekając na wykonanie polecenia, puścił się lekkim kłusem. Wraz za nim podążyli pozostali jeźdźcy – a było ich około dziesięciu. Zostałem sam, struchlały, naprzeciw Rudolfa; ten zsiadł z wierzchowca i powoli zbliżał się, wyginając w dłoniach niedługą witkę do smagania zwierzęcia – tą samą, którą mnie chciał, przepędzając, dosięgnąć. Wielkie zadowolenie malowało się na jego twarzy; nakazał mi zdjąć koszulinę i pochylić grzbiet. Na moment zaświtała w głowie mej myśl o ucieczce, lecz poniechałem jej, jako dwakroć niebezpieczniejszej w potencjalnych skutkach; a spojrzawszy raz jeszcze na miecz i rumaka mego prześladowcy utwierdziłem się w przekonaniu, iż lepiej grać swą rolę kornego pacholęcia do końca. Zaraz też jęły sypać się na biedne plecy moje ostre uderzenia; po czwartym zachwiałem się, by po piątym zlec na ziemię jak długi, zamroczony zupełnie, tak, że nie doszedł już znękanej świadomości fakt odjazdu brutalnego Rudolfa. Straciłem przytomność.
Gdym się ocknął, szarówka wieczorna ogarniała świat dokoła i mgielny opar anektował kolejne partie widnokręgu. Koszula moja i tobołek leżały w miejscu i stanie, w jakim je pozostawiłem kilka godzin temu; to dodało mi otuchy, boć przecie mógł był jakikolwiek przechodzień zabrać ów, bezcenny dla mnie, ekwipaż. Zadowolenie w tej samej sekundzie ustąpiło jednak na rzecz przeszywającego bólu, rozdzierającego plecy przy każdym poruszeniu. Z trudem odwróciłem głowę i, na tyle, na ile było to możliwe, obejrzałem je. Nie wyglądało to dobrze – głębokie rozcięcia, jako tako jedynie, przez te parę godzin, zasklepione, straszyły swym widokiem. Tymczasem ściemniało się z chwili na chwilę i trzeba było poszukać jakiegoś noclegu, co nie sprzyjało użalaniu się nad sobą, lecz zmuszało do działania. Postanowiwszy więc, w imię misji, a także z braku innego wyjścia, lekce sobie zważyć cierpienie, powstałem. Zakręciło mi się w głowie odrobinę, lecz zniósłszy to dzielnie, zarzuciwszy sak na nietknięte ramię i przepasawszy się koszulą, ruszyłem. Stanąłem też zaniedługo stwierdzając, iż nic nie wyniknie chyba z tego marszu, jako że nie posiadłem tej rzadkiej sztuki jednoczesnego kroczenia i spania – choć w gruncie rzeczy powinienem był czuć się wypoczęty; osłabienie jednak, wynikłe z cięgów, dawało się, jak widać, mocno we znaki – a w promieniu kilku kilometrów, o ile sobie przypominałem (albowiem teraz już na kilkanaście nawet metrów oczy me niewiele rozróżniały) żadnych domostw nie dałoby się uświadczyć. Zresztą, cóż stąd, gdyby były? Nikt by mnie z całą pewnością w gościnę nie przyjął, gołodupca bez grosza przy duszy. Rozważywszy zatem wszystko, powziąłem decyzję o wymoszczeniu sobie posłania w zbożu nieopodal drogi. Był ciepły, letni, późny wieczór; mogłem przypuszczać tedy, że i noc taka będzie. Przekazawszy woli mej owo rozporządzenie, dałem się ponieść uruchomionej tym sposobem sile i zległem w ugniecione co nieco kłosy, twarzą do ziemi. Jasny księżyc i gwiazdy, przebijające się poprzez zaborczą mgłę, oświetlały kojącym blaskiem poranione plecy.
Jakiż piękny był ten poranek wśród pól! Bardzo wczesna jeszcze godzina, w której powietrze jest najbardziej rześkie, przepojone nocną świeżością i zwiastujące jednocześnie nadchodzący, upalny dzień. Życie tętniło już swym rytmem, kiedy dane mi było się zbudzić; pozwoliłem sobie na chwilę kontemplacji, uświadamiającej to piękno, jakie każdy zna, lecz o jakim zapomina w codziennym znoju. Powoli podniosłem się i, stanąwszy, przeciągnąłem zesztywniałe stawy. Trwałem tak, z rozłożonymi ramionami, nie zważając na ciągle dokuczający ból, jakbym objąć pragnął to, co napawało mnie niemalże zdumieniem, a coś tak przecież powszedniego, czego byłem, jestem i na zawsze pozostanę częścią - ów budzący się do nowego dnia świat. Wnet przypomniałem sobie jednak o mym zadaniu i stracie czasu, jakiej dopuściłem już pierwszego, wczorajszego dnia ekspedycji, co zmusiło mnie do zaniechania roztrząsań nad estetycznymi walorami jutrzni. Zebrawszy się zatem jak najrychlej z mocnym postanowieniem nadrobienia straty, ostrożnie założyłem koszulę - by nie wzbudzać niepożądanej ciekawości kogo bądź szramami na plecach - i udałem się w dalszą drogę, opuściwszy zbożowe lokum. Mimo wszystko ból nie piekł tak bardzo, jak wczoraj – być może sam spoczynek na łonie natury pomógł go ukoić – mogłem tedy maszerować dość przyzwoitym tempem, acz bez forsowania, tak, by sił starczyło na cały, zapowiadający się na długi, dzień. Tego dnia, podobnie jak i dwóch kolejnych, nie zdarzyło się nic godnego odnotowania. Spałem pod gołym niebem, a żywiłem tym, co zdatnego do jedzenia dawało się znaleźć pośród okolicznych pól, często i gęsto przeplatanych zagajnikami; tak więc dziko rosnące owoce leśne, jak i uprawne warzywa były do mojej dyspozycji. Nie jadłem, niestety, mięsa, ze względu na swe marne, lub, lepiej jeszcze powiedzieć: żadne umiejętności łowieckie i z zazdrością spoglądałem na mijanych czasem, uzbrojonych w łuki – którymi z pewnością trzeba się wszakże umieć posługiwać – jezdnych. Pocieszałem się w duchu tym, że i tak mam szczęście, bo co by było, gdybym eskapadę moją musiał powziąć zimową porą?
Z takimi i innymi myślami, cały czas przejęty celem podróży, po dwóch dniach dotarłem (jak wynikało z mapy) do granic Republiki. Ostatnie kilometry pokonałem płycej lub głębiej wchodząc w las. Przyczyną powyższego była obawa, iż mógłbym natknąć się na jakiś patrol i znów napytać sobie biedy – a czułem jeszcze ból w plecach, i to wcale niemały. Górująca nad okolicą twierdza graniczna widoczna była już od kilku godzin, a wciąż nie dotarłem nawet w jej pobliże. Teren wznosił się stopniowo i łagodnie od pewnego czasu, co nogi me przyjmowały nie bez dodatkowego zmęczenia; w którymś momencie, nagle, ściana drzew skończyła się jak nożem uciął i stanąłem na skraju skalnej przepaści. Omal nie zakręciło mi się w głowie, gdym spojrzał w jej czeluść – wyglądało, jakby była bezdenna. Po otrząśnięciu się z lekkiego szoku zrobiłem to, co zazwyczaj robi się w takich wypadkach: wrzuciłem w ciemną głąb pierwszy lepszy kamień. Nie uświadczyłem jednak odgłosu odbicia go od dna, z czego wyciągnąłem sylogizm, iż rzeczywiście jama owa takowego nie posiada, choć to przecież niemożliwe. Zawiesiłem więc w owym punkcie dalsze jałowe rozważania – słońce miało się ku zachodowi, a ja pragnąłem znaleźć się po drugiej stronie jeszcze przed jego zajściem. Rozłożyłem mapę i zimny dreszcz przeszedł mnie od stóp do głów: w obrębie tego, co ujmowała ona swym zasięgiem, zaznaczone było jedno jedyne przejście przez skalną rozpadlinę, ciągnącą się hen, aż poza poszarpane już tu i ówdzie krawędzie mego papirusu. A przeprawą tą był most zamkowy. „Zapewne zwodzony” – pomyślałem wstając z kucek i raz jeszcze podszedłem do wypełniającej się coraz bardziej mrokiem rozpadliny. W miejscu, gdzie stałem, szerokość jej wynosiła około dziesięciu metrów. Nie widziałem szans, aby sforsować ją w sposób konwencjonalny, za pomocą jedynie przyrodzonych mi sił skocznych. Wzrok mój błądził w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy – i znalazł ją. Oto drzewa, ogromne niby-świerki, gdzieniegdzie splatały się koronami nie zważając na swą przynależność terytorialną, bezwstydnie i jawnie sczepiwszy się ponad podziałem granicznym. Udałem się wzdłuż linii przepaści, by zbadać możliwość najdogodniejszego, najbardziej gęstego splotu, lecz wróciłem po kilkunastu minutach stwierdziwszy, iż w tym pierwszym miejscu będzie chyba najlepiej. W dalszej części las nieco „uciekał” od kotliny, a nie chciałem, ze względów bezpieczeństwa, penetrować okolicy zbyt blisko murów twierdzy. Mimo iż nadal znajdowała się w dość znacznej odległości – aż zdjęło mnie zdziwienie, że jestem już na granicy, bo zamek wciąż jeszcze był jakby „przede mną”; rzut oka na mapę przyznał pewną słuszność temu mniemaniu, ponieważ twierdza stanowiła przyczółek wysunięty nieco w stosunku do linii granicznej – to trzeba się było mieć na baczności. Z całą pewnością straże nie ograniczały się tylko do patrolowania najbliższego otoczenia tego niewątpliwie ważnego strategicznie punktu, lecz zapuszczały się głębiej i dalej w obronnej zapobiegliwości. Przytroczyłem sobie tobołek tak, ażeby nie krępował ruchów, spojrzałem ku górze, w poplątany gąszcz, westchnąłem i piąć się począłem po, pozbawionym u dołu gałęzi, pniu drzewnym. Rękoma i nogami ściskałem go, przesuwając ciało ruchem robaczkowym. Co i rusz ześlizgiwałem się, pozbawiony wprawy i formy - a też zmęczony całodziennym marszem - z dłońmi oblepionymi żywicą, przypominając sobie przy tym powód, dla którego to właśnie ja wdrapywałem się w tej chwili na drzewo. W rzeczy samej, żaden z aresztowanych wraz ze mną, a spośród których wybrany zostałem dla mych - co stało się dla mnie teraz właśnie zupełnie jasnym - przymiotów fizycznych, nie byłby w stanie pokonać tej wymagającej przeszkody. Wreszcie, po ciężkiej walce, uchwyciłem najniżej wyrastający, acz dosyć solidny konar i wciągnąłem nań całość mej ziemskiej powłoki. Odsapnąłem jedynie krótki moment – gęstniejący mrok nie pozwalał na odpoczynek, a najtrudniejszy element nadrzewnej trasy majaczył w pogłębionej gęstwiną ciemności gdzieś nad moją głową. Wspiąłem się zatem jeszcze kilka metrów w kierunku szczytu chojaka i natrafiłem na, jak mi się zdawało, najbardziej dogodny, najściślej zespolony splot z sąsiednim drzewem. Ostrożnie, oburącz objąwszy jedną z grubych gałęzi i leżąc na niej, jąłem czołgać się ku drugiej stronie. Z każdym przesunięciem czułem jak stopniowo, skrzypiąc złowieszczo, ugina się ten, nie narażony z pewnością dotychczas na tak znaczne obciążenie, naturalny pomost. Z coraz większą trwogą, mając pod sobą - prócz gałęzi - jedynie ziejącą niezgłębioną czernią przepaść, kurczowo, z zaciśniętymi nieomal zębami i zlany potem, parłem naprzód. Wreszcie dotarłem do miejsca, w którym dwa drzewa zwarły się, wyciągnąwszy ku sobie ramiona. Przełknąłem głośno ślinę usiłując pozbyć się tego, co zawsze staje nam w gardle w podobnych sytuacjach i, zebrawszy się w sobie, bez większego już (bo niepotrzebnego) namysłu, dałem susa. Wylądowałem tak, jak zakładałem, pochwyciwszy konar wszystkimi kończynami niczym dziki kocur. Twardość obłego podłoża dała się we znaki memu podbrzuszu, lecz i tak bardziej przeraziło mnie zakołysanie – już czułem trzask łamanej gałęzi, tak znacznie odchyliliśmy się z nią razem ku dołowi. Nie doceniłem jednakże potęgi natury i jej wytworu, gdyż nic strasznego nie nastąpiło; jeszcze przez chwil kilka huśtałem się, coraz słabiej i słabiej, aż wszystko wróciło do normy. Tkwiłem tak parę minut, zszokowany, z duszą na ramieniu; a także ze względu na oddolny ból, promieniujący i hamujący każdą próbę poruszenia się. Gdy wreszcie podjąłem trud wyjścia z impasu poszło gładziej, niźli bym się spodziewał. Szybko wylądowałem na dole, po drugiej stronie skalnego urwiska. Nawet nie potrafiłbym powiedzieć, jakim sposobem zszedłem - działałem jak w afekcie - i dopiero dotknąwszy stopami stałego gruntu odzyskałem rozeznanie i jako taki spokój. Od razu poznałem też, jak bardzo jestem zmęczony – członki odmawiały dosłownie posłuszeństwa, ciążąc niemiłosiernie – i, jak stałem, tak padłem opodal wnet zasypiając.
Trzy kolejne dni podróżowałem bez przeszkód, nie napotykając na swej drodze żywej duszy i konsekwentnie trzymając się kierunku wskazywanego przez mapę. Na dzień przywdziewałem teraz - jak nakazał starzec - szaty rycerskie, nocowałem zaś w pacholęcych, postrzępionych już tu i ówdzie za sprawą pamiętnego przekraczania granicy. Lekko mi było na duszy wtenczas, podług mapy pokonałem już połowę drogi i nic szczególnego, poza tym pierwszym, nieszczęsnym incydentem z batogami, jakiem otrzymał (i jakie dotąd nie pozwalały o sobie zapomnieć) nie mąciło mego optymizmu. Dopiero czwartego dnia, a właściwie nocy, zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Najpierw dręczył mnie koszmar jakiś, a tak straszliwy i ciężki, iż zbudziłem się, niespokojny, rozglądając się wokół. Niby wszystko było jak za dnia – nadal podążałem lasem – lecz coś nieokreślonego, tajemniczego a nieprzyjaznego jakby czaiło się, gotowe do ataku... Kilka minut musiało minąć, nim zdałem sobie sprawę, że miazmaty nieprzyjemne unoszą się w powietrzu, niczym bagienny opar i, co gorsza, że zbliżają się, pochłaniając las cały; powoli, ale niespokojnie, nienaturalnie, jak zasłona, którą ktoś rozpościera, by wytłumić i zakryć przed niepowołanymi oczyma szykującą się zbrodnię... Włosy stanęły mi dęba nie tylko na głowie, skoczyłem na równe nogi chcąc czym prędzej wziąć je za pas, atoli mlecznoszara powłoka, nieprzejrzysta i wroga choć statyczna, jak samo zło, napierała zewsząd. Nie, to nie była mgła, to nie było moje urojenie, choć tak właśnie wolałbym potraktować owo przedziwne zjawisko, zawstydzony przez chwilę irracjonalnym i dziecinnym strachem; to okrążało mnie, zbliżało się, zacieśniając krąg, w dokładnie takiej samej odległości ze wszech stron, tworząc ruchomą ścianę, całkowitą, bez jednego wyłomu! Już ogarniała mnie panika, już za miecz chwytałem, zdecydowany ciąć, szarpać, dziurawić, gdy genialna w prostocie swej myśl nakazała mi wgramolić się na drzewo. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, z wprawą, jakiej bym sam u siebie nie podejrzewał, wdrapałem się na rozłożysty dąb. Wszedłem tak wysoko, jak tylko potrafiłem, czując za plecami złowrogi chłód i dopiero gdym wtarabanił się na najwyższą dostępną mi gałąź, spojrzałem w dół z obawą. A tam, niczym dzikie zwierzę gotowe do ataku, jak gdyby chcąc wejść za mną, a nie mogąc, kłębiło się owo przedziwne zjawisko. Wyglądało to jak burzowa chmura, mająca zaraz pęknąć i wypuścić z wnętrza swego błyskawice, grad i wichurę. Zdało mi się nawet, iż słyszę groźne pomruki, kiedy tak obejmowało pień dębu – mojego schronienia. Jakiś czas jeszcze przyglądałem się dziwadłu, aż dopóki nie zmorzył mnie, śmiertelnie umęczonego, przytulonego do wybawczego króla boru, powtórny sen.
Świergot ptactwa z wolna wdzierał się do mojej świadomości. Otworzyłem oczy. Zaskoczenie mnie zdjęło kiedym zorientował się, gdzie przeszło mi spędzić noc. A więc jednak nie fantasmagoria, nie mara senna, więc rzeczywiście miało miejsce zdarzenie, które po przebudzeniu skłonny byłbym wziąć za omam, wytwór uśpionego umysłu. Ranek pogodny, śpiewny, przeganiał swym urokiem i odbierał realność zjawom budzącym się po zmierzchu. Przedziwne, a rozum tego objąć nie umie, jak bardzo świat nocny inny jest od dziennego – jakby dzień dążył, rwał się do jasności i prostoty, noc zaś, ze swymi rozmazanymi kształtami, z kryjącymi się na każdym kroku strachami, potęgując szelesty przemykania, skradania się czyjegoś, była domeną sił piekielnych... Takie myśli nurtowały mnie, gdy krążyłem pod dębem, szukając śladów nocnego przybysza. Nic oczywiście nie znalazłszy, przystanąłem raz ostatni i, z wdzięcznością spojrzawszy na piękne i dumne drzewo, podziękowałem mu w duchu. „Chyba są mymi sprzymierzeńcami” – pomyślałem, przypominając sobie świerki, z pomocą których przeprawiłem się przez granicę; teraz zaś ten dąb, być może ratujący mój żywot, ha, całą misję! Posiliłem się jagodami rosnącymi niedaleko i, zarzuciwszy tobołek na mniej już dokuczające plecy, udałem się w dalszą drogę.
Minęło kilka – trzy, może cztery godziny – kiedy las zaczął się stopniowo przerzedzać, a oczom mym, zrazu niewyraźnie, lecz z każdym krokiem lepiej, jęło ukazywać się coś wspaniałego. Oto, gdy zupełnie już ustąpiły pola przesłaniające widok drzewa, stanąłem na pagórku, skąd ogarnąć mogłem wzrokiem całość widowiska. Ogromna polana, wydarta siłom puszczy, a zewsząd nią otoczona, od strony południowej jedynie ograniczona połyskującym odbijanymi od tafli swej promieniami padającego słońca jeziorem, z rozrzuconymi tu i ówdzie drewnianymi chatkami, emanowała idylliczną atmosferą, Z oddali rozróżniałem sylwetki młodych dziewcząt, ich perlisty śmiech niósł się po całej okolicy; to zaś, iż odziane były - i to skąpo - jedynie od pasa w dół sprawiło, że nie napawałem się zbyt długo cudowną panoramą, a, niesiony żądzą obcowania z pięknem wyższego rzędu, niemal sturlałem się z mego stanowiska ku dolinie. Kiedym znalazł się już u podnóża pagórka i iść począłem w kierunku chat te z dziewcząt, które zobaczyły mnie najwcześniej, ruszyły w mą stronę z naprzeciwka.
- Bądź pozdrowiony, nieznajomy! – już z pewnej odległości, zanim przystanęliśmy naprzeciw siebie, powitała najście me jedna z nadobnych dzierlatek. – Czyś wielce utrudzon?
- Nie, dzień dobry – odparłem zmieszany, usiłując nie patrzeć na obnażone piersi przemawiającej i jej towarzyszek.
- W istocie dobry jest ten dzionek, jak i wszystkie pozostałe, ofiarowane nam przez Najwyższą Dobroć! Chodź więc z nami, miły chłopcze, będziemy bawić się i rozkoszować życiem – wyciągnęła rękę w moją stronę, ja zaś poddałem się temu delikatnemu uściskowi, odurzony powitaniem, nie mając odwagi lub ochoty pytać o cokolwiek. Udaliśmy się w kierunku chat. Po przejściu kilkudziesięciu kroków przystanęliśmy; moja przewodniczka zachęciła mnie, abym usiadł wprost na miękkiej, świeżej trawie, porastającej placyk przed schludnymi, pełnymi uroku domkami i zaczekał na powrót jej i jej przyjaciółek. Dziwiło mnie odrobinę to, iż nie widziałem żadnych mężczyzn ani też starców; lecz w obliczu, jak mniemałem, dobrej zabawy, nie zamierzałem wcale o to pytać. Jakoż i zaraz powróciły dziewoje niosąc pełne naręcza owoców, dzbany z winem, o którego wyśmienitej jakości przekonać się miałem za moment, suszone mięsiwo i przeróżne inne wiktuały, jakich w toku posiedzenia nie omieszkałem skosztować, a których wymieniać tu nie ma po co. Od momentu rozpoczęcia wędrówki żywiłem się jedynie płodami lasu, a dieta owego rodzaju posiada tę cechę, iż człowiek nigdy się najeść do syta nie może: stąd teraz moje niepohamowanie w obliczu, zdającego mi się najwspanialszym w świecie, posiłku.
- Jak pięknie jest żyć, prawda? – spocząwszy obok mnie zapytała retorycznie jedna z dziewcząt nalewając mi i sobie czarkę wina jak gdyby po to, by słowom swym dodać realności i przekonania.
- Tak, pięknie tu u was – odparłem nieco już ośmielony i, od czasu do czasu zerkając na sąsiadkę, dalej ogryzałem z mięsa sporą kość. Anim się obejrzał, a już wszystkie pięknotki skupiły się na powrót wokół mej osoby. Na szczęście nie przypatrywały się biernie konsumpcji swego gościa, gdyż tego bardzo nie lubię i peszy mnie to niezmiernie, lecz czynnie uczestniczyły w przygotowanej przez siebie biesiadzie. Póki co wymienialiśmy między sobą ogólne zgoła uwagi na tematy czysto estetyczne wyrażające zachwyt - w moim przypadku i w tej danej chwili niekłamany - nad światem i radością płynącą z istnienia. Wino, którym popijaliśmy jadło nie pozostawiało nas obojętnymi; szum drzew zdawał się wzmagać, pole widzenia zaś zagęszczać coraz bardziej, tracąc ostrość. Niewiele czasu upłynęło, a cała nasza grupa śmiała się do rozpuku - choć nikt z uczestników nie umiałby wykazać, z czego - a ręce moje obejmowały w talii dwie najbliżej siedzące dzierlatki. Tymczasem chłód wieczorny zaczął dawać o sobie znać i, chcąc nie chcąc, przenieść musieliśmy do wnętrza którejś z chat naszą zabawę. Jakoś tak, niejako naturalną koleją rzeczy, na ganek skromnego domostwa wkroczyłem z dwiema jeno towarzyszkami. Pozostałe rozpłynęły się we mgle, nie wiedziałem nawet kiedy.
*
Ach, upojna był ten czas, pełen nowych wrażeń, uniesień nie znanych mi wcześniej, czystej, nie obarczonej wyrzutami rozkoszy i odurzeń! Wiele by o tym mówić, lecz może nie przystoi, a może nie takie to znów ważne dla toku opowieści. Poprzestańmy więc na ogólnikach, nie wdając się w dokładniejszy opis zdarzeń. Com użył, to i tak wyłącznie moim pozostanie.
*
Trwała głęboka noc. Mimo utrudzenia marszem, winem i resztą doznań minionego dnia i wieczoru, spałem niespokojnie. Coś mnie dręczyło, przeczucie jakieś nienazwane, podobne do tego, które nocy poprzedniej zwiastowało ową pamiętną przygodę z leśnym, niematerialnym zjawiskiem... Nareszcie, kierowany pragnieniem znalezienia kojącego gardło płynu - a mówiąc bez ogródek, dla zniwelowania męczącego kociokwiku - wyswobodziłem się możliwie najdelikatniej spomiędzy dwóch leżących bezwładnie nagich ciał. Kroki swe skierowałem do spiżarni: miałem pojęcie, gdzie się znajduje, ponieważ jeszcze w czas naszych igraszek kilkakrotnie przynoszono stamtąd specjały. Otwierane drzwi skrzypnęły głucho. Po omacku niemalże, wobec braku jakiegokolwiek źródła światła, myszkowałem po zastawionych półkach. Znalazłszy to, czego było mi potrzeba (a mianowicie, co dodawało uroku i wlewało słodycz nie tylko do ust, zwyczajnego kompotu z truskawek) porwałem cały garniec i przeszedłem do izby jadalnej, oświetlonej jako tako chociaż blaskiem księżycowej pełni. Zasiadłem na szerokiej ławie i prawie natychmiast posłyszałem – ni to stukot, ni to chrobotanie – dobiegające od okiennicy. Podniosłem wzrok. Tam, od zewnątrz, czyjaś dłoń leciutko pukała w ościeżnicę. Widok jej, przy reszcie posiadacza ukrytej, przynajmniej w tej chwili, przed mym postrzeganiem, nie wzbudził we mnie otuchy; zniszczona, koścista, z zapuszczonymi pazurami, nie zdziwiłbym się zanadto, gdyby nie należała do człowieka... Minęło parę sekund, a łapa nie dawała za wygraną. Nie wzmagała intensywności ani częstotliwości stuków, jakby chciała dać do zrozumienia, że jedynie ja, że jedynie do mnie są one zwrócone. Przypomniałem sobie o misji. Może to był jakiś znak? Przecież miałem strzec się na każdym kroku, zwracać uwagę na wszystko, nie tracąc czujności. Wstyd mnie ogarnął, jasno przedstawiłem sobie uległość pokusie i stratę cennych godzin, choć nie byłem w stanie wydedukować, jakież mogą stąd wypłynąć konsekwencje. Podniosłem się i ostrożnie, wyciągając przed siebie głowę jak brodząca w poszukiwaniu ryb czapla, podszedłem ku oknu. Gdy wstałem pukanie natychmiast przerwano, jak gdyby ten ktoś po drugiej stronie ściany wyczuwał niepojętym sposobem, co w danej chwili robię. Bo to, żeby posiadał na tyle czuły słuch, nie wchodziło chyba w rachubę – we własnym mniemaniu poruszałem się bezszelestnie, choć kto wie... Tak czy siak, przemieściwszy się w bezpośrednie pobliże okiennicy, ujrzałem zakapturzoną postać. Stała całkiem blisko, przodem do mnie, lecz w żaden sposób nie wyławiałem jakichkolwiek rysów twarzy, tak ściśle ocieniał ją nasunięty głęboko kaptur. Nie robiła przyjemnego wrażenia. Przez moment utrzymywaliśmy stan zawieszenia, kamieniejąc oboje w bezruchu, po czym nocny gość wzniósł swą kościstą rękę - rękaw zsunął mu się aż do łokcia – i kiwnął wskazującym palcem, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że mam wyjść. Kiwnął tak po trzykroć i ten sam palec przyłożył do ust. Miałem wyjść i miałem to zrobić w ciszy. A co, jeśli zanosiło się na pułapkę? Coś mi jednak mówiło, pomimo obaw, że muszę poddać się biegowi zdarzeń, coś irracjonalnego, lecz przecież cała sytuacja, wszystko, co przeżyłem w ciągu ostatniego tygodnia było w jakimś, co mówię, w przeważającym stopniu irracjonalne! Czułem, że eskapadą moją rządzi duch rozumu, który jednakowoż, w każdym niemalże szczególe pokazuje swą odwrotną stronę, a paradoks ów wynikał właśnie z najgłębszego źródła bytu, nieprzezwyciężony, odczuwalny jedynie niekiedy, w stanach najwyższego napięcia, rzekłbym: mistycznego, jakich doznałem podczas minionych dni więcej niźli przez cały mój wcześniejszy żywot, zwyczajny, nazbyt codzienny i nudny. Wykonałem tedy szybki, acz zrozumiały gest głową, z napięciem i powagą, jakie naraz opanowały me jestestwo i cofnąłem je w głąb mrocznego wnętrza. Pozbierałem swe rzeczy oraz badać jąłem grunt pod bezdźwięczną ewakuację. Panny nadal tonęły w objęciach Morfeusza, poświata kładła magiczne promienie na idealne ich kształty; przemknęła mi wtem, niczym lśnienie, iluminacja: myśl, iż nazbyt idealne są te ciała, nieludzko wręcz doskonałe... Wzdrygnąłem się, porwałem czym prędzej mój sak podróżny upychając weń przytomnie jeszcze co nieco do przekąszenia, a także - cóż tu ukrywać - gąsior ze szlachetnym kordiałem i unosząc to wszystko, co tchu, lecz ostrożnie, pomknąłem do drzwi. Kiedym wyszedł, zrazu nie dostrzegłem - mimo rozglądania - mego nowego towarzysza. Dopiero gdy coś jasnego mignęło w ciemnym rogu przy najbliżej stojącej chacie zdałem sobie sprawę, że to owa żylasta dłoń przyzywa mnie z głębokiego cienia. Postąpiłem więc w jej, a co za tym idzie i jej właściciela, kierunku; w mgnieniu po mym ruchu postać ruszyła również i to z zadziwiającą chyżością, nadając dalszy kierunek i tempo. Musiałem tęgo truchtać, aby za nią nadążyć. Srodze już zasapany byłem, kiedyśmy osiągnęli pierwsze drzewa, inaugurujące linię lasu. Kapturnik zaczekał tu na mnie; zbliżyłem się doń i po raz nie wiedzieć który, licząc od zarania wędrówki, dusza ma wspięła się na ramię. Tutaj nikt nie mógł nas zauważyć gdyby nagle, ze zwinnością, o jakiej zdążyłem się był przekonać, straszliwiec – bo tak jawił się teraz w oczach moich przybysz ów – zatopił w skunksim sercu mym mizerykordię, niechybnie tkwiącą za obszerną jego pazuchą, domagającą się świeżej krwi...
- Niedaleki jest cel twej wyprawy – odetchnąłem z niewypowiedzianą ulgą a nastawiłem przy tym uszu, bo oto spotkałem kogoś, kto coś wiedział o misji mej. – Nie zbłądziłeś zanadto – ciągnął – młodyś, a wdziękom tych hurys zaiste trudno się oprzeć. Dobrze, żeś podjadł przynajmniej, to doda ci sił nowych przed stanięciem twarzą w twarz ze swym losem, zaklętym w wyroczni. Tam bowiem zmierzasz, jak i niejeden przed tobą. Ale do tego przygotować ci się trzeba, by nie spopielić się w zetknięciu z przeznaczeniem. Chodź przeto, a ujrzysz drugą stronę swych uciech – i nie czekawszy na odzew zatonął w nieprzeniknionych chaszczach.
Przedzieraliśmy się czas jakiś, ani długi, ani krótki; nie miałem możności teoretycznego zanalizowania swego położenia, tak dalece zaabsorbowany byłem pokonywaniem ostępów i zważaniem na to, by nie zgubić nie zwalniającego kroku przewodnika; a takoż omijaniem niepewnych, grząskich miejsc oraz tym, ażeby nie wpakować się na wyrastające znienacka drzewa. Widoczność przedstawiała się tak licho, iż bardziej słuchem aniżeli wzrokiem sterowałem ciało me, podążając za zakapturzonym. Omal nie wlazłem nań gdy zatrzymał się, dając znak, bym odtąd starał zachowywać się bezgłośnie. Przytaknąłem gestem i wystartowaliśmy ponownie, tym razem wolniej już i ostrożniej. Upłynęło najwyżej kilka minut i do uszu naszych zaczęły dochodzić nieartykułowane jakieś, okropne jęki. Pierwej zdawało mi się, że to jeden ktoś lub też coś - raniony człowiek lub cierpiące z niewypowiedzianego bólu zwierzę - tak skamle żałośnie. Lecz wkrótce jasnym się stało, że owe błagające chyba o litość i zmiłowanie, o ulżenie w niesłychanych mękach jęczenie, gdzieniegdzie przeradzające się wręcz w rozdzierające duszę, krótsze albo dłuższe - na tyle pewnie, na ile starczało mocy - krzyki, dobywają się z kilkunastu, a może i kilkudziesięciu gardeł ludzkich. Tajemniczy mentor mój jeszcze bardziej zwolnił kroku, aż, przemierzywszy ich najwyżej piętnaście, znieruchomiał. Byliśmy całkiem blisko źródła szarpiących duszę dźwięków, a podszedłszy tak, iż stanąłem ramię w ramię z kapturnikiem, ujrzałem najokropniejszy widok w moim życiu: przy drewnianych szałasach, skleconych byle jak i naprędce, siedzieli bądź leżeli ludzie: ale też prawie i nie-ludzie. Obdarci, bezwstydnie nadzy, ukazywali ciała pokryte strupami, cuchnące gnilnie (woń docierała do nas bez trudu, ciężka i dusząca), cieknące ropą i proszące... Tak, proszące, bo owo skamlenie było prośbą o pomoc bardziej niż oznajmianiem nie dającego się wytrzymać cierpienia. W pierwszym odruchu chciałem przedrzeć się przez osłaniające mnie krzaki, pobiec, pocieszyć; towarzysz dostrzegł mój ruch, a też i może spodziewał się go – położył mi jedynie dłoń na ramieniu, powstrzymując nonsensowny w potencjalnych konsekwencjach wybryk i nakazał odwrót. Milczeliśmy obaj dopóty, dopóki nie znaleźliśmy się w miejscu, w którym zamieniliśmy nasze pierwsze i ostatnie, jak dotąd, słowa. Teraz nie byłem w stanie wydusić z siebie niczego, ale bo też cóż mógłbym rzec? Że chcę do domu, do ciepłego łóżka, do unormowanej, choć nudnej, egzystencji? Że mam dość, że się boję, że zmuszam się w każdej godzinie do czegoś, co być może jest tylko czczym wysiłkiem? Że wreszcie wszystko to jawi mi się jako zły, choćby i niezwykle sugestywny, sen?
- Dostrzegam twą rozterkę, młodzieńcze – szept jego, patetyczny, proroczy, rozdrażnił mnie; powstrzymywałem wybuch gniewu. – Nie dla zabawy zawiodłem cię w tamte strony. Rzekłem, że ujrzysz drugą, dopełniającą, odwrotną powierzchnię twych uciech niedawnych – i dotrzymałem słowa. Te szkarady, któreś zoczył był przed minutami, są wiesz czym? Odpadkami! Niegdyś piękni i młodzi, korzystali i obdarowywali, lecz – bez myśli wyższej! – tu głos jego wzniósł się o rejestr, a ja słuchałem, zgnębiony, z kiełkującym spośród wzburzenia poczuciem winy. – Nie obwiniaj siebie ponad miarę, nie to jest, zaiste, decydujące. – dodał jak gdyby czytając w moich myślach. - Masz zrozumieć. Dobrnąłeś aż tutaj, pragnąc ocalić głębie, zbawczy acz cierpki niosące nektar. Tkwi w nich coś, czego nie odnajdziesz w łatwości i z łatwością. Łatwość przyjemnością jest, jak doświadczyłeś. Przyjemność i łatwość nie celem są jednak! Gdy się takimi jawią, słudzy ich i wyznawcy giną marnie, jako owi właśnie – nawet bez ruchu kaptura w kierunku lasu domyśliłem się, o kim mowa. – Oni już przyjemności nie dają, niepotrzebnymi się więc stali. Pamiętaj o tym i mimo szarpiących niekiedy ostrymi pazurami zmysłów dąż swoją, twardą, trudną, raniącą stopy, ręce i duszę, ścieżką. Jeśli pojmiesz przepowiednię strażnika wyroczni, wróżbie jej zdołasz stawić czoła. Żegnaj, nie spotkamy się więcej.
- Patrzyłem na jego zlewające się coraz bardziej z mrokiem plecy, chciałem coś powiedzieć, podziękować może, ale nie mogłem, zupełnie opadłszy z sił. Usiadłem, oparłem się o drzewo i myślałem, po raz kolejny tracąc poczucie upływającego czasu. „Jakże to? Więc zbłądziłem? A tak naturalna była ma przygoda, tak...piękna! Czym skrzywdził kogoś? Czyż każdy nie jest po trosze hedonistą? Czyż liczy się tylko obowiązek?” Objąłem wzrokiem śpiącą wioskę, doskonale widoczną w blasku silnie świecących gwiazd i księżyca i ogarnęło mnie przekonanie, że oto mam przed sobą siedlisko pozornej kultury, pozornego piękna i spełnienia. Jakże wielu mężczyzn chciałoby tu wejść! W umysłach ich, umacniana wciąż, rozrasta się idea szczęścia takiego właśnie – łatwego, acz wydrążonego od środka. Chwilę trwałem roztrząsając swe konstatacje, gdy ukłuła mnie raz jeszcze myśl, która i wcześniej nawiedziła mą głowę: gdzie są mężczyźni? Tak, byli tam, na cuchnącej polanie, ci już zużyci, wespół lamentujący ze zwiędłymi kobietami o przebrzmiałych wdziękach, do grona których niewątpliwie dołączyłbym, gdybym nie został w porę ostrzeżony. Bo jak uświadomiłem sobie w całej pełni, przywiedzenie mnie tutaj było ostrzeżeniem. Bezwiednie, automatycznie, jakby sterowany wyższego rzędu intuicją wydobyłem mapę i w rzeczy samej odnalazłem - choć przedtem wcale nie zwróciłem na nie uwagi - cztery punkty, spośród których dwa, jak się zdawało, stanowiły odwzorowanie owej pary siół, jakie dane mi było poznać w ostatnich godzinach. Bardzo niedaleka rysowała się też droga do wyroczni. To stwierdziwszy zdecydowałem odwiedzić miejsca zaznaczone jako oba pozostałe punkty; przemożna ciekawość popchnęła mnie do tego i chyba niepróżna. Coś mi mówiło, że powinienem możliwie najbardziej rozszerzyć poznanie, nim stanę oko w oko z wróżbą. Poza tym istniał jeszcze jeden powód, spychany przeze mnie samego z niechęcią w podświadomość, a który w niej przecie miał swe źródło – lęk; temu przypisać należy, iż wolałem odłożyć o znikomą choćby ilość czasu nieuchronną konfrontację z nieznanym, będąc tak bliskim onego.
Nie minęło i pół godziny kiedym - z napięciem i uwagą godną rasowego szpiega - zaczaił się w zaroślach, spomiędzy których objąć mogłem chutor; wielkością dorównywał on temu, gdziem noc przepędził. Cóż, szczerze powiedziawszy niewiele zaobserwowałem, bowiem pogrążony był on w mroku i śnie. Podjąłem decyzję, uznawszy kryjówkę swą za bezpieczna, że zdrzemnę się i ja odrobinę. Wprowadziwszy postanowienie w czyn, straciłem świadomość, zaległszy - do czego zdążyłem już przywyknąć i co, jak wykazywała empiria, doskonale wpływało na ogólną mą konstytucję oraz samopoczucie - wprost w wysokiej trawie.
Kolejny ranek na nieogarnionym łonie natury przywitał mnie swędzeniem w okolicach prawego policzka. Dotknąwszy go wyczułem sporą, nabrzmiałą bulwę sugerującą bytność komara lub podobnego mu intruza na wspomnianej wyżej części mej facjaty. „Zawsze może być gorzej” – skonstatowałem stoicko. Przetarłszy raz wtóry zaspane oczy, omal nie parsknąłem śmiechem spojrzawszy na polanę, identyczną chyba tej, na której pierwszej nocy po przybyciu w te strony tak beztrosko upiłem się z dziewczętami. Tutaj jedynie sytuacja przedstawiała się inaczej: kilku młodych mężczyzn, wspaniale zbudowanych - z lśniącymi śnieżnobiało zębami w notorycznym i czułym uśmiechu - niańczyło, nosząc je na rękach, małe bobaski, oseski, dziubusie. Oniemiały z rozbawienia i szoku patrzyłem, przenosząc zdumiony wzrok to na jednego, to na drugiego, to znów na innego. Były też i kobiety; jedna spomiędzy nich, siedząca najbliżej mnie, otoczona wianuszkiem młodzieńców, mówiła coś; głaskała się przy tym z rozrzewnieniem po nabrzmiałym nadzieją brzuchu. Wytężywszy słuch dosięgłem strzępka jej monologu, unoszonego delikatną bryzą znad jeziora:
- Azali księciem jakim zostać mu przypadnie? Lubo uczonym może? – zadumała się; bezbarwne, rozmarzone zadowolenie wykrzywiło pretensjonalne usta, a moje początkowe rozbawienie ustąpiło pola niesmakowi. Nie chcąc być dłużej świadkiem degustującego widowiska, wycofałem się na czworakach głębiej w leśny splot; gdy uznałem, iż odległość jest już na tyle duża, że mogę bezpiecznie dźwignąć się - jak przystało człowiekowi - na obie nogi, nadałem tej myśli bytność realną. Podniósłszy zatem swą powłokę, wpierw automatycznie, siłą poprzedniego postanowienia (dotyczącego odwiedzenia całego czworga wiosek) iść jąłem tam, gdzie spodziewałem się, podparty autorytetem mapy, napotkać – co? Przygwoździło mnie, zwolniłem kroku, aż wreszcie całkiem wytraciłem prędkość. Nie, nie ma tam po co iść. Domyśliłem się, jakie atrakcje mogą czekać obserwatora i zapał mój ostygł zupełnie. W analogii do owych bliźniaczych osad, które dane mi było poznać, a także tej, którąm przed chwilą nawiedził, wydedukować mogłem obraz czwartej. I doskonała niemal pewność, jak on się będzie przedstawiał, powstrzymała me zapędy. Oglądać niespełnione ambicje, przerośnięte maskotki; oglądać tych, którzy nie uformowali się podług czyichś oczekiwań, nie chcących albo nie będących w stanie wypełnić drogi narzuconej, wydumanej, a też nie mających sił, aby pójść własną drogą lub też nie zdołali jej odnaleźć? Wolałem już raczej - pomimo wzrastającego napięcia, z jakim i tak przyjdzie mi się zmierzyć, choćbym je od siebie odpychał i w czasie odsuwał - wstąpić na ścieżkę ostatnią, jaka pozostała.
Cały ten dzień - skwarny i ciężki jakiś nie tylko ze względu na upał - bieżyłem podług wyznaczonej linii na skrawku pergaminu. Póki podążałem lasem, znosiłem marsz mężnie. Stwierdzić musiałem jednak - a nie minęła jeszcze i połowa czasu danego słońcu od jego wzejścia do zachodu - iż grunt pod stopami staje się coraz bardziej skalisty, a ścieżka coraz większym ukosem prowadzi. Niestrudzony i zdeterminowany, z zaciśniętymi zębami i mięśniami naprężonymi do granic wytrzymałości, wdrapywałem się na to - wyglądające z perspektywy mojej na nieskończone - wzniesienie. Wkrótce z jałowego kamiennego podłoża wynurzały swe cherlawe kształty co najwyżej skarłowaciałe krzewy, a drzewko jakie, jeśli się nawet zdarzyło, nie zasługiwało w istocie na to miano: wysuszone doszczętnie, spróchniałe, straszące obumarłymi, rozcapierzonymi kikutami. Na jednym z nich, w oddali, dostrzegłem siedzącego sępa; wyciągał długą szyję, jakby wietrząc padłą zdobycz i od czasu do czasu krzyczał przenikliwie. Cała ta atmosfera nie napawała mej duszy optymizmem. „Tylko czekać, a hieny zaczną się za mną uganiać” – pomyślałem uśmiechając się do siebie już to szyderczo, już to pogardliwie. Idąc, baczyć musiałem pod nogi ażebym, natrafiwszy gdzie na luźny kamień lub występ w wyboistym szlaku, nie wyciągnął się przypadkiem jak długi. Z tegoż powodu późno dość, gdym nieledwie właził na nie, zoczyłem rozrzucone tu i ówdzie plamy śniegu. Rozejrzałem się zdumiony podnosząc głowę, którą - z przyczyn, o jakich mowa była powyżej, jak i ze zmęczenia - trzymałem dotąd nisko zwieszoną; absorbowałem ją niekiedy jedynie, w celu jako takiego rozeznania. Wyrwany z monotonnego pochodu, wprowadzającego jednostajnością swą w rodzaj transu, powstrzymałem go. Teraz dopiero - ujrzawszy biel puszystą, zalegającą rozrzuconymi bezładnie płachtami, zwiększającymi powierzchnie w miarę wysokości, by w końcu, het daleko, połączyć się w jeden wielki śnieżny płaszcz - teraz, jak mówię, poczułem lekkie tchnienie chłodu. Mimo nieubłaganie prażącego słońca zimne powiewy, orzeźwiające na razie niczym morski zefir, przenikały przestwór hulając po stoku.
Godzina kolejna chyba upłynęła i, jak można się było spodziewać, robiło się coraz chłodniej. Opatuliłem lepiej opończą ciało me i z jedną tylko ideą, niczym z pochodnią rozświetlającą mroki, zbliżałem się do odległego szczytu, po raz wtóry zaczynając zapadać w odrętwienie. Nie dane mi było jednakże zatracić świadomości, oddzielić jej od postrzegania - który to stan przypomina po trosze medytację, rozszczepienie pierwiastka fizycznego i duchowego - ponieważ zmysł słuchu (ucho mianowicie) pochwycił zrazu dalekie, lecz przybliżające się w szaleńczym tempie odgłosy kopyt uderzających w skalną pochyłość pokrytą już w tej chwili zewsząd śniegiem. Zdążyłem jeszcze - w razie awantury - ocenić me położenie i stwierdziwszy brak jakiejkolwiek kryjówki w pobliżu, stanąłem w całej swej okazałości obróciwszy się w lewo, z dłonią opartą na klindze pałasza. Wspomniałem słowa filozofa: „orężem twym nie będzie pióro, ale miecz”... Czy przyjdzie mi potykać się z wrogiem na śmierć i życie? Jak dotąd wędrówka układała się pomyślnie: może nazbyt pomyślnie? Może czas już nadszedł na prawdziwą, krwiożerczą walkę? Z daleka oceniałem sylwetkę wyłaniającego się z przestrzeni jeźdźca: płaszcz jego o szerokich połach łopotał niczym żagiel na wietrze, kapelusz wciśnięty na głowę, z uniesionymi ku górze bokami ronda, cudem jakimś nie spadał mimo ogromnego pędu. Sadził wprost na mnie. Kropelki potu wystąpiły mi na czoło: nie czułem już zimna. Zdecydowany uskoczyć w ostatniej chwili, jeśli miałby zamiar mnie staranować, czekałem. Widziałem nabiegłe krwią ślepia ogiera; już-już miałem skapitulować, gdy przybysz spiął zwierzę ostrogami, zwracając tułów jego do frontu mej postaci tak, iż prawie otarłem się o pokryty pianą kłąb wielkiego rumaka.
- Widzę, że czegoś się nauczyłeś, gringo! – zbyt głośno, z ironicznym podziwem huknął jeździec; ja zaś z bliska mogłem ocenić jego osobę. Pomimo nie golonego od kilku zapewne dni zarostu, zakurzonych butów ze spiczastymi czubkami i nie pierwszej nowości płaszcza, wydawał się świeży i czysty, jakby ktoś - lub on sam - dopracował mu wygląd w każdym szczególe. Całość nosiła piętno przeestetyzowania, niesmaku, mającego jednak utajony cel: podobania się. Rewolwery u bioder lśniły polerowane chyba przed minutą, ale ogarnęły mnie wątpliwości, czy byłby on w stanie ich użyć, tak sztucznie przedstawiała się forma tego niewiarygodnego kowboja. – Twarzą w twarz, jak przystało na mężczyznę! – śmiał się od ucha do ucha, a białe zęby rzucały bratnie refleksy śniegowi, zalegającemu wokół. Nieporuszenie moje nie zbijało go bynajmniej z tropu, powściągał jedynie wierzgającego nieco wierzchowca. – Co tak oczy wybałuszasz, chciałbyś pewnie mnie przejrzeć? To ci się nie uda, bo ja mam wiele twarzy, bracie! Mogę być tym lub tamtym, cokolwiek sobie zażyczysz...
- Ale nigdy nie będziesz prawdziwy – wszedłem w słowo perorującemu kowbojowi.
- Cha, cha! A ty jesteś prawdziwy? Spójrz no na siebie tylko! Jesteś zlepkiem, wypadkową uczuć i teorii i co z tego masz? Bóle brzucha! Cha, cha! – zaśmiał się znów, z wyższością – Na co ci to? Do mnie przystąp, a wszystko stanie się proste, zakotwiczysz się, nie będziesz już szukał i gonił za niemożliwym...
- Dosyć! – wzburzony sięgnąłem po miecz, odsłaniając błyszczące ostrze. Kowboj zakręcił koniem w miejscu i jął uchodzić, wołając za sobą i natrząsając się rozgłośnie:
- Głupcze! Choćbyś nie wiem czego dowiedzieć się miał tam, w górze, wiedz, że musisz się opłacać, cha, cha, cha! Musisz się opłacać!...
Zniknął już, grzbiet wzniesienia pochłonął natręta, a we wnętrzu mym wciąż jeszcze dzwonił ów głos szyderczy: „musisz się opłacać!”. Z ciężkim sercem ruszyłem w dalszą drogę, pnąc się coraz wyżej i wyżej po niegościnnej skale, co i rusz ślizgając się, czepiając gołymi rękoma zlodowaciałej powierzchni i zniechęcając z każdym krokiem. Nie ustawałem jednak. Teraz, gdy byłem już tak daleko, gdy dotarłem do takich wyżyn, zawrócenie równałoby się śmierci.
Znów zapadałem w trans, potęgowany wzmagającym się zimnem; w pewnym momencie przestałem odczuwać także i tę niedogodność. Nie czułem już ani chłodu, ani zmęczenia, a w głowie dźwięczała zupełna, indyferentna pustka. Dopiero wówczas, kiedy pot spływał ze mnie prawie że strumieniami, zorientowałem się, iż jakieś gorące tchnienie wypełnia okolicę. Ściągnąwszy opończę omiotłem wzrokiem dokoła pierwszy raz od konfrontacji z kowbojem, to znaczy nie wiadomo od jak długiego czasu. Mogło minąć kilkadziesiąt minut, a mogło to być równie dobrze dziesięć godzin, odczuwanie nie miało adekwatnego powiązania z rzeczywistością, jakby tutaj czas nie płynął, a stał, czekając cierpliwie... Niewiele też zmian zaszło w krajobrazie: jałowa stromizna, nic poza tym. Jedynie śnieg stopniał pod wpływem tych dziwnych, pochodzących zapewne z wnętrza góry, wyziewów. Pomyślawszy ze zgrozą, że mógłbym wędrować po czynnym wulkanie, zwróciłem oczy ku szczytowi. Dym. Tak, dym wyraźnie unosił się, ale nie z wierzchołka - którego zarysu nadal i widać nawet nie było - lecz ze ściany na wschód od miejsca gdziem przystanął, tak, że musiałbym zboczyć z najdogodniejszego szlaku, ażeby móc poznać jego źródło. Zdecydowany wybrać tąż opcję, właśnie tam nakazałem nieść mnie nogom swym. Kierując się w poprzek zbocza, a jednocześnie wzwyż – ucieszony, iż sam jeden iść mogę w dwóch kierunkach – powoli zdawałem sobie ze ściskającym się sercem sprawę, że chyba zbliżam jestestwo me do celu wojażu. Zza dość sporego występu porośniętego brązowym mchem wyszedłem na wprost pieczary, ze szczytu której, przez mały otwór, wydobywał się wspomniany dym; płynął równą, niezakłóconą i, co zdało mi się zagadkowe wobec niewspółmierności dających się zaobserwować jego skutków, wcale nieobfitą smugą.
- Huch! – wypuściłem z płuc powietrze niczym byk na corridzie szykujący się do ostatecznego natarcia, obciągnąłem odzienie i dziarsko, pragnąc energię ruchu przetransmitować na kondycję umysłu i ducha (to jest dodać samemu sobie w ten wątpliwy jednakże sposób odwagi), podniósłszy dumnie czoło wprowadziłem się do wnętrza tajemniczej i niepokój budzącej groty. Po kilku krokach wytraciłem impet ze względu na strome, kręte schodki prowadzące w dół i okalające smużkę, o której niedawno była mowa. Specyficzna, słodkawa woń roztaczała swój aromat w obrębie całej pieczary, a znany nam już dym ulatywał poprzez otwór w jej sklepieniu. Wychyliłem głowę w nadziei dostrzeżenia czegoś, co znajdowało się niżej; lecz kłąb dymu był tak gęsty, iż jedyne, com uzyskał, to zawrót tejże głowy kiedy opar uderzył mnie prosto w twarz. Zatoczyłem się na chropowatą ścianę i odczekałem moment, by jako tako dojść do siebie. Gdy zaprzestałem już do siebie iść - wraz z upływem czasu, jaki był mi do tego potrzebny - otrząsnąłem się nieco i zstąpiłem na stopnie. Schodziłem powoli, podpierając się jedną ręką w celu uniknięcia nieprzewidzianego upadku, albowiem moje poczucie równowagi pozostawiało wiele do życzenia. Wpływ na taki stan rzeczy miał, jak mniemałem, ów opar, w którego obrębie i polu działania przebywałem. Takim sposobem minąłem jedno piętro, przedstawiające się identycznie jak tamto, będące w danej chwili powyżej mnie, a od którego rozpocząłem schodzenie; z tą jedynie różnicą, że tutaj nie było wejścia – ze wszech stron otaczała mnie lita skała. Przypominało to coś na kształt szybu, lub może wnętrza baszty: mniejsza o porównania. Minąłem więc ową kondygnację, potem drugą, następnie kolejną, później jeszcze jedną... Początkowo drżałem na myśl, że już, na osiąganym właśnie poziomie znajdę to, czego szukam i ku czemu podążam; mijałem je jednak i mijałem, wciąż takie same, przesuwające się jak w kinematografie, aż sam poczułem się niczym uczestnik marnego filmu ze zbyt długo rozwijanym wątkiem, nużącym zarówno aktora, jak i publiczność. Co pewien czas doznawałem zawrotów głowy; mnóstwo też asocjacji przepływało przez nią niekontrolowanym strumieniem, a tak prędkich, że nie byłem w stanie nadążyć za nimi. Do tego dochodziła dusząca i wciąż wzmagająca się ciężkość - lepkość nieledwie - powietrza, połączona z nieustannie atakującym nozdrza oparem. Substancjalność ma szła tedy dwutorowo: fizycznie czułem doszczętne zgnębienie, umysł zaś mój pracował nad podziw jasno, jak gdyby bez powiązania ze zmysłami. Tak zapamiętałem się w sobie, tak mocno pogrążyłem w mechanicznym wykonywaniu ruchów (kilka chyba godzin już tych samych), wewnętrznie zaprzątnięty będąc zupełnie owymi olśnieniami, niespodziewanymi a tak celnymi, że aż nie dającymi się ująć w słowa, iż nie zorientowałem się w zmianie sytuacji. Otóż nie natrafiwszy na spodziewaną partię schodów, krążyłem wokół ogniska w błogim przeświadczeniu, że nadal zdążam w dół. Dopiero po jakimś czasie zacząłem zwalniać, pchany jeszcze siłą przyzwyczajenia; wreszcie zupełnie wytraciłem prędkość. Rozejrzałem się, odurzony i niepewny. Krąg światła, bijący od paleniska, nie docierał do wszystkich zakamarków, wydobywając z mroku jedynie podnóże schodów, mnie samego i nic szczególnego poza tym. Naraz poczułem, że czyjś wzrok spoczywa na mej osobie. Nie wiedziałem, skąd taka pewność, lecz nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Powoli się odwróciłem, napotykając parę czerwonych, pałających z ciemnego kąta ślepi. Dłuższą chwilę mierzyliśmy się w milczeniu: ja i one, bez jednego mrugnięcia, nieporuszeni. Wreszcie właściciel oczu rzekł zmęczonym i wyważonym głosem:
- Przybyłeś zatem. – Nic nie odpowiedziałem, gdyż do podobnej konstatacji dojść mógł każdy, kto znajdowałby się na miejscu nieznajomego; obecność moja świadczyła wszak o prawdziwości jego słów jak najdobitniej. – Przybyłeś na ratunek ale i po ratunek – ciągnął równo i spokojnie – Czujesz się spadkobiercą wielkości ducha, lecz spójrz na siebie: czyż nie przypadek poprowadził tutaj twe spętane obowiązkiem nogi? Mniemasz, iż ocalisz coś świętego, dając się prowadzić mapie? Lepiej, gdybyś mur po omacku rozbijał w szaleńczym widzie, aniżeli pozwalał sobą sterować, choćby i w najszczytniejszym celu. Wiem, chcesz dołączyć do tamtych, ale czy to jest sposób? Sam, sam musisz zostać, sam mapę swą wykreślić, a wtedy dopiero zasiąść przy ich stole będzie ci dane. Ale też i wówczas nie wywyższaj się zanadto, nie twoja to zasługa, żeś taki, jaki jest. Umarłbyś, zginął, jeżeliby trzeba było ci być innym; połamałeś już większość tablic, a ja złamię tobie ostatnią, w otchłań cię wyrzucę i wtedy obaczym, czyli nie utopisz się w swej głębinie! Tyś dzieckiem jeszcze, które po wszystko rękę wyciąga, ale i starcem wiedzącym, że mieć tego nie może bezkarnie: czyż nie okazało się to w twej wędrówce? Lekkość, podmuch natury, wir instynktów, a z drugiej strony ciężkie brzemię obowiązku i odpowiedzialności: oto ty. Mieszka w tobie zwierz, nie wybierający, a chcący tylko brać; lecz zaraz budzi się w nim surowy sędzia, społeczny bóg ładu i porządku. Czegóż więc ci trzeba? Kapłaństwa? Nie, to słowo dawnoś już sobie splugawił, nienawidzisz go z całych sił. Pragniesz świętości, ale to ty sam musisz być własnym uświęcicielem. To, co się świętym zwie w twoim świecie, to już przecież stary i cuchnący trup. Ten trup jednak wciąż jeszcze truje – i ciebie też zatruł. Wiesz to i z całych sił go nienawidzisz. Najpiękniejszy z instynktów zamienił ci w kłębowisko nigdy nienasyconych żmij; o miłości mówi, a cuchnie i poraża każdym poruszeniem. A najgorszym dla ciebie, najbardziej dręczącym twoją nieograniczoną dumę jest, iż wpadłeś w jego sidła. Grzeszysz, czyż nie tak? Grzeszysz, synu! – tu zaśmiał się krótko, acz bez wesołości, by zaraz dalej przemawiać, monotonnie: – Kazano ci kochać mocniej niż samego siebie coś, czego kochać nie sposób. Pragnąłeś objaśnienia tego, co wokół, piękna i pożądań: nie wiedziałeś, że najważniejsza jest miłość na pokaz; ona to stała ci się nienawistną. I gdyś zobaczył, jak drżą wszyscy przed tą wmówioną im miłością, ogarnęła cię rezygnacja. Poszedłeś inną drogą i dziś chciałbyś, aby ludzie kochali to, czym są i co czynią. Zaprawdę, wiedz jednak, że tego nie było nigdy. Dziś świętości zwalczają się wzajem i jedna krzyczy do drugiej: to ja jestem najświętsza! I ty także przyszedłeś tu po jeszcze jedną świętość, aby wyznawać ją w czystości serca; i czy ty też nie rozkrzyczysz się, że twoja oto najlepsza? Zaprawdę, wiedz: w tej walce zwycięża najbardziej jaskrawy sztandar, najgłośniejsze fanfary i największa czułostkowość. Któż ma czas szukać? Człowiek chętnie patrzy tam, gdzie patrzą wszyscy; niepotrzebna mu szczerość – woli raczej spokojny chleb. Ścieżka twoja niech więc już w założeniu jest samotna: przyzwyczajaj się do tego, aż przyzwyczajenie to uznasz za swój naturalny stan. A gdy napotkasz kiedy współwyznawcę, serce twe wzrastać będzie wraz z waszym zapałem. Nie łudź się wszakże, nie będzie was nazbyt wielu. Bądź szamanem własnej wiary i nie sprzeniewierzaj się jej w zwątpieniu. Nie obiecuje ona zaświatowych rozkoszy; jest jednak jedyną, jakiej możesz się poświęcić, a nagrodą będą krótkie chwile mistycznego upojenia, radości ze wspólnoty ponad wiekami i wbrew przestrzeni. Jak mógłbyś sądzić, że ktokolwiek z tych ustabilizowanych pójdzie za tobą w taką otchłań? Lecz ich ci nie potrzeba, niech skrobią swe życie, podgryzając cię czasem, kiedy zanadto rozsiejesz zgorszenie. Osiągniesz cel bez wyznaczonej mety lub zginiesz: najgorszym dla ciebie to być przewidywalnym. Śmiejesz się i smucisz z tych powtarzających się, uważaj jednak na porozstawiane wszędy wnyki. Zważ, że nawet najczcigodniejsi zastawiają pułapki, byś nie uszedł konstrukcjom, w dobrej zbudowanym wierze. – Umilkł i tylko zaczerwienione białka nadal świdrowały mrok. Oto więc była mowa wyroczni.
- Kimżeś? – zapytałem poruszony.
- Jam jest człek absolutny – odrzekł ów.
- A cóż to znaczy? – spytałem ponownie.
- Tak ci odpowiem, skoroś ciekaw: znaczy to tyle, że w idealnym egoizmie zaszedłem na drogę doskonałej ascezy. Samotny żywot tu pędzę, nie taki jak twój, o nie! Spośród ludzi uciekłem i jeno takich jak ty, poszukujących i trudnych, napotykam. Wyzbyłem się waszych ambicji i poruszeń serca: już prawie bóg przemawia przeze mnie, pozaświatowy, oderwany. Duma nie pozwala mi zejść na ludzką ścieżkę, najwyższa z dum, straszliwa. Ale i tyś dumny, i tobie wstrętne jest przypodobanie. Wolałbyś należny, jak to sobie pięknie wyobrażasz, szacunek odbierać, aniżeli ciosać gąszcz nieprzyjaźni bezrozumnych. Wiedz, że droga twa musi być właśnie taką: upadał będziesz i przeklinał, choć nawet nie będzie komu; miotał się będziesz pomiędzy codziennością a wiecznością i wreszcie pomyślisz: komuż potrzebny jestem? Czyż świat i tak nie potoczy się swym torem? Czyż trzeba mi jego poklasku? – umilkł ponownie, a mną targały emocje, czułem, żem zaliczony został w poczet wyjątkowych, tworzących i rosłem, rosłem pomimo niewesołej ostatecznie wróżby. Lecz przynajmniej przekonany byłem o własnej wartości, pierwszy raz tak dobitnie...
- Nie o poklask przecież idzie – powiedziałem butnie, błyszczącymi oczyma twardo wpatrując się w wieszczbiarza – ale o wielki cel, którego czas i ludzkość się nie ima!
- Tak. Więc nie potrzeba ci splendoru? To dobrze, albowiem jest cena, jaką musisz zapłacić za wnijście tu i zakłócenie mojego spokoju. – To mówiąc, dorzucił pęk suszu do ognia. – Niegdyś tobie podobni anonimowymi pozostawali, chwałę swą odbierając po śmierci na jasnych polanach u tego, któremu służyli za życia. I ty także zadowolić się będziesz musiał nadzieją, mimo że ona mocno dzisiaj zwietrzałą się jawi; tam, skąd przybyłeś, nic już na ciebie nie czeka. – Poruszyłem się niespokojnie chcąc coś wtrącić; nie pozwolono mi na to. – Cóż to? Jak to zatem jest z tobą, chłopcze? Nie wrócisz, stąd nie ma powrotu: wszak gardzisz tamtym światem! Myślałeś, iż można bezkarnie kraść tajemnice? Że bez zasług nagrody odbierać ci przyjdzie? Pamiętaj o swych towarzyszach, których tak cenisz: oni czekają twego powrotu. Powtórz im, coś usłyszał, jeśli uda ci się to unieść. Nie takiego brzemienia oczekiwałeś? W głębie chciałeś zejść, a przerażasz się mymi słowy? Chyba jeszcześ niegodzien...
- Nie! – krzyknąłem z furią – To nie może być prawda! W imię czego miałoby tak być?! – rzuciłem się ku schodom i z całą mocą, przesadzając po dwa-trzy stopnie, pędziłem z powrotem. Ścigał mnie wpierw śmiech szyderczy, by wraz ustąpić głosowi, odbijającemu się od ścian donośnym echem:
- W królestwie ducha zamieszkasz, a to niemało, wierzaj mi! Uciekasz teraz, lecz nie umkniesz przed harpiami losu, przed samym sobą umknąć nie sposób...!
*
O, jakże ciężko było wspiąć się do góry po tych nieskończonych schodach! Duszę przepełnioną miałem jakimiś porywami nieokreślonymi, raz unoszoną radością własnego znaczenia, to znów ściąganą w dół, przygważdżaną ciężarem wróżby. I zaiste niezbyt dobrze pojmowałem, co istotnego niosę oczekującym mnie towarzyszom.
POWRÓT
Otumaniony, wyszedłszy na powierzchnię padłem na wznak, dysząc i kaszląc. Rysowała się przede mną perspektywa powrotu i w samej rzeczy pragnąłem jak najszybszego oddalenia się z tego nieprzyjaznego miejsca. Niezadługo tedy dźwignąłem mą cielesność na w miarę równe nogi i tąż samą trasę, jaką pokonałem w pierwszą stronę, obrałem też i w drugą; wyboru zresztą nie miałem wielkiego.
Niewiele zdarzało się w tej powrotnej drodze; dni płynęły spokojnie, nikogom nie napotykał; posiadałem już też jaką taką orientację, gdzie można natknąć się na niepożądane postaci i omijałem punkty te szerokim łukiem. Teraz zainteresowany byłem jedynie bezpiecznym dotarciem do grodu, w podziemiach którego więziono filozofów. Od czasu do czasu roztrząsałem konfrontację z wyrocznią i jej znaczenie, aczkolwiek męczącą i zawiłą rzeczą jawiło mi się odpowiednio ją zinterpretować; już raczej intuicyjne, irracjonalne podejście do problemu niosło z sobą jakieś mgliste rozwiązania, nie dające się przetransponować myślowo i ująć w schemat. Cóż tedy, na głębszą analizę musiałem poczekać, aż wrócę, że więc każdy krok przybliżał mnie do tego, starałem się stawiać ich dziennie jak najwięcej.
W kilka dni stanąłem nad pamiętną przepaścią. Skwar dokuczał niemiłosiernie, palące promienie słońca nie przebijały co prawda gęstego listowia, jednakże duchota panowała niczym w szklarni. Setki dokuczliwych owadów unosiło się w powietrzu, pełzało po ziemi i drzewach patrząc chyba tylko, jak by tu uczepić się mojej i tak nie najlepiej już wyglądającej odzieży i zmierzwionych włosów. Złapawszy czasem jednego z drugim, brała mnie chęć nieprzeparta, ażeby bezlitośnie je potorturować; rozum w tych chwilach oddawał pola pierwotnym instynktom, by zaraz zreflektować me poczynania zmierzające do realizacji nonsensownych zabiegów, choćby ze względu na liczbę i ślepe zdeterminowanie przeciwnika. Stoicko zacisnąwszy więc zęby, poszukałem owego chojaka, któren posłużył mi pierwszym razem za przejście i którego również raz drugi chciałem wykorzystać. Sam przed sobą zdziwiłem się tempem własnym i sprawnością, gdyż pokonanie przeszkody odbyło się zupełnie bezproblemowo i po zaledwie paru minutach przywitałem obecność swą z drugiej strony. W doskonałym humorze - jako że wszystko szło jak z płatka, a i czasu wyznaczonego pozostawało mi naprawdę sporo - dawałem się nieść mym niezawodnym nogom tam, skąd wyruszyłem dni temu kilkanaście. Myślałem już tylko o tym, iż podołam postawionemu zadaniu, nie pamiętając, a raczej starając się nie zastanawiać nad znaczeniem tego, co niosę do zakomunikowania moim towarzyszom. Nie zapomniałem również o przebraniu się w pacholęce szatki, rycerskie zaś porzuciłem pod jednym z niezliczonych drzew.
Dzień przedstawiał się możliwie: wiać raczył zacząć leciutki wietrzyk, rozpraszając parność powietrza; las cały rozbrzmiewał tysiącem dźwięków. Pogrążyłem się w atmosferze letniego, beztroskiego południa, a zadumany uśmiech nie schodził z mego oblicza. Właśnie przechodziłem pod ogromnym, rozłożystym dębem i zwolniłem nieco kroku, napawając się jego widokiem, kiedy posłyszałem szelest i nim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch, ktoś dosłownie wskoczył mi na plecy, drugi ktoś zaś, wykręciwszy ręce me do tyłu, krępował je powrozem. Nie stawiałem żadnego oporu, tak byłem zaskoczony i, przewrócony na ziemię twarzą ku słońcu, bardziej zdziwienie aniżeli przestrach na niej odmalowywałem, wpatrując się w agresorów spod przymkniętych powiek.
- A, mamy cię, szpiegu jezusowy! – zakrzyknął pierwszy z nich wobec mojego, wydającego się im chyba nie na miejscu, milczenia. Ja tymczasem nadal, po nagłym szoku, starałem się zachowywać safandułowaty wygląd: nic lepszego nie przychodziło mi na razie do głowy; zdawałem sobie sprawę z powagi opresji, jaka stała się moim udziałem. Rozdziawiłem zatem gębę i gapiłem to na jednego, to na drugiego z napastników. Rośli to byli i brodaci osiłkowie, zapewne patrolujący ziemie przygraniczne. U boku każdego połyskiwał krótki miecz, przez plecy przewieszone mieli łuki i kołczany pełne strzał, a korpusy ich chroniła lekka kolczuga.
- I czegóż tak nico nie rzeczesz, szpiegu szpiegowaty?! – po raz wtóry huknął ten, co i pierwej; widziałem, że milczenie moje i brak walki wprowadziły klimat niejakiej konfuzji, Sami, w prostocie żołnierskiego pojmowania, popadli w rozterkę pokrywaną werbalną głośnością.
- Daruj panie, nie wiedziałżem, iże borówki do was należą. Niedużom zresztą pożarł, kapkę jeno, co by chrobot w kiszkach uciszyć – zdecydowałem się odezwać, ażeby tor jakiś myślowy w głowach prześladowców nakreślić. Też i poszli za tym.
- Zżerałeś borówki? – zapytał groźnie ten, co się był jeszcze nie odezwał dotychczas.
- A juści, panie, żebym wiedział, że wasze, ni palcem bym nie tknął, bodajbym uświerknął – zakląłem się żałośnie.
- A gdzieś te borówki żarł? – mimo pozycji leżącej musiałem się mieć na baczności: błysk chytrości pojawił się w oczach pytającego, a ja przecie żadnych borówek w pobliżu nie spotkałem. Poszedłem więc w zaparte.
- No, tam – łypnąłem nieokreślenie. Brodacze spojrzeli po sobie po czym targnęli mnie, trzymając pod ramiona, a postawiwszy, ten więcej mówiący i - co się zdawało okazywać, sprytniejszy - rzekł:
- Wskaż nam to miejsce. - Serce podeszło mi do gardła na taki obrót sprawy. Nie pozostawało jednakże nic innego, jak tylko wnijść w gąszcz i liczyć na przychylność fortuny, zsyłającej krzaki leśnych owoców w pobliże. Kluczyliśmy dobrą chwilę w milczeniu; wreszcie więcej mówiący stracił cierpliwość; ukłuł mnie w bok pochwą przytroczonego do pasa miecza odezwawszy się zgryźliwie:
- Chybaś wszystkie zjadł z korzeniami, ani listka nie ostawiłeś. - Stanęliśmy, a ja poczułem, iż nie wykaraskam się tak łatwo z awantury, w jaką popadłem.
- Jeszcze krztynę, panie, a ...
- Dość! – powiedział twardo i teraz naprawdę ujrzałem w nich obu żandarmów z krwi i kości; drugi natychmiast spiął się w sobie i jakby czekał na polecenie wyrządzenia mi krzywdy jakowejś. – Mnie się zdaje, żeśmy natrafili na wysłannika chrześcijan – dodał powoli, cedząc słowa i patrząc mi prosto w oczy. I choć był w błędzie, zmieszanie mnie zdjęło i uciekłem wzrokiem. Spostrzegłem jeszcze ich porozumiewawcze spojrzenia, po czym, bez dalszych już cackań i ceregieli, po komendzie: - Ruszaj! – zostałem brutalnie szarpnięty i samotrzeć udaliśmy się w kierunku górującej nad okolicą baszty zamkowej.
Podczas drogi przemyśliwałem o ucieczce, ale, oceniwszy trzeźwo szanse, nie mogło być o niej mowy. Nie dość, że byłem sam wobec dwóch, nadto uzbrojenie ich wzbudzało respekt: łuków pewnikiem nie nosili po to, aby łowić króliki, a i mieczyki, choć krótkie, wystarczająco ostro wyzierały z pochew. Zaniechawszy zatem pomysłu, pogrążyłem się w czarnych domniemywaniach, starając się wykoncypować jakąś linię obrony. Wynikało, że na tereny te zapuszczają się jacyś chrześcijanie, lecz nie szło raczej o misjonarzy; zdawałoby się prędzej, iż Republika Sokratejska, w granice której ponownie zawitałem, a której ci dwaj stanowili cząstkę siły zbrojnej, ma na pieńku z sąsiadującym państwem o chrystiańskim profilu... Cóż, w nieskończoność można by było prowadzić tego typu dywagacje: lecz oto zbliżaliśmy się już do warowni. Niebawem też wyszliśmy z lasu na rozległą równinę. Na wprost nas, dumnie i nieporuszenie, rysowała się - monumentalna, z małymi okienkami, otoczona fosą - twierdza. Gdyśmy podeszli bliżej pod same mury, z któregoś z otworów strzelniczych ozwał się ostry głos:
- Stój! Kto idzie?
- Otwieraj, to my, Henryk i Henryk! Prowadzimy szpiega! – zwinąwszy dłoń w trąbkę zawołał sprytniejszy brodacz. W okienku obok otworu pojawiła się uzbrojona w hełm głowa, spojrzała ciekawie i zniknęła w mgnieniu oka. Niemal od razu rozeszło się skrzypienie nie naoliwionych łańcuchów i most zwodzony rozpoczął swą pracę. Po chwili jego przęsło uderzyło o brzeg, na którym staliśmy pozwalając nam przedostać się do wnętrza budzącej grozę wrażeniem niedostępności i ogromu budowli. Poprowadzony zostałem bezpośrednio do komendanta zamku; nie pozwolono mi nawet rozglądać się na boki w obawie przed mym szpiegostwem. Kilkadziesiąt jednostajnych poruszeń kończynami i już znajdowaliśmy się naprzeciw sporych wrót zaopatrzonych w mosiężną kołatkę. Jeden z Henryków ujął ją i zastukał - choć lepiej byłoby użyć słowa przygrzmocił – w odrzwia. Echo rozniosło się po drugiej ich stronie, lecz cała inicjatywa nie przyniosła pożądanego skutku: nikt nie kwapił się do przywitania naszego grona. Wobec takiego obrotu rzeczy, a w obliczu mego niezmiernego zdumienia, obaj Henrykowie rzucili się hurmem na przeszkodę kopiąc, waląc pięściami, nie oszczędzawszy też kołatki, niby w ataku furii, acz nie wydając ze siebie żadnych dźwięków za wyjątkiem sapania, będącego wynikiem wysiłku. Korzystając z okazji rzuciłem okiem tu i ówdzie, tak jednak, aby nie wzbudzić niczyjego zainteresowania. Wyglądało na to, że zamek stanowił typowy przyczółek graniczny, obliczony na powstrzymanie pierwszego uderzenia zbrojnego najeźdźcy i związanie jego sił. Zamieszkany przez załogę (nigdzie nie widziałem kobiet ni dzieci; być może kryły się w innym skrzydle, a być może nie było ich tutaj wcale), potężnie ufortyfikowany, obsadzony na wysokim krużganku działami, z przechadzającymi się nań i obserwującymi pobliski las łucznikami, stanowić musiał ciężki orzech do zgryzienia dla potencjalnego agresora. Obserwacje te poczyniłem błyskawicznie, by nie być posądzonym o to, co i tak mi zarzucano. Minęły dwie, może cztery chwile, gdy usłyszałem - a takoż i moi opiekunowie - zgrzyt mechanizmu, poddającego się przekręcanemu kluczowi i w z wolna uchylających się wrotach ukazała się postać, na widok której Henrykowie wyprężyli swe postury na baczność i zasalutowali.
- Czego?! – niedbale oddawszy salut, przyzwyczajonym do posłuchu i niezadowolonym głosem zapytał komendant, a odór gorzałki rozniósł się wtenczas w promieniu kilku przynajmniej arszynów.
- Melduję, że, będąc na służbie zwiadowczej, przydybaliśmy dziwnie zachowującego się człeka, utrzymującego, że zbierał borówki, aleć żadnych borówek we wskazanym przezeń miejscu nie było! – jednym tchem, służbiście i z niejaką dumą, wyrzucił z siebie Henryk mniej sprytny. Komendant popatrzył najpierw na niego wzrokiem wyrażającym ni to dezaprobatę, ni to politowanie, następnie zaś czerwone swe i zamglone oczy przeniósł na mnie.
- Skądżeś przybył w te odludne strony? – pytanie zadane zostało szybko, nie licując z uprzejmą treścią, a wzywając niejako do równie prędkiej odpowiedzi. Prostota i zwięzłość, tkwiące w zapytaniu, przy jednoczesnym przenikliwym, pomimo upojenia, spojrzeniu komendanta, nie pozostawiały żadnej możliwości manewru. Zbity z tropu, wybrałem najgorszy wariant: nie odezwałem się wcale, przestępując z nogi na nogę z głupawym uśmieszkiem. – Głuchyś czy głupiś?! – ryknął ów tak, że obaj brodacze struchleli, nie mówiąc już o mnie; zaniemówiłem na dobre, zamarłszy w bezruchu, wybałuszając oczy jak gdyby w oczekiwaniu ostatecznego ciosu lub cudu. – Na tortury go! Sam się nim zajmę, ale zrobić przedtem gagatkowi nielichą rozgrzewkę! – z tymi słowy zatrzasnął podwoje tuż przed naszymi nosami.
- Dopieroż teraz będzie, ojojoj! – niemal lękliwie powiedział brodacz (nie wiem nawet który, w taki szok popadłem i otępienie) targnąwszy mną ponownie i nakierowując naszą trójcę ku, jak można było przypuszczać, kazamatom zamkowym.
- O tak, tak – potwierdził drugi z głupia frant, targając mnie również za przykładem kamrata. Nie pamiętałem drogi, czy szliśmy długo czy krótko, w dół czy w górę. W głowie dudniła pustka, a odnóża, dotychczas niezawodne, uginały się pode mną tak, iż niekiedy wleczono mnie wprost po kamiennym, nieprzyjaznym podłożu. Na widok jednakże sali tortur, jaki po nieokreślonym czasie objawił się memu postrzeganiu, doznałem nagłego przypływu adrenaliny i, wykonawszy gwałtowny obrót, rzuciłem się na oślep do ucieczki. Szanse moje były oczywiście żadne i po niedługim pościgu pochwycony zostałem przez znajomych cerberów.
- Nie bój się, ptaszku, starczy prawdę wyrzec – usłyszałem miękki, aksamitny wręcz głos, gdy na powrót wrzucono mię do owej makabrycznej sali, pełnej sprzętów straszliwych, których konstruktor za cel postawił sobie to, aby jak najwymyślniej ból zadawały, możliwie najdłużej utrzymując przy tym męczonego w przytomności. Przyjemny zaś głos należał do potężnej postury łysego osobnika o dziecięcym obliczu, odzianego jedynie w krótkie spodnie przytrzymywane szelkami: zapewne kata mego. – Rozgość się, spocznij na którym bądź mebelku – szerokim gestem omiótł pomieszczenie z takimż szerokim uśmiechem na twarzy. Wolałem jednak postać niźli siadać. Oprawca, nie bacząc na mój brak ogłady, zwrócił się do brodaczy: - O co jest oskarżon?
- Jeszcze o nic; wyduś zeń, skąd przybył, kim jest i co porabiał na ziemiach przygranicznych.
- Pojmuję. Powróćcie za trzy kwadranse...
- Ale, ale – wszedł mu w słowo ten bardziej rozgarnięty – sam komendant uraczyć chce go wizytą...
- Tak, tak, masz go jeno rozruszać – wtrącił się drugi, wskazując na mnie. Łysy zmarszczył brwi i pokiwał ze zrozumieniem świecącą głową.
- Zmiatajcie zatem – rzekł, a ton jego był już inny, twardy i nieustępliwy. W stosunku do mej osoby jednakże, kiedy tamci wyszli, nadal zachowywał się miło i życzliwie. – Kładź się, huncwocie, widzisz przecie, iże szarpać się nie ma po co – powiedział łagodnie, wskazując dziwne, drewniane leże. Rzeczywiście, jeżelibym chciał szarpaniny i wyrywania, mógłby mi kości pogruchotać jednym skinieniem. Nie znajdując konceptu na wybrnięcie z tarapatów, posłusznie, niczym owca sama włażąca do rzeźni, zaległem. – Rozsądek z czynu twego bije – perorował krępując mi przeguby rąk i nóg do wałków przytwierdzonych u wezgłowia i w nogach łoża. – Na wojownika nie wyglądasz, mieczaś chyba nigdy w życiu nie dzierżył? – przyznałem ciemiężcy rację mrugnięciem oczyma, zrezygnowany, oczekujący już tylko na ból, z trzewiami powywracanymi i ściśniętym sercem. – Kim więc jesteś? – i nagle, czując, że i tak wszystko wyśpiewam na mękach, usprawiedliwiając się jeszcze pełną zrozumienia mową kata, rozżaliwszy się nad sobą, nad tym, co dotąd przeszedłem, nie wiedząc nawet, w imię czego, błądzący po omacku, pchany siłami, których i pojąć nie byłem w stanie, wybuchnąłem. Potok słów, wezbrany (jako że przez tyle dni nie było mi dane odezwać się do kogokolwiek w zwyczajnej, ludzkiej rozmowie), zalewał tego łysego Herkulesa wpatrującego się teraz we mnie z nieukrywanym współczuciem, niewątpliwie sądzącego, iż oszalałem ze strachu, i płynął, płynął, płynął... Opowiedziałem rzeczywiście wszystko, począwszy od odkrycia w pokoju, poprzez przejście na drugą stronę, aż do chwili obecnej.
- Nigdym nie widział takiego osobnika i rzekę ci, iże mię zadziwiłeś – ozwał się słuchacz, gdy skończyłem. – Nie wiem, czyś łgarz tak doskonały, czyś z innego przybył świata, czy co tam jeszcze o tobie miarkować mogę. Nie mnie tutaj być sędzią i w tym moje szczęście. Niezadługo zjawi się komendant i w jego rękach spocznie twój los. – Ledwie to wymówił, a w korytarzu rozległ się stuk podkutych butów, drzwi rozwarły swe skrzydło i obaj ujrzeliśmy wilka, o którym była mowa.
- A cóż to?! – huknął. – Pogawędki?
- Melduję, co następuje: aresztant przyznał się do tego i owego, lecz ni w ząb pojąć nie mogę, czyli prawda to, czy blaga – z respektem, wyprężony jak na musztrze, w te słowa kat łysy uderzył.
- Ty nie wiesz?! Widzę, że ładnie go gościsz, miast zeznania wyduszać! – krzyk komendanta niósł się po celi, odbijając od ścian i wracając do nas zniekształconym echem.
- Melduję, że...
- Cisza! Sam się ptaszkiem zajmę, skoroś ciemięga.
- Miałem go przecie rozgrzać jeno...
- Milczeć! A ty gadaj! – tu zwrócił się do mnie. W ręku trzymał, owinęty wokół nadgarstka, gruby harap. Raz już miałem do czynienia z batożeniem i pamiętałem je aż nazbyt dobrze, a to nie pomagało w zbieraniu myśli. Postanowiłem zacząć od czegoś wiarygodniejszego niż opowieści o dziurze za obrazem i dla mnie samego niepojętej teleportacji (czy jakkolwiek inaczej bym przemieszczenie me w słowa ujął), ciągnąć więc jąłem wywód od chwili pojmania mnie wraz z filozofami pod zarzutem spisku przeciw Republice. – Ha! Więc jednak spisek! – wtrącił przesłuchujący, zacierając ręce i niecierpliwym gestem nakazując, bym nie przerywał opowiadania. Kiedy doszedłem był do miejsca, w którym spotkałem się ze strażnikiem wyroczni, posłyszeliśmy obaj, to znaczy ja i mój słuchacz, rumor jakowyś, a tak silny, iż miało się wrażenie zachwiania posad budowli. – Co, do kroćset... – zaklął komendant, zupełnie pochłonięty. Przez chwilę nadstawialiśmy uszu, by po jej upływie poczuć wstrząs kolejny, bliższy jakby i silniejszy jeszcze. Nie mogliśmy widzieć, co dzieje się na zewnątrz, ponieważ komnata owa nie została, z pewnością zamierzenie, zaopatrzona w ani jedno okno. Tego było jednak już za wiele dla komendanta; pewnym, sprężystym krokiem ruszył ku okutym wrotom, tymczasem zaś gdzieś w korytarzu trzasnęły inne drzwi, tupot nóg biegnącego człowieka i w momencie, gdy jeden pociągnął skrzydło do siebie, drugi naparł na nie od tamtej strony tak, że prawie doszło do zderzenia. Goniec nie zwrócił na ten fakt najmniejszej bodaj uwagi - mimo iż twarz komendanta już-już miała spurpurowieć ze złości (gdyż stracił on równowagę i niemal przywitał się z podłogą) - nie zasalutował nawet, rzuciwszy bez tchu:
- Oblężenie! – I stało się coś, o co nie posądziłbym tego człeka, co by tu nie mówić, w średnim wieku i słusznej tuszy: wypadł z sali niczym pocisk, zostawiając tylko za sobą rozkaz:
- Bacz na więźnia!
- Przybyły rozglądnął się pierwej za czymś, co posłużyłoby mu za siedzisko, po czym z ciężkim sapnięciem zaległ na katowskim stolcu. Poszukał mnie wzrokiem, czas pewien przyglądał się z miną taką, jak gdyby miał przed sobą nieznane i tym samym interesujące zwierzę i wreszcie ozwał się zgryźliwie:
- Ziomkowie wpadli, co? Poratować druha, co? – Nic żem nie odpowiedział na ową nietrafioną indagację, bo i cóż by z tego komu przyszło? Dla każdego byłem tu obcym i w najlepszym wypadku niemile widzianym gościem. Trwaliśmy tedy w milczeniu dopóty, dopóki w korytarzu znów nie wszczął się ruch; zaraz potem nastąpiło trzaśnięcie wrót w jego głębi i w progu stanął zdyszany woj. Pilnujący mnie rycerz, spodziewając się ataku, czyhał już na nieprzyjaciela z obnażonym rapierem i twardym, zaciętym licem, ukryty za rozwartymi na oścież podwojami; gotów uderzyć, jak wnosiłem z postury i napięcia, z potężną mocą. Miałem paradoksalną nadzieję, iż tak właśnie uczyni - a w sukurs bieżył mu też i kat – nie pozostawiając persony mej na pastwę, być może jakichś dzikich i nieobliczalnych, napastników. Miast tego, poznawszy przybyłego, zwrócił się doń wychynąwszy z kryjówki: - Jakież wieści, co?
- Klęska blisko – wyrzucił tamten zdyszany. – Trza umykać. – Na parę sekund zaległa złowroga cisza, podczas której ten, co przyniósł nowinę, łapał zmącony wysiłkiem oddech, mój nowy wartownik zaś wpatrywał się ze zmarszczonym czołem w czubek swego obosiecznego miecza.
- Wolałbym głowę położyć... – rzekł wreszcie, lecz nawet i dokończyć nie było mu dane, gdyż posłaniec uciął krótko:
- Rozkaz komendanta – i dodał: - Trzeba nam zabrać tego tam – tu wskazał na mą zdawałoby się zapomnianą osobę – ponoć bardzo jest cenny. Należy się zjechać z nim na zamek, skąd zresztą dał dyla. Ty z nami podążysz – tymi słowy do kata się zwrócił; ten jeno łysiną skinął.
- Lochami, co? – spytał wartownik.
- Lochami – odparł świeżo przybyły. – Górą już nie zdołamy – dopowiedział, a zabrzmiało to niczym wyrok.
Nie będę się w tym miejscu rozwodził jak to, wzięty w kleszcze, przemierzałem podziemne labirynty – wszystko tu było podobne do siebie, a to, co najmocniej utkwiło mi w pamięci, to woń zatęchłej wilgoci, mdlącej i przytłaczającej. Czy myślałem o czym? Tak, zdawałem wszak sobie sprawę, iż bliski jest kres mej eskapady i, choć nie dokładnie w ten sposób wyobraźnia ma opracowała powrót, jednakże wracałem o czasie, wykonawszy zadanie.
Po wyjściu z lochów, które to wyjście znajdowało się - niczym w baśniach z dzieciństwa - pod sporym głazem gdzieś w środku lasu, dosiedliśmy oczekujących nas na polanie oświetlonej księżycową poświatą wierzchowców i ruszyliśmy z kopyta ku przeznaczeniu.
PROCES
- Przewód sądowy uznaję za rozpoczęty – ostatnie słowa herolda sprawiły mi, a moim towarzyszom również, sporą ulgę. Wreszcie mogliśmy usiąść; jak się jednak okazało, tylko na moment.
- Proszę wstać, sąd idzie. – Przyszło mi na myśl, że w tej formule nic nie ulega zmianie, bez względu na ustrój i czasy, i dźwignąłem się ponownie, pomagając uczynić to samo sędziwemu mędrcowi po mojej prawicy. W chwilę potem zasiedliśmy powtórnie. Sędzia, odziany w rzymskiego kroju tunikę, czy - by rzec precyzyjniej - togę, otaksował surowym spojrzeniem spod zmarszczonego czoła ławę oskarżonych, po czym zabrał głos:
- Zebraliśmy się tu dnia dzisiejszego, ażeby przepatrzeć i osądzić postępki grupy spiskowców – mówił głośno i powoli, a nie wspomniałem jeszcze, iż przebywaliśmy w wielkiej auli, skupiającej kilkadziesiąt, do setki nawet pono znacznych osobistości, niezwykle zaciekawionych; gawiedź zaś, o ile mi było wiadomo, tłoczyła się na zewnątrz. Tak ogromne zainteresowanie, umiejętnie podsycane, sprowokowano wymierzonym przeciwko nam procesem o zdradę państwa. – Ludzie ci, w sekrecie przed mądrością namaszczonymi władzami Republiki Sokratejskiej, godzili w podstawy jej, zbierając się na tajnych kompletach i opracowując wywrotowe idee. Z tegoż względu Narodowy Trybunał obowiązany jest, dawszy posłuch oskarżeniu zarówno, jak i obronie rzetelnej, wydać prawy i sprawiedliwy werdykt co do ich zawinienia i ukarania. Oddaję głos oskarżycielowi. – Zza drewnianej ławy po naszej prawej stronie, od której oddzieleni byliśmy przejściem prowadzącym ode drzwi wyjściowych przez środek wysoko sklepionej sali aż do podwyższenia sędziowskiego, uniósł się krągły i niski człowieczek. Z lica jego biła sama uczciwość i prawość i cnota; pod pachą trzymał zwój papierzysk. Teraz dopiero wzrok mój padł na przysięgłych; było tego razem dwanaście sztuk. Jakaś, między innymi, baba w czepku; jakiś grubas o upierścienionych obficie palcach; szacowne gremium zasilał też typ o powierzchowności wsiowego głupka; poza tym różniste jeszcze, a mało charakterystyczne indywidua. I do onej właśnie zbieraniny zwrócił się ów człowiek, a częstotliwość sopranu jego bez problemu przenikała do najodleglejszych zakątków pomieszczenia, doskonale słyszalna dla każdego z obserwatorów. Zauważyłem mimochodem, że na kratach od strony podwórca co i rusz zaciskają się czyjeś palce, by wciągnąć ciekawskiego ich posiadacza windując go spośród tłuszczy. Śmiałkowie owi przekazywali reszcie gapiów przebieg wydarzeń sposobem werbalnym. Oskarżyciel zaczął tymczasem:
- Szacunkowi służący i państwu państwo! Widomi są dla was i dla innych nie z was, ludzie tam – tu wskazał ręką w naszym kierunku i kontynuował z teatralnym namaszczeniem: – Widzicie ich, acz, zaiste, jakobyście ich nie oglądali: albowiem nie są oni już częścią tego, czego częścią jesteście wy i my: składnikiem tej doskonałej harmonii, zwącej się ojczyzną. Fałszywie zaczęli grać, zgubne dźwięki dobywać, zakłócając ton ogólnej, wspólnej melodii, budowanej w znoju i trudzie. Spojrzyjcie na nich sprawiedliwym okiem, a później takimż w głąb dusz swoich, zgnilizną buntu nie toczonych i na jednej szali godność swą i honor, poświęcenie dla domu ojców naszych i pamięć spuścizny ich pokładźcie, na drugiej zaś zamęt, niepokój, burzycielstwo i igraszki z wszego, co na pierwszej szali, a co wprzódy pokrótce wyłuszczyłem, a co świętym jest dla nas wszystkich. Rodacy! – retor rozłożył ręce, jak gdyby chciał objąć przysięgłych w patriotycznym uścisku i do piersi przygarnąć: – Oto stoją przed wami rebelianci, przydybani na gorącym uczynku podczas knucia zamachu stanu przeciw Republice Sokratejskiej, jej podstawom demokratycznym, przez was umiłowanym...
- Weto! – oskarżyciel aż podskoczył w oburzeniu, wzrokiem gromiąc tego, kto ośmielił się przerwać mu w tak natchnionej mowie; a pyszałek ów był to nasz obrońca, dotychczas przysłuchujący się z probabilnie wrodzoną (jak wywnioskowałem z pobieżnej obserwacji) flegmą. Człek był to chudy, wysoki i - co się miało zaraz okazać - niezwykle rzeczowy, która to cecha w danej sytuacji nie stanowiła jednakże zalety. Sędzia udzielił mu głosu. – Ośmielam się przypomnieć, iż fakty mają się zgoła inaczej, aniżeli ukazało je oskarżenie. Oto agenci podsłuchujący dysputę oskarżonych, toczącą się tuż przed aresztowaniem, stwierdzili jasno, iż biegła ona po linii zagadnień filozoficznych, nie będących w żadnym związku z tym, co zarzuca im obecnie oskarżenie. Stenogramy mogę udostępnić, jeśli oskarżenie się nie zapoznało – i pomachał plikiem papierów. Baranie oczy ławników przeniosły widzenie na poprzedniego mówcę, pełne konsternacji, potrzebujące objaśnień. Ten zatrzepotał rękoma i niecierpliwie, podniesionym, łamiącym się piskliwie głosem, odpierał:
- Do tegom zmierzał! Nie przerywaj waćpan! – i odwracając się na powrót w stronę tych, w rękach których spoczywał nasz los, dalej jął przekonywać z powagą, nie licującą z jego przedchwilowym zacietrzewieniem: - Otóż, skorośmy dobrnęli do tego, rzecz przedstawię, jak się ona miała. Mianowicie oskarżeni wystąpili w dyskusji, o jakiej nadmieniła obrona, wystąpili, powiadam, przeciw Dajmonionowi – mówca zawiesił głos dla nadania lepszego efektu swym słowom, a przecież i bez tego poruszenie na ławie przysięgłych i zresztą na całej sali wszczęło się niezmierne; szeptano między sobą; z różnych stron doszły mnie niepochlebne uwagi: „hańba!”, „świętokradztwo!”, wypowiadane w nie do końca cichych tonacjach. Nie było wesoło. Dopiero po upływie długiego (jak na mój gust zbyt długiego) momentu, sędzia uderzył młotkiem swym, nakazując spokój i kontynuację nieuzasadnienie przerwanej oracji. – Czegokolwiek więc nie wiemy o tych mężach, jedno wiemy na pewno – ciągnąć zaczął, tym razem z posmutniałą i ubolewającą mimiką, nasz Katon – niewiele czynią oni sobie z tego, co dla innych jest święte, co uświęcone jest tradycją przodków, co przejęliśmy od najmędrszego spośród człowieczego plemienia, jaki stąpał kiedykolwiek po ziemi, a od imienia czyjego bierze miano swe nasza Republika; i dlatego, jak rzekłem wprzódy, wystąpili oni przeciwko jej podstawom. Bo czyż nie jest tak, iż dziś ktoś, sceptyk jaki, przejęty - choć zaiste lepiej byłoby rzec: przeżarty - zgubnymi ideami, napadać zacznie, chwiać fundamenty ufności naszej w Dajmonion, samemu nie czując zbawczego podszeptu Jego? Jutro zechce przekonać nas o słuszności szalonych swych racji, pojutrze zaś wnijdzie do domostwa naszego na czele podobnych sobie rebeliantów, tym razem ogniem i pożogą narzucając donikąd nie wiodące, wyzute z prawdy, przekonania! I wtedy zmuszeni będziemy ugiąć karki, wtenczas za późno będzie na obronę! - Tłum bez wątpienia gotów był do linczu; sala wrzała; ktoś z tyłu sali krzyknął: „To chrześcijanie!”, czym pobudził kolejny pomruk. Sędzia nakazał ciszę raz jeszcze. Tymczasem nasz obrońca zasnął.
– Poza tym wszystkim – ponowiła personifikacja sprawiedliwości uniósłszy palec wskazujący ku sufitowi, jak gdyby zwracając się do wyższej instancji – znaczące zdarzenie umknęło nam w toku rozprawy. Mianowicie to, iż, oprócz, jak to nazywa obrona, niewinnych spotkań, oskarżeni praktykowali również przeszpiegi i dywersję! – sala wstrzymała oddech. – Otóż jeden z owych mężów szlachetnych miłujących sztukę i filozofię całkiem prozaicznie opuścił areszt bez niczyjej zgody, przekroczył granicę wschodnią, by powrócić po dniach kilku. I być może plan byłby się powiódł, gdyby nie to, że dał się pojmać naszym wspaniałym zwiadowcom, kiedy węszył przy twierdzy granicznej. Tak się też ułożyło, iż zaraz po tym, gdy dawano posłuch jego cokolwiek mętnym wyjaśnieniom w kazamatach twierdzy wspomnianej, napadli na nią znienacka chrześcijanie, niszcząc i grabiąc do szczętu. Pytam więc: co robił ów człek poza granicami Republiki, czemuż uciekł, skoro winą się nie splamił i skąd barbarzyńcy mieli tak dobry obraz naszej najlepszej fortecy, iż zdobyli ją w godzin kilka? Zwracam się z żądaniem złożenia przezeń wyjaśnień pod przysięgą! – tu wskazujący palec wycelowany został we mnie. Oczy zaszły mi mgłą, szum naparł na mój słuch nie pozostawiwszy miejsca innym bodźcom; sprawy pchnięto zbyt daleko, poczułem się oszukany całą tą niepotrzebną eskapadą, ulegnięciu woli filozofów, jałową nauką wyroczni, głupotą ciekawości... Już i prowadzący obrady coś rzeknął, skinąwszy ręką, już dwóch strażników wlokło me odrętwiałe ciało ku mównicy dla świadków, już ktoś podtykał mi jakiś Żywot i myśl Sokratesa, bym dłoń na nim oparł i coś tam powtarzał, zamęt, zamęt niesłychany w mojej głowie i na sali, rozsierdzone, złe wejrzenia plebsu... I, czego wcale nie pragnąłem, dochodzące mych uszu dźwięki, narastające, wyraźniejsze, jak gdybym wynurzał się z wody...
- Czyliż nie są to jawne kpiny? – zwracając się półgębkiem do tłumu, drugim zaś do sędziego, darł szaty wzburzony oskarżyciel. – Czyliż nie świadczy to, jeśli nie o winie, to przynajmniej o lekce sobie ważeniu sprawiedliwości?!
Tymi słowy wyrwał mię z odrętwienia.
- Gotowym – powiedziałem drewnianymi usty. Ów obrócił się w mą stronę z uśmiechem wężowym.
- Czy mogę zatem, w obliczu ozdrowienia, rozpocząć przesłuchanie? – Na znak oznaczający zgodę czynić jął, o co prosił. – Najsamprzód nazwisko swe zdradź nam, młodzieńcze. – Odpowiedziałem na indagację tę na równi z prawdą. – Cudzoziemiec? A cóż sprowadza cię i skąd przybyłeś w piękne ziemie nasze?
- Przypadek i zgubna ciekawskość. Z daleka.
- Może jaśniej, konkretniej? – Rozejrzałem się wokół, jakby oczekując pomocy i czując, że nie wyplątam się z kabały, że nikt nie jest w stanie mi uwierzyć; potoczyłem źrenicą po filozofach i rzekłem naraz, pod wpływem nagłego impulsu, niedorzecznie:
- Przybyłem z królestwa ducha w imię walki o wolność, przeciw dogmatyzmowi i hipokryzji i nic więcej do dodania nie mam. – Zabrzmiało to teatralnie i pretensjonalnie, lecz nie patrzyłem w ten sposób, ponieważ trudno jest oceniać samego siebie obiektywnie. Zamknąłem oczy; nie chciałem nic widzieć. Uszu, z przyczyny naturalnych uwarunkowań, zamknąć nie mogłem; i oto począł się tumult okropny, groźby przerodziły się w niepohamowane złorzeczenia. Brzęk mieczy uderzanych o tarcze, celem ujarzmienia co bardziej krewkich, rodził metaliczne i gromkie echo. Ja zaś stałem niewzruszony niczym posąg... bo i cóż uczynić mogłem? Tylko czekać na rozwój wypadków, zawstydzony swą infantylną ripostą, przestraszony nie na żarty. Wreszcie się uspokoiło; wyprowadzono chyba wszystkich zebranych, cisza orzeźwiająca i błoga kładła kojący okład napiętym nerwom. Wtedy uruchomiłem ponownie własne organa postrzeżeń. Z lękiem i obawą rozglądnąwszy się skonstatowałem, iż w sali pozostali jedynie filozofowie oraz strażnicy: nie było ani sędziego, ani oskarżyciela, ani dyszącego tłumu. Ode drzwi zatrzaśniętych żelazną sztabą zbliżał się ku mnie beznamiętny, surowy żołnierz. Słowa przy tym nie roniąc wskazał mi, bym zszedł z podwyższenia i dołączył do sformowanego – który to już raz? – szeregu filozoficzno-militarnego. Zaprowadzono nas i wtrącono do znajomych cel.
UCIECZKA
Dwa mocne szarpnięcia i wychynąłem z niespokojnego snu. Nade mną kłębiły się twarze: dostrzegłem tu i ówdzie cień skrywanej emocji. Nie miałem pojęcia, jak wszyscy oni dostali się do mego karceru.
- Czyś gotów podjąć decyzję? – padło pytanie z ust mego mędrca; i znowuż znalazłem się w kropce, bom nie doszedł wcale, o jaką decyzję iść może. – Ty jeden znasz przejście tajemne do swojego świata: ten stał się zabójczy, pragnie w proch nas zetrzeć. Prowadź do wyjścia lub zgiń z nami wespół! – nastroszone brwi zmarszczyły się i zastygły w oczekiwaniu.
- Tak – odparłem bez namysłu – gotowym.
- Więc dzisiejszej nocy. – Rzekł mędrzec do otaczającego pryczę wianuszka znanych mi już jako tako postaci. – Wypocznijmy dobrze i nie zdradźmy się z niczym.
*
Noc. Drżący z niepokoju i niecierpliwości czuwałem i dumałem. Jak to wyglądać będzie, nawet jeśli się powiedzie? Jak przemycić taką liczbę osób i wrzucić je w nieznany, obcy świat, bez żadnego tam zaczepienia? Kłopot będzie choćby z ubiorem, nie wspominając o kwaterze i utrzymaniu! No cóż, zobaczymy, zobaczymy... Lekki szmer postawił w stan gotowości mą czujność. Głuchy łomot, stęknięcie czyjeś i brzęk kluczy. Otwierano cele. Serce biło w piersi jak oszalałe; „jeżeli teraz nas przydybią – pomyślałem – to powieszą bez żadnych wyjaśnień”. Niedługo odskoczyły rygle, zapiszczały zawiasy i z wolna otworzyły się i nasze drzwi. Zaraz po wyjściu moim i towarzysza mego zatrzaśnięto je na powrót. W ciemnym korytarzu, w głębi, dwoje spiskowców ciągnęło za nogi skrępowanego strażnika. Zgrupowani, w milczeniu czekaliśmy na usunięcie śladów, mogących przedwcześnie zaalarmować załogę zamku. Po chwili wprowadzono mnie do innej celi.
- Nie próżnowaliśmy w czas twej podróży – szepnął mi do ucha stojący obok z uśmiechem, w którym odczytać mogłem niejakie samozadowolenie. Zrozumiałem, o czym mowa, gdy plecy będącego przede mną osobnika pochłonęła czarna dziura, ziejąca pod odsuniętą natenczas pryczą. Czcigodni mężowie wykonali własnoręcznie podkop! Po minucie i ja zanurzyłem się w wilgotnym otworze; trzeba było posuwać się wewnątrz niego niemalże pełzając, po omacku. Przekop wykazywał dość zacną długość; co kilkanaście ruchów musiano przystawać, gdyż niektórzy z uciekinierów dostawali zadyszki. Przeprawa mimo tego nie trwała przesadnie rozciągle, tak więc wkrótce łepetyna moja wydostała się na powierzchnię, za nią zaś reszta przynależnych mi części składowych – i oto stałem już dwunożnie na tworzącej wysepki ściółce. Kilka zaledwie metrów od czubka mego nosa, przysłonięty po trosze rzadkimi drzewami, wyrastał mur, oddzielający las od grodu nam nieprzyjaznego. Kiedyśmy zebrali się już wszyscy dano sygnał i w zupełnej ciszy jęliśmy oddalać się od zbawczego tunelu, pierwej obłożywszy jego wylot, dla niepoznaki, gałęźmi i liśćmi. W marszu narzucono, z uwagi na nadciągający świt, forsowne tempo. Starszych podtrzymywali młodsi, w tym i ja, i tak to szło dopóty, dopóki nie dotarliśmy do kępy gęsto rosnących brzóz, z rzadka porośniętej krzewami. Z oddali niosło się ciche parskanie koni, coraz bliższe, aż wreszcie całkiem wyraźne, gdyśmy wkroczyli w obręb wspomnianej kępy. Któryś z naszych zagwizdał cichutko i postąpił ku drżącym z niecierpliwości, a widocznym w zarysie bladego wschodu, mocnym, końskim kłębom. Przyszła mi na myśl paralela z ewakuacją z oblężonej twierdzy, lecz nie dopatrywałem się w tym niczego mistycznego – raczej już o banał zahaczały te ciągłe ucieczki i pogonie... Wyczekiwaliśmy niekrótki moment i ktoś wystąpił zasię z ideą, ażeby zbadać, z jakich przyczyn towarzysz nasz nie wraca jeszcze; acz niepotrzebnie, jak się okazało: najbliższe gałęzie rozchyliły raptem swe ramiona i przywołani zostaliśmy przez tego, o którego niepokój serca nasze objął. W tejże samej chwili z drugiej strony zagajnika wypadł na wierzchowcu jeździec nieznajomy, pędząc co sił. Ten, co z gęstwy wzywał, widząc popłoch niewtajemniczonych, wśród których i mnie miejsce przypadło, uspokoił ich gestem. Bez zwłoki już tedy wtopiliśmy się w drzewostan. Kilka kroków zaledwie dzieliło nas od rżących zwierząt, zaprzężonych do furmanek drewnianych; z czystej delikatności nie chcę rzec: wozów klekoczących, albowiem takie określenie, żeby prawdę i w tej dziedzinie skreślić, bardziej by im odpowiadało.
- Woźnicą dziś ci jeszcze trza zostać – usłyszałem nad sobą z ust ciemnobrodego spiskowca, któren natychmiast, odrzuciwszy ceregiele, wywindował osobę mą na kozioł. Protesty na nic zdałyby się zapewne; a że niegdyś, na wsi, powoziłem dla próby i frajdy czymś podobnym - choć bez brzemienia odpowiedzialności, w nieco bardziej sielankowych okolicznościach - to i pietra miałem teraz nie tak wielkiego. Cmoknąłem na rumaki, gdyż pierwszy dyliżans, którego zamierzałem nie zgubić, odjechał już kawałeczek. Szczęściem konie nie wykazywały upartości i sterować sobą pozwalały niezgorzej, tak więc, dumny, iż umiejętność moja zdała się na co, rozparłem się wygodnie, raz wraz pokrzykując półgłosem, to ściągnąwszy cugle, to znów popuściwszy, podbudowany własną zaradnością.
Kilka dobrych godzin bujaliśmy w takt końskiego truchtu kołysani wyboistym podłożem, aż wreszcie przyszła pora na popas. Jak błogo rozprostować kości i zlec na chwil parę w świtem wschodzącym i rosą przybranej trawie! Od woni leśno-równinnych kręciło się przyjemnie w głowie, a kiedy jeszcze ten i ów wydobył z zanadrza bukłak z winem, częstując kogo bądź, całkowita leniwość na podróżnych spłynęła... Wymieniano uwagi, dyskutowano po trosze, ale bez mocy i z gotowością ugody, tak doskonałość natury działała na zgnębione - w innej sytuacji nieustępliwe - umysły i na zszargane nerwy; tak teorie bronione nikłe być się zdawały wobec tego, co człowiek odrzucił bezpowrotnie, a co teraz, choć na minut kilka, przyzywało do siebie, jak gdyby chcąc wchłonąć, odebrać należną sobie daninę... Kontemplacja jednakże nie mogła trwać długo i każdy miał wzgląd ten na uwadze; patrzano ukradkiem jeden na drugiego, kto też pierwszy przerwie sielankę, nakładając z powrotem surowe wędzidło nieuchronnego obowiązku. Jakoż i ten, który powoził wiodącą furmanką, podniósłszy się z ziemi, rzekł tylko:
- Ruszajmy – i to wystarczyło, by w mig usadowiono się na swoich miejscach. Decyzja była z całą pewnością słuszna, niewątpliwie bowiem pogoń albo już puściła się za nami, albo wnet miała to uczynić; mniej więcej o tej porze robiono przegląd cel. Z tego, com dowiedział się podczas postoju, pozostało nam jakieś trzy godziny jazdy.
Dzień budził się do życia, w oddali majaczyły pojedyncze chaty. Rozmyślnie nie jechaliśmy traktem tym, jakim wiedzieni byliśmy wtedy, po zaaresztowaniu – był to szlak nazbyt uczęszczany, a co za tym idzie, niebezpieczny dla naszego przedsięwzięcia. Wystarczyłoby natknąć się na byle dociekliwszego urzędnika z obstawą i tarapaty pewne. Tutaj, pomimo niższego komfortu, większym jawiło się prawdopodobieństwo dotarcia bez awantur i w komplecie. I oto, widoczna ze wzgórza, po którym wiła się droga od jakiegoś czasu, wyłoniła zarys swój z mgły porannej stara, chyląca się ku upadkowi wieża zamkowa, a po niej coraz wyraźniej reszta zapuszczonych ruin. I choć nie poznawałem miejsca tego dokładnie, to jednak z zachowania towarzyszy wywnioskowałem, że byliśmy blisko. Serce me napełniła niecierpliwa tęsknota, chciałem już tam być, już wracać do domu... Spojrzałem po podróżnych – jak to z nimi będzie? Nie dawali po sobie poznać, ale błysk tu i ówdzie, zmarszczone czoło lub zaciśnięte usta wskazywały, iż toczy się w nich wielka walka i dławi ich sroga niepewność. W milczeniu zjechaliśmy z wzniesienia. Znalazłszy się w bezpośrednim pobliżu murów, przywiązaliśmy zwierzęta do drzew nieopodal z myślą tą, że ktoś je niechybnie prędzej czy później zawłaszczy i dalej ruszyliśmy pieszo. Nie spodziewano się napotkać tu kogokolwiek – jak się dowiedziałem, zamek ten zburzony został podczas najazdu jednego z dzikich plemion i już go nie odbudowano; wszystko zaś, co było wartościowego, dawno poginęło. Mimo tego zachowywaliśmy ostrożność; zawsze lepiej mieć się na baczności. Jedyne jednak żywe stworzenia, jakie dane nam było dostrzec - zanimeśmy stanęli u wrót, ku którym prowadziła wydeptana wśród kamiennych zwalisk ścieżka - stanowiły jaszczurki wygrzewające w słońcu swe zwinne kształty, niewzruszone obecnością nieproszonych gości.
- Tuśmy filozofowali. – Szepnął mi naraz nachylając się dyskretnie, jak gdyby zwierzał jakąś tajemnicę wielką, sąsiad, z którym spieszyłem w parze. – Lecz nawet z ruin nas przepędzono. – I zadumał się w głębokim smutku. Tymczasem jednak prowadzący grupę już pasował się z drzwiami, umieściwszy klucz w mechanizmie i obracając go we wszystkie możliwe – to znaczy dwie – strony. Chwilę to trwało, póki zamek ustąpił i wkroczyliśmy w głąb znajomego korytarza; tym razem zdążaliśmy od wąskiej jego gardzieli, by doświadczać rozszerzania się tej ostatniej, aż dotarliśmy do kolejnych, trzy razy od poprzednich większych, drewnianych wrót. I tutaj trwała krótka walka, by po niej objawić się mogła sala kolumnowa. Wkroczyliśmy do środka i stanęli. Jak zauważyłem, każdy jeden patrzył z nutą rozrzewnienia, a i mnie wszak miejsce to było nieobce, i ja tedy poddałem się ogólnemu nastrojowi... Naraz nastawiłem uszu – rumor usłyszałem nieznanego pochodzenia, a ze mną i inni: i już – czyż historia miała się powtórzyć? – pewnym było, że nadciąga pościg!
- Bieżaj co rychlej, przeprawy szukaj! – słowa te, połączone z lekkim naglącym pchnięciem, zwrócono do mnie. No tak, nadeszła moja kolej, moje zadanie, jakże ważne! Pobiegłem wzdłuż ściany; mniej więcej pamiętałem punkt, z któregom pierwszy raz objął oną salę i, sugerując się tą zachowaną w umyśle perspektywą, dobrnąłem tam, gdzie spodziewałem się znaleźć drzwiczki. Czy zamykałem je wtedy, gdym wychodził? A może zatrzasnął je kto inny? Gorączkowo opukiwałem mur, starając się metodą niniejszą odkryć dokładne położenie zbawczego wejścia. „Niemożliwe przecież – przemknął mi przez myśl straszliwy domysł – żeby były zamknięte od wewnątrz...” Nagle, po kolejnym uderzeniu, małżowiny me uszne pochwyciły głuchy, odróżniający się od pozostałych, dźwięk. Szybkim spojrzeniem ogarnąłem tą część ściany i odkryłem cienkie linie, odcinające się od jej jednolitości. Potrzebowałem noża! Już chciałem biec po towarzyszy, tymczasem cała grupa stała tuż za mną: nawet nie poczułem ich obecności, tak byłem zaaferowany. W tej samej sekundzie dzierżyłem w dłoni masywny sztylet, wciskając go w szparę widoczną między drzwiczkami a murem. Drgnęły! Kilka ostrożnych ruchów i całkiem się poddały. Pora już była po temu najwyższa, albowiem żołnierze rozpoczęli właśnie, w rytm miarowych komend, taranowanie drewnianych wrót. Spiesznie, jak tylko można było najprędzej, ładowaliśmy się do dziury. Pot zalewał mi czoło, kiedym gramolił się jako ostatni i zakręcał koło. Słyszałem jak stukając ciężkimi butami żandarmi rozbiegli się po sali, zapewne w zupełnej konsternacji, nie zastawszy nikogo. Nie dbałem o to – skupiłem siły na tym, by, będąc tyłem do wektora ewakuacji (inaczej nie mógłbym zamknąć drzwiczek), nie tracić tempa, narzuconego przez niezwykle dziarskie teraz towarzystwo. Ekscytacja powrotem w domowe pielesze pochłonęła mnie na tyle, iż tunel wydał mi się dwa razy krótszy niźli pierwej; wpływ miało pewnikiem i to, że wówczas posuwałem się w skupieniu i powoli, teraz zaś tak szybko, jak tylko mogłem. Ale mniejsza o to, radość bowiem - gdym się zamykając pochód wykaraskał, odrapany i brudny, z czeluści korytarza - przyćmiona została przez zakłopotanie: mieszkanie zajmowało kilkunastu osobników zupełnie nieprzystosowanych do współczesnych warunków życia, nie znających w tym świecie nikogo prócz mnie. „Jak ja ich wyżywię?” – to była pierwsza, dość śmieszna, choć nie tak absurdalna, jak by się zdawało, myśl, która zakiełkowała w mojej głowie, kiedy objąłem wzrokiem całą tę gromadę.
- Jakiż jest ustrój twego państwa? – pytanie wybiło mnie z niewesołych rozważań; odparłem automatycznie:
- Demokracja parlamentarna.
- Toż i dobrze się składa – uśmiech rozpromienił brodatą facjatę średniowiecznego chyba jegomościa. – Pożegnajmy się więc – podszedł i pochwycił osobę mą w objęcia, klepiąc lekko po plecach.
- Au! – syknąłem z bólu, bo blizny nie zrosły się jeszcze; po prawdzie daleko im było do tego.
- O, wybacz mą niezgrabność, cny młodzieńcze. Żegnaj. – To powiedziawszy, ruszył ku wyjściu.
- Zaraz, zaraz! – podniesionym głosem, machawszy pomocniczo rękoma, powstrzymać próbowałem cisnących się w celu pożegnalnym mężów. – W tych strojach? I dokąd pójdziecie?
- Przecie, że nie będziem tu tkwili. – Ozwały się skądś biegnące, rzeczowe, a przez to konfundujące mnie do reszty słowa.
- Żegnaj...żegnaj... – rozległo się z kilku stron naraz i już otwierano drzwi, już wychodzono na zewnątrz. Usiadłem ciężko we własnym fotelu i rozmyślałem, rozmyślałem, rozmyślałem... Przypomniałem sobie historię o poprzednim lokatorze, o jego nagłej wyprowadzce. Wzrok mój zatrzymał się na wciąż odemkniętych drzwiczkach za obrazem. Czyż nie to było powodem jego ucieczki? Może przestraszyła go wycieczka w głąb siebie? Bujnąłem się wraz z fotelem, nadając mu relaksujący, kołyszący ruch.
*
Przejście za obrazem zamurowałem. Gdybym tego nie zrobił, częstokroć zdawałoby mi się, że ktoś stamtąd może przybyć po mnie. To napawało mą duszę zasadnym niepokojem.
Niekiedy spotykam na mieście któregoś z uczestników rejterady z zamkowych podziemi – zaaklimatyzowali się i ustatkowali – wymieniamy z sobą jedynie zdawkowe ukłony. Nie potrzebujemy rozmawiać, choć przecież nie powtórzyłem żadnemu proroctwa wyroczni.
Jak nie da rady poszatkować, to po prostu uzbrój się w cierpliwość.
dziwnie się czyta, spinasz się chyba podczas pisania bo wychodzi to tak jakoś na siłę szukane. Za długie zdania też trochę np. w 3 akapicie " na sam koniec.... (...) dla mnie przynajmniej, celach"
Po za tym to denerwują mnie 'doń' , 'me' , 'przecie' to odstrasza, uwierz. Znalazłam jeszcze kilka literówek ale wrócę później i je wypiszę.
poza tym trudno oceniać po jednym rozdziale, sens jest w całości, choć może faktycznie nie tak odkrywczy, jak bym chciał:)
mam siedemnaście lat i dużo czytam, więc się nie pogubiłam, niemniej trochę to doskwiera niekiedy.
dostałam ostatnio książkę, thriller z truskawką, i za cholerę nie mogę tego przeczytać, bo mnie męczy, a tymczasem moi znajomi mówią o tej książce jak o świeżej plotce z ostatniej chwili. wniosek taki, że nie wszystko co dobre to dla mnie, albo jestem wybredna, albo po prostu określiłam się w jakiś standardach na wieki wieków :)
generalnie też zawsze się trochę bronię, bo wybiórcze czytanie mija się z celem - dlatego wrzuciłem całość, bo tylko wtedy zachowuje się główną myśl(albo myśli).
"Przy tym chciuałem zetrzeć resztki śladów po zimie i przygotować me gniazdo do wejścia wraz ze mną i nią, przyrodą, w okres świeżości" --- "chciałem", tutaj wdarło się nad słowie. "przygotować moje gniazdo do wejścia w okres świeżości ". O przyrodzie wystarczająco dużo jest w poprzednich zdaniach.
tam gdzieś pod koniec tego akapitu powinno być mój charakter a nie "charakter mój", bo to tak dziwnie w całości brzmi.
"Zagadkowa ta opowieść zaintrygowała mnie nieco, nie więcej jednak niż po dwóch dniach zapomniałem o niej, przytłoczony nawałem obowiązków. Znów wszakże odbiegłem od tematu, wróćmy więc doń. Będąc zatem w bezpośredniej odległości, naturalną koleją rzeczy odchyliłem ramę, aby i pod obrazem, ze ściany, zetrzeć kurze i pajęczyny." ---- tutaj wyrzuciłabym w pierwszym zdaniu "zeń" bo wydaje się zbędne. Potem zamiast "ta opowieść" po prostu "zagadkowa opowieść". "wróćmy więc doń"- to też bym zamieniła.
Zgadzam się w kwestii tych myśli, ale musisz wziąć, Drogi Autorze, pod uwagę, że w obecnych czasach długie teksty odstraszają czytelnika. Stanowczo lepiej pociąć i sukcesywnie dodawać fragment. To tylko takie moje dywagacje.
Co do tekstu powyższego:
Widać, że archaizmy są celowe. Nie zmęczyły mnie, ale to pewnie przez przekrój lektur, czytanych przeze mnie w ostatnich dniach. Daję głowę, że część czytelników byłaby zdenerwowana.
Niekiedy zdania faktycznie są za długie. Sens jest zrozumiały, ale jednak pojawia się we mnie jakieś zniechęcenie. Popracuj nad tym.
Akapity - przydałoby się więcej. W wersji drukowanej taka forma pewnie byłaby bardzo OK, ale tutaj - na portalu - można dostać oczopląsów.
Pomijając rozmiary tekstu, powiem, że wydał mi się on niesamowicie nudny, a dialogi przewidywalne. Być może jest to kwestia gustu.