O pisaniu książek...część 7

Dominika Ciechanowicz

 

Aśka siedzi w pracy i stopniowo traci wiarę w ludzkość; dobrze, że wynaleźli już internetowe komunikatory i może się tym z nami podzielić, zanim wyskoczy z muzealnego okna wprost na zabytkowy bruk.

Pani portierka właśnie zdołała grobowym milczeniem odstraszyć całą grupę niemieckich turystów, bo - podobnie jak nasi reprezentanci w Brukseli – pani ta zna języki obce jedynie z widzenia. Turyści uprzejmie przeprosili za kłopot i odeszli, na zawsze rezygnując z niedorzecznego pomysłu zwiedzania czegokolwiek.

Wszechobecne w instytucjach kultury cięcie kosztów spowodowało dramatyczny deficyt wszystkiego i teraz Asia musi przychodzić do pracy wyposażona we własny lakier do paznokci, by przy jego pomocy restaurować zabytki.

Kolega zza biurka pod oknem, po piętnastu latach pracy i zdobyciu stopnia doktora otrzymał podwyżkę w wysokości siedemnastu złotych i pięćdziesięciu groszy i teraz siedzi i patrzy z niedowierzaniem w jakiś druczek; prawdopodobnie zaniemówił ze szczęścia.

Kierowniczka, która miała nadzorować odkopywanie jednej ze średniowiecznych piwnic, postanowiła skorzystać z pięknego słonka i pojechała na plażę przy użyciu służbowego samochodu, w którym – niestety - znajdowały się wszystkie łopaty. Chłopaki od kopania niespecjalnie przejęli się faktem zniknięcia łopat, a już tym bardziej faktem zniknięcia kierowniczki: uznali zgodnie, że skoro piwnica tkwi w ziemi od czasów średniowiecza, to może równie dobrze poczekać tam jeszcze do jutra, po czym tak samo zgodnie udali się na piwo.

 

***

Paweł dostał zlecenie na kolejnego gipsowego papieża o monstrualnych rozmiarach, którego jakiś fanatyczny dyrektor nowopowstałego gimnazjum postanowił zafundować swoim podopiecznym, bo po co im, na przykład, pracownia komputerowa, stołówka albo wyposażenie sali gimnastycznej. Przecież komputery, obiady i piłki do kosza dzieciaki mają w domach. A gipsowego papieża - niekoniecznie.

- Rzygam już, Domiś, tymi papieżami! To czwarty w tym roku! Chętnie bym sobie jakiś akt trzasnął, a tu tylko papież i papież. Świat zwariował.

- Nie przejmuj się, misiek. Niedługo będą takie maszynki specjalne do produkowania małych papieżyków. I ludzie będą sobie te papieżyki w ogródkach stawiać zamiast krasnali. I będziesz miał spokój.

- Może bym mu chociaż pozycję zmienił? Żeby tak nie błogosławił cały czas? Niech stoi na jednej nodze albo drapie się po głowie.

- Albo niech jointa pali i dłubie w nosie! Specjalna, limitowana seria dla gimnazjalistów.

- O, doskonały pomysł. Idę rzeźbić, zostań w pokoju Chrystusa.

- Amen.

 

***

Fajnie się w sumie pisze książkę, choć coraz bardziej przeraża mnie to zajęcie, razem z ciągnącym się za nim odium anormalności.

Nie, bez sensu, wróć. Gdybym nigdy nie napisała ani słowa, nie sądzę, aby było ze mną lepiej. Sam fakt pisania tylko jakoś moją anormalność usprawiedliwia w oczach otoczenia. Od dziecka słyszałam idiotyczne pytania w rodzaju:

- No, ale dlaczego ty jesteś taka?

- Jaka?  - usiłowałam dociekać, bo nie potrafiłam zrozumieć, o co chodzi. Tylko przez skórę czułam, że coś jest ze mną nie tak.

- No, taka! – odpowiadali i na tym się zwykle kończyło.

Teraz trochę się pozmieniało. Słysząc informację, że piszę książkę, ludzie reagują w sposób następujący:

- Wszystko jasne! To dlatego jesteś taka!

- Jaka? – pytam rozpaczliwie, bo chciałabym wreszcie pojąć, w czym tkwi problem.

- No, taka!

I weź tu bądź, człowieku, mądry. Piszę, bo jestem „taka”, albo jestem „taka”, bo piszę. W sumie jeden grzyb. Chociaż wolałabym „taka” nie być, tylko nie bardzo wiem, jak to zrobić. Więc piszę dalej, po cichu licząc, że ktoś mi to wreszcie spróbuje wytłumaczyć.

 

***

Grzegorz sądzi, że jeśli nie chcę być „taka”, musiałabym więcej z ludźmi rozmawiać.

- Ale o czym?

- Ja tam nie wiem, o czym. Ja przecież też jestem „taki”. Tylko ja przez całe życie raczej histeryzowałem, a ty coraz bardziej milczysz.

- Oj tam, oj tam. Że to niby taki problem duży? Sobie milczę, bo lubię. Co to komu przeszkadza? Zresztą z tobą gadam.

- Ze mną gadasz, bo ja jestem pedałem i jakimś pojebanym rzeźbiarzem, który nigdy nie zna stanu swojego konta w banku. Chodziło mi o normalnych ludzi.

 - Z Pawłem też gadam.

- Wciąż nienajlepszy przykład. Jak zaczniesz gadać z własnymi sąsiadami, to może oznaczać krok na drodze ku normalności.

- O jezu. Co mam im niby powiedzieć? Że pogoda ładna?

- Jak cię znam, to wyskoczysz z czymś takim przy trąbie powietrznej.

Jako że w najbliższym czasie planuję przeprowadzkę i nie bardzo wiem, gdzie trafię, ostrzegam: jeśli podczas trąby powietrznej zaczepi was na schodach jakaś rozczochrana wariatka w wymiętolonej bluzie i zacznie przekonywać, że jest ładna pogoda, prawdopodobnie będę to ja. Proszę przyjąć to spokojnie i potakiwać.  

 

***

Chodzimy z Pawłem w kółko po ogródku jego mamy i próbujemy się opalić, podziwiając jednocześnie naturalnie o tej porze roku rozszalałą faunę i florę. Kwitną różne kolorowe kwiatki i pachną jak szalone. Ale nie będę was przecież nudzić opisami przyrody. A nawet gdybym chciała, to marne mam szanse na powodzenie, bo słabo się znam na kwiatowej nomenklaturze. Wiem tyle, że jak ładne i pachnie, to raczej jest to kwiatek, a nie – na przykład – marchewka.

 Po ścieżce spaceruje jeż.

- Ej, Paweł, damy mu jabłko?

- Co?

- Jabłko. Jeżu powinien mieć na grzbiecie jabłko, we wszystkich bajkach tak było. Zaniesie sobie do domu i zje.

- Jeże wcale nie jedzą jabłek. To fikcja literacka, jak ta cała twoja książka.

- Nie jedzą? Weź przestań. To burzy mój świat. Może się jeszcze okaże, że bocian nie je żab? Albo że krecik nie ma łopaty?

- Widziałem ostatnio zdechłego kreta. Nie miał łopaty.

- Pewnie mu jeżu zajebał. Rzucił w niego jabłkiem i uciekł z łopatą. O! Pawełek, a co to za kwiatki są?

Paweł milknie i wpatruje się we mnie z niedowierzaniem. Wytrzeszcza przy tym oczy tak bardzo, że prawdopodobnie za chwilę wyskoczą mu z orbit i spadną na jeża.

- Domiś, ty debilu! To są ziemniaki!

Skąd miałam wiedzieć? U nas w mieście ziemniaki są bardziej jajowate i leżą na kupie w warzywniakach i wcale nie mają łodyg ani takich fajnych zielonych listków.

 

***

A teraz wszyscy się ze mnie śmieją i pytają, czy może przez dwadzieścia siedem lat żyłam w przeświadczeniu, że ziemniaki rosną na drzewach.

 

***

Aneta dzwoni ze wsparciem aż z Torunia i mówi, żebym się nie przejmowała, bo ona też jest dzieckiem miasta i kiedyś na wakacjach w Bieszczadach usłyszała całkiem autentyczny ryk realnej, żywej, czarnej krowy w kropki bordo i była święcie przekonana, że to piła elektryczna.

 

***

Wróćmy do tematu kangurów. Zagadkę ich genitaliów udało nam się, wspólnymi siłami, rozwikłać. A oto pojawia się następne pytanie: jak to jest z tymi ich kieszeniami na potomka? Mają je tylko mamusie-kangurzyce, czy może tatusiowie również? I cóż tam noszą te osobniki, które akurat nie posiadają dzieci? Bo to w sumie funkcjonalna rzecz, taka kieszeń, może można tam sobie trzymać młotek, klucze, telefon albo pilota od telewizora.

 

***

Ta ludzkość to jest taka pomysłowa. Tyle fajnych rzeczy wymyśliła: poza telefonem i pilotem od telewizora wymyśliła też kulki na mole, na przykład. Gdyby to ode mnie zależało, uznałabym, że kulki na mole powinny znaleźć się w pakiecie reprezentującym ludzkość na wypadek jej ewentualnego starcia z kosmitami. Nie wiem wprawdzie, czy taki pakiet istnieje, ale za to słyszałam, że internauci zorganizowali kiedyś plebiscyt zatytułowany: „Kto ma powitać obcych, jeśli przybędą na Ziemię?”.

I zgadnijcie, co się stało?

Otóż Ozzy Osbourne pokonał konkurentów miażdżącą większością głosów. Jakoś średnio mnie to w sumie dziwi: Osbourne istotnie wygląda, jakby miał szanse się z ufokami dogadać. Wszystkich biorących udział w plebiscycie spamiętać nie zdołałam, ale jednym z nich był na pewno papież, bo ma przecież stosowną antenkę.

No, ale ja nie o tym chciałam pisać, tylko o tym, że ludzkość wynalazła słuchawki. I że jest środek nocy, a ja mam znowu tego mentalnego spida dawniej zwanego natchnieniem i że muszę coś napisać. I że Aśka przyniosła mi ostatnio Dextera Gordona i powiedziała, że lubi się ze mną dzielić muzyką, co wzruszyło mnie szalenie i z tego wzruszenia poszłam po wino. I że teraz w tych słuchawkach słyszę tegoż Dextera, co prawdopodobnie średnio was interesuje, ale może okazać się ważne, jak dostanę Nobla, Nike albo Paszport Polityki. Albo jak umrę i ktoś będzie musiał coś wygłosić, ale nic nie przyjdzie mu do głowy. Wtedy będzie się ten ktoś mógł tego słuchania uczepić i powiedzieć: „O. A jak ona pisała książkę, to słuchała Dextera Gordona, bo jej Aśka przyniosła”. Nie będzie to może spostrzeżeniem szczególnie wartościowym, ale na pogrzebach i tak zwykle gada się przecież straszne bzdury. Więc jak dla mnie luz. Jako nieboszczyk nie będę protestować, możecie sobie nad moją trumną gadać sobie o muzyce.

 

***

- Nie przyniosłam ci, durniu, Dextera Gordona. Przyniosłam ci jego płytę.

- To miała być metonimia.

- Ty się lepiej trzymaj faktów, bo czytelnik też posiada wyobraźnię i zwizualizuje mnie sobie jak niosę chodnikiem Dextera Gordona. Który zresztą nie żyje. Jak ten Kennedy w zsypie.

- No tak. A to by była błędna wizualizacja.

- Całkowicie błędna. Niezgodna z rzeczywistością.

- Ale rzeczywistość nie istnieje?

- Oczywiście, że nie istnieje, wszyscy o tym wiemy. Jesteśmy tylko postaciami w książce. W dodatku wszystko jest symulacją.

Wniosek jest taki, że wizualizujcie to sobie jak chcecie i tak was pewnie nie ma, tak samo zresztą jak i nas. A nawet jeśli jesteście, to raczej jest to chwilowe.  

 

***

Albo esemesy wynalazła, ta ludzkość. Wklepujesz tekst w Elblągu i po połowie sekundy ktoś go czyta w Rzeszowie, tego esemesa. Przecież rozumując logicznie musimy dojść do wniosku, iż w powietrzu powinno latać mnóstwo literek, którymi ludzie ślą sobie nawzajem rozmaite treści.

Sylwia mówi, że też nie ogarnia wielu cyfrowych tajemnic, ale następnym razem, jak będzie chciała jechać do Rzeszowa, to się tam jakoś wyśle. Esemesem na przykład. Albo się zeskanuje i prześle mailem, bo tak na pewno będzie wygodniej niż polską koleją, nawet jakby ją miało przy tym trochę sprasować.  

 

***

Paweł przymocowuje mi do ściany półkę, a ja siedzę, patrzę i podziwiam. Jak skończy to dam mu buzi, czy co tam będzie chciał, bo postanowiliśmy wczuć się w powszechnie obowiązującą konwencję, która jemu każe być aktywnym samcem, a mnie – bierną i uległą samiczką. Jakie to, swoją drogą, ciekawe, że w dwudziestym pierwszym wieku kierują nami jakieś atawistyczne impulsy, których pochodzenia ja osobiście wyjaśnić nie umiem, ale za to Paweł umie. Mówi, że chodzi o seks. I o dominację, wiadomo. I że co się czepiam, skoro i tak to lubię.

No wszystko fajnie, może i chodzi o seks, taki seks to jest całkiem rozumny wynalazek, nawet bardziej niż kulki na mole, słuchawki i esemesy. Tylko dlaczego funkcjonowanie w świecie, w którym chodzi o seks grozi mi wykluczeniem na każdym nieomal kroku? Prawdziwe przygody to mieli Tomek Sawyer i Huckelberry Finn, a Ania z Zielonego Wzgórza i tak musiała się nauczyć robić dżem, piec ciasto i dziergać i w końcu została żoną lekarza i urodziła siedmioro dzieci.  A tak się dobrze dziewczyna zapowiadała.

I dlaczego funkcjonowanie w świecie, w którym chodzi o seks grozi mi tym, że prędzej czy później, na imprezie, w autobusie albo nawet idąc spokojnie ulicą zostanę nazwana dupą, suką, lalką, szmatą, pizdą bądź towarem?

 

***

Aktywny samiec właśnie zrzucił sobie na stopę młotek i powiedział dużo brzydkich wyrazów. Ale było śmiesznie.

 

***

Krzysiu siedzi w pracy i umila sobie czas wyszukiwaniem bardzo głupich zakazów i   nakazów. Dowiedział się już, że w Polsce obowiązuje zakaz fotografowania kolejowych dworców oraz że ratownikom wodnym zabrania się noszenia wąsów. Ale i tak nie jest u nas ponoć tak źle: Anwar Ibrahim, malezyjski minister finansów, zakazał obywatelom hodowania kwiatów w doniczkach. W doniczkach należy bowiem hodować warzywa.

Krzysiu dzieli się ze mną swoimi odkryciami i pyta, czy nie sądzę, że w ich obliczu nasze dylematy dotyczące wykonalności manewru zapalenia blanta bez konieczności jego posiadania są trochę banalne.

 

***

No może i są banalne. Tak jak te wszystkie uczone dyskusje o szkodliwości różnych niedozwolonych substancji i ich nieodwracalnym wpływie na ludzki umysł.

Przecież to alkohol niszczy ten kraj doszczętnie i to od pokoleń. To alkohol rozsadza żyły naszych miast i przetacza mokrymi ulicami potoki przemocy. To alkohol produkuje nikomu niepotrzebne dzieci, które potem siedzą w ciemnych kątach z niezdejmowalnym brzemieniem syndromu DDA i patrzą, jak zmieszana z wódką krew ich własnych matek leje się po ścianach. Te dzieci wyrastają albo na bandytów, albo na jakichś zrytych artystów, którzy przez całe życie będą uciekać przed syfem, co na dobrą sprawę nie jest nawet ich syfem; będą chować się w zaciszach pracowni i będą bać się miłości, nawet jeśli jakieś zdeterminowane grafomanki uprą się, by obdarzyć ich uczuciem.

Może wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby rodzice tych milczących, smutnych, wściekłych dzieci zamiast pić zapalili sobie czasem cannabis.

 

***

Paweł mówi, że oczywiście zawsze muszą znaleźć się tacy, którzy w imię walki z systemem, całym światem, własną chorobą psychiczną albo wiatrakami rozprują sobie flaki, a potem zaczną z rozpędu rozpruwać cudze.

- O, właśnie – dodaje Grzegorz. – I zafundują zaprzyjaźnionym gejom niespodziewany coming out.

- Jakie flaki, jaki coming out, dajcie spokój, chłopaki – kto  by pomyślał, że będę musiała bronić tekstu przed atakiem postaci, które sama stworzyłam. – Przecież jeszcze przedwczoraj czuliście się zaszczyceni, że występujecie w książce!

 - Przedwczoraj było dawno. Teraz jest bunt maszyn. Sztuczna inteligencja w każdej chwili może przejąć kontrolę nad twoją powieścią. Ani się obejrzysz, jak sama zamienisz się z autorki w jakiś inny element książki. W spis treści, na przykład.

Ta groźba brzmi intrygująco. Może wreszcie zatrze się granica między nadawcą, odbiorcą i tekstem, a to będzie oznaczało, że przeszliśmy na kolejny level, gdzie zawód krytyka jest niepotrzebny.

 

 

Oceń ten tekst
Ocena czytelników: Doskonały 5 głosów
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz
Opowiadanie · 26 maja 2010
anonim
  • Paweł Kaczorowski
    OK. Z tym się zgadzam jak najbardziej, Dominiko. Tyle, że jaranie, prędzej czy później wiąże się z piciem... A to już nie są rurki z kremem. Stąd moje smęcenie. Ludzie znają wiele ciekawych sposobów na zmienianie stanów świadomości. Mnie kręci moja "czysta" swiadomość. To dla mnie najlepszy odjazd...:)

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • Dominika Ciechanowicz
    Ja nawet próbowałam przestać być dziwakiem. I zachowywać się tak, jak oczekują ode mnie tak zwani "oni", wpasować się w stereotyp. Skończyło się załamaniem nerwowym i wielomiesięczną depresją.
    Nie próbujcie tego w domu.
    Ja tam nie wiem czy blant jest lepszy niż alkohol - wszystkie używki są w sumie zgubne. I jak większość ludzi zajmujących się literaturą chyba za dużo piję. Ale jedno wiem: nie widziałam nigdy ludzi agresywnych po zapaleniu jointa. A agresywnych po alkoholu widziałam aż za dużo.

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • Paweł Kaczorowski


    Ja też nie wiem, dlaczego wciąż żyję marzeniami, dlaczego tak bardzo wkurza mnie program "Taniec z Ciołkami", dlaczego wciąż nie potrafię się wpasować w "normalność"... Ale, ni cholery, nie chcę przestać być takim właśnie dziwakiem...

    Ogólne wrażenie, jak wcześniej: lekko się czyta i twój humor połączony z ciętym, inteligentnym językiem tworzy tę opowieść, wkręca, niesie. To jest bardzo dobre.

    Te przemieszane kawałki o esemesowej teleportacji, o lęku przed nazwaniem Cię szmatą, dzieciakach z DDA, stereotypach "aktywnego samca" itd. są świetne. Korzystasz z tylu inspiracji, że głowa robi się mała, ale to udany misz masz.

    Tylko, na boga, nie pisz, że blant jest lepszy niż flaszka... Kiedyś też tak myślałem, ale przejechałem się równiutko. Marysia to kochanka niezdrowa. Nie mniej, kawałek o alku jest najlepszy w tym tekście, najwyraźniejszy. Bo tego mi tu najbardziej brakuje, Dominiko, czegoś najważniejszego, czegoś co mi zostanie, oprócz rogala na twarzy.

    A to jest słabiutkie:
    "Aktywny samiec właśnie zrzucił sobie na stopę młotek i powiedział dużo brzydkich wyrazów. Ale było śmiesznie."

    :) Do kolejnej części.

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • J.K.Gotard
    Niesamowite...piszesz tak,że naprawdę mi te postacie ożyły i poszły gdzieś na spacer :)
    Dużo pracy i naprawdę fajne pomysły...

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • Krystian T.
    biologia robi swoje... i pani dr hab która mi wsadziła tę wiedzę do głowy także...

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • Dominika Ciechanowicz
    Jejku, Krystek, jakiś Ty uczony i to o piątej rano :-)

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • Krystian T.
    tzn dzięcioł nie wyjada dorosłych owadów (czyli imago- tak ładnie, w biologicznym języku) tylko ich larwy, które są powodem niszczenia drzewostanu.

    teraz już naprawdę idę dalej:)

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • Krystian T.
    tak robaki wyjada, żeby drzewo mogło nadal rosnąć. a dziuple powstają samoistnie wraz z upływem czasu, ponieważ wiązki przewodzące wewnątrz drzewa przestają spełniać swoje funkcje i obumierając powodują, iż wewnątrz tworzy się dziura, która to może dawać schronienie jakimś zwierzętom. to ja IDĘ DALEJ CZYTAĆ I ZBIERAM SIĘ NA KONSTRUKTYWNY KOM W ÓSEMCE:)

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • Ce.
    No właśnie nie!! On wyjada coś tam z tego drzewa - życiowy szok. Czekam na dalszą część

    · Zgłoś · 14 lat temu
  • anonim
    Anonimowy Użytkownik
    Wasze komentarze są bardzo pouczające. Po prostu przewracacie mój świat do góry nogami! :D

    Przeczytałam wszystkie części i na początku miałam wrażenie, że to będzie taka książeczka ''do autobusu'', później jednak przekonałam się, że niekoniecznie, albo nie tylko. To zdecydowanie duży plus.
    Podoba mi się styl. Naprawdę.

    · Zgłoś · 14 lat temu
Wszystkie komentarze