Mam dwadzieścia cztery lata. Mój problem zaczął się rok temu. Niby tak błaho i niewinnie…
Przed całym zajściem nie było nikogo. Cisza. Nawet mucha nie zjawiła się i nie mógłbym jej zabić, a później tego opisać. Dużo spacerowałem, gadałem sam do siebie, a gdy dostałem psa, zacząłem z nim rozmawiać. Ogólnie wszyscy spoglądali w moją stronę z co najmniej ogromnym zdziwieniem i zażenowaniem, od razu wystawiając diagnozę. Że oni niby wszyscy psychiatrzy, a wśród nich sami wybitni profesorowie.
Pierwsza była Karolina. Pojawiła się w tamte wakacje. Nie bawiła się ze mną w lekarza i pacjenta, chyba nigdy nie miała takiego zamiaru. Z początku nic strasznego się nie działo: ratowała mnie z opresji, głaskała po głowie oraz sprawiła, że świat przestał mnie frustrować. Ech... W końcu zapragnąłem czegoś więcej, ale ona przecież zastrzegła, że się nie zakochuje. Na dodatek zaczęło brakować czasu dla mnie, bo praca, rodzina stały się ważniejsze. Suma summarum, wpędziła mnie w jeszcze gorsze załamanie nerwowe, które trwa po dziś dzień.
Szczegółów na razie wam oszczędzę.
Następny w kolejce to Mateusz. Taki trochę człowiek z kosmosu, bo dla mnie Białystok to już kosmos dalszy niż Droga Mleczna. Najpierw na zapomnianym przez ludzkość zakątku Internetu rzucił się na mnie z zębami , twierdząc, że piszę przeczasownikowane badziewie. W sumie miał rację, więc w telegraficznym skrócie: postanowiłem zapoznać się bliżej z tym osobnikiem. Prawdę mówiąc, nawet mi się to opłaciło. Powiedział o swoich doświadczeniach, dzięki czemu, a może i przez co, przestałem wierzyć we własną dojrzałość emocjonalną. Po prostu nie mógł znieść ciągłego użalania się nad sobą. Wysłał mnie więc na terapię, czyli kazał powrócić, gdy poukładam już sobie wszystkie sprawy w zabałaganionym mózgu i przestanę się nad sobą rozczulać. Niestety nie przemyślałem siebie na tyle dostatecznie, by wrócić.
To teraz, zachowując chronologię, nadeszła pora na Ankę. Zajęła dość kluczową pozycję w życiu. Wysłuchała wiele moich problemów i dzieliła się własnymi. Nawet dobrze nam szło rzucanie sobie nawzajem pomysłów, rad oraz wytartych sloganów. Do czasu…
Któregoś niezbyt pięknego dnia dowiedziałem się od naszego wspólnego kolegi, Karola, że Anka roznosi ludziom wszystko, co powiedziałem i oczywiście śmiała się z tego. Zdzira. Więc jak gdyby nigdy nic zacząłem powoli wygaszać naszą znajomość, tworzyć dystans. Dzisiaj prawie ze sobą nie rozmawiamy
A on został kolejną z ważnych osób. Chyba tylko dzięki temu. Wpędził mnie w jeszcze głębszą frustrację, ciągle opowiadając o swoich podbojach seksualnych. I jeszcze te rady – przestań pisać te wiersze, wyrzuć połowę szafy… Bądź hetero, który klnie i jest skurwysynem. Ale ja niestety na skurwysyna się nie nadaję – za dobry ze mnie człowiek. Więc Karol, podobnie jak Anka, został porzucony.
Jestem już coraz bliżej końca opowieści. Nareszcie Łukasz. W końcu ktoś normalny, kto nie gnoił, tylko konstruktywnie radził. Do niedawna. Chłopak zajął się pracą, a praca zajęła się nim. Przestał wtedy posiadać bardzo cenną rzecz – czas. Dawał mądre wskazówki tyczące się Karoliny. Zresztą, wszyscy dawali, z różnym skutkiem, ale to kiedy indziej albo lepiej wcale, bo mi tu jeszcze pozasypiacie.
No, przydałoby się jeszcze o Maćku wspomnieć co nieco. On bywał i bywa nadal, jako jeden z nielicznych, jednak pojawia się tak rzadko, iż go nie wliczam do grupy obecnych. Osoba na drogę. Do szkoły, ze szkoły. Inteligentny i błyskotliwy, zawsze jest o czym pogadać.
I oto nadjechał deser. Olivia. Niestety muszę przebrnąć przez ten busz, a można się naprawdę łatwo w nim pogubić. Człowiek, z którym znałem się najkrócej, a było między nami najwięcej szarpania i wzajemnego rozdrapywania jątrzących się ran, chociaż ja czułem się z tym dobrze. Nasza znajomość kwitła w najlepsze, wymienialiśmy się między sobą zgnilizną nie tylko moralną. Jednak zdarzyło się wielkie bum – nagłe zderzenie asteroidy z planetą i poddałem się. Znajomość ta stała się zbyt toksyczna i zbyt długo podtruwała mi mózg, dlatego powiedziałem Olivii "papa" i poszedłem szukać nowego szczęścia.
Wróciłem więc do punktu wyjścia. Znowu byłem sam, tym razem z całkiem inną świadomością. A może podświadomością? Nieważne. Najważniejsze, że tęsknię za tym wszystkim. Teraz muszę kisić w sobie całą swoją zgniliznę jak jakieś zasrane ogórki kiszone. Nienawidzę ogórków kiszonych. Są kwaśne i śmierdzą kwasem, podobnie ja.
Mam dwadzieścia cztery lata. Uzależniłem się od rozmów z innymi ludźmi. A przecież chciałem tylko z kimś wreszcie porozmawiać…
„Powiedział o swoich doświadczeniach, dzięki czemu, a może i przez co, mój żywot nagle zmalał mi w oczach.”
przez ok godzinę strzałeczki pod komentem robiły sobie karuzelę każąc spokojnie czekać
Zapamiętam i postaram się więcej nikogo nie zatruwać. Widzisz, wszędzie można znaleźć dla siebie lekcję. ;] Obyś szybko znalazł to ''nowe szczęście''
Have a nice life!