***
Grzegorz dowiedział się właśnie z głównej strony Krytyki Politycznej, że małżeństwa par homoseksualnych mogą oznaczać reprodukcję heteronormy i bardzo się z tego powodu zmartwił.
– Zawsze marzyłem o tym, żeby się w końcu zakochać na zabój i żeby mieć ładny ślub. A teraz to już nie wiem. Krytyka Polityczna chyba wie, co mówi, skoro to na głównej publikuje.
– Ale żeby heteronormę reprodukować, to byś się chyba musiał w sukienkę i welonik przystroić.
– Myślisz?
– Owszem, myślę. Chociaż nie cały czas. Człowiek by się wykończył.
– A widzisz. A w tej Krytyce, to chyba myślą cały czas, skoro na takie rzeczy wpadają. Do tej pory nawet się nie zastanawiałem nad żadną heteronormą, a teraz spać przez to nie mogę. Ciekawe, czy istnieje też homonorma?
– To by było logiczne.
– Matko. A ja do tej normy pasuję?
– Wątpię.
– Też wątpię. Pewnie jestem za mało metroseksualny.
– A gej w ogóle może być metroseksualny, Grzesiu? Ja myślałam, że metroseksualny pan musi być straight, że tak powiem.
– Sam już nie wiem. Pogubiłem się w tej nomenklaturze. Ale kiedyś uprawiałem seks w kiblu na stacji metra, więc powiedzmy, że jestem trochę metroseksualny.
***
Zastanawiam się, jak odnieść do powyższych rozważań fakt, iż osobiście uprawiałam sporo seksu w kiblach pociągów osobowych relacji Toruń – Malbork. Było to w czasach, kiedy obydwoje z Pawłem mieszkaliśmy na jakichś przeludnionych stancjach, więc raczej byliśmy przyzwyczajeni do takich partyzanckich warunków. W pociągach było w sumie nawet bardziej komfortowo, bo mniej osób dobijało się do drzwi. Zupełnie nie mieściło mi się wtedy w głowie, że mogą gdzieś istnieć ludzie, którzy robią takie rzeczy w łóżkach.
***
Humor jest fajną bronią przeciwko pustce egzystencji, ale nie zawsze działa. Zacina się szczególnie, jak jest ciemno i zimno. Jak jest jasno i ciepło, to też się zaciąć potrafi, bo są takie miejsca w człowieku, gdzie jest zawsze ciemno i zimno. Każda młodość niesie w sobie początki rozkładu i trochę trudno mi o tym nie myśleć. Wszystkiemu, jak zwykle, winne są te lektury: trzeba było czytać Nowy Testament, a nie Sartre’a.
***
Był też taki okres w moim życiu, kiedy próbowałam przechytrzyć pustkę egzystencji sposobem Scarlett O’Hary. W sensie: pomyślę o tym jutro. Działało tylko doraźnie, bo zwykle po chwili okazywało się, że już jest jutro.
***
Ponoć gdzieś na południu Polski próbowano niedawno wybudować jakąś drogę i coś się chłopakom w obliczeniach rypło. Zaczęli z dwóch różnych stron z nadzieją, że spotkają się pośrodku. Nadzieja matką głupich, jak wiemy, więc się za bardzo nie spotkali pośrodku. Ciekawe, co się robi w takich sytuacjach? Zwija się drogę i zaczyna ją budować od początku? Nie zdziwiłoby mnie to zupełnie. Mnie już w ogóle coraz mniej rzeczy dziwi, odkąd usłyszałam, że w jakiejś miejscowości postawili pół mostu, bo na drugie pół zabrakło funduszy.
***
Mam wrażenie, że narracja niniejsza zaczyna powoli przekształcać się w coś w rodzaju księgi skarg i zażaleń wobec rzeczywistości, ale im dłużej ją piszę, tym wyraźniej widzę, iż nie są to tylko moje skargi i zażalenia. Coraz więcej osób dzwoni, mailuje i przesyła wiadomości; prawie każda z tych osób ma do opowiedzenia jakąś absurdalną historię, która mogłaby wydać się zabawna, gdyby wydarzyła się w innym kraju, w innych czasach i najlepiej komu innemu.
Aneta na przykład zaplanowała sobie na weekend fajną wycieczkę szlakiem dziewiętnastowiecznych pałacyków i dworków ziemi kujawskiej. Bardzo dokładnie sobie tę wycieczkę zaplanowała: wypożyczyła masę książek, zaopatrzyła się w mapy i dowiedziała się co i gdzie należy koniecznie zobaczyć. Poważnie dziewczyna do sprawy podeszła, jednym słowem, a to dlatego, że dziewiętnastowieczne pałace i dwory fascynują ją bardzo i zajmuje się nimi, rzec można, zawodowo.
W sobotę dzień wstał dosyć uroczy: świeciło słonko, szumiało drzewo i pachniało, co tylko pachnieć umiało.
Aneta obudziła Jacka – drugiego uczestnika wycieczki. Wstali, ząbki umyli, ubranka ubrali, termos z kawą, kanapki, keczup oraz jajka na twardo do torby spakowali i pojechali.
Pierwsza miejscowość na trasie ich podróży okazała się być wioską niedużą. Przejechali tę wioskę wzdłuż i wszerz, ale pałacu który miał się tam znajdować nie dostrzegli. Postanowili więc zaczepić jakiegoś autochtona i poprosić go o wskazówki.
– Pałac? – zdumiał się autochton. – Jaki pałac?
– Dziewiętnastowieczny – wyjaśniła Aneta. – Wie pan, taki piękny, stary budynek z wieżami i kolumnami.
– A! Był kiedyś jeden budynek stary, był.
– I co się z nim stało?
– No, zniszczył się, co się miało stać. Heniek tam kury hoduje.
– Kury?! – wykrzyknęła oburzona Aneta – Jak to: kury?! Przecież to jest zabytek! Dobro narodowe!
– Pani kierowniczko, co też pani? – tubylec nie oczekiwał, widać, tak emocjonalnej reakcji. – Narodowe? Co tu kogo narodowe obchodzi?
Z Anety zeszło całe powietrze i sflaczała jak przekłuty balon. W charakterze flaczka opadła na samochodowe siedzenie, zamknęła oczy i głośno policzyła do dziesięciu, bo słyszała, że to pomaga w takich sytuacjach.
Pojechali dalej.
Po około trzydziestu kilometrach natrafili na neoklasycystyczny dworek, tym razem wprawdzie w stanie nieomal nienaruszonym, ale za to otoczony kolczastym drutem i udekorowany tuzinem tabliczek z napisem: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Kiedy Aneta, mimo to, zagadnęła kręcącego się w okolicy pana i zapytała uprzejmie, czy mogliby na chwilkę zajrzeć do środka, bo bardzo ich interesuje w jakim stanie zachowały się te dwa kaflowe piece, o których tyle czytali, pan poczerwieniał na twarzy, zabulgotał i wybuchnął lawiną przekleństw, spomiędzy których udało się jednak nieszczęsnym turystom wyłowić przekaz. Przekaz był taki, mianowicie, że pan nie wpuści, nie pokaże i nic nikomu nie da, ponieważ jest z Warszawy.
Do trzech razy sztuka, powiedzieli sobie Aneta i Jacek, po czym pojechali dalej. Kolejny dworek, którego szukali też miał posiadać cechy klasycyzmu: oczami wyobraźni widzieli już te narożne ryzality, pilastry, kartusze, kolumnowy portyk oraz czterospadowy dach.
A co zobaczyli w realu?
Ugór.
– Mało co trupem nie padłam! – wołała mi zrozpaczonym głosem Aneta w słuchawkę tego samego wieczoru. – Ty wiesz co tam się stało? Ludzie sobie po prostu ten dworek rozebrali na części! Każdy wziął to, czego akurat potrzebował: jeden drzwi, drugi okiennice, trzeci dachówki! Nawet fundamenty rozkradli! Ani jednej cegiełki nie zostawili!
No. I co wy na to?
***
Najgłupsze w tym całym pisaniu jest to, że dziś nie lubi się tego, co się napisało wczoraj. Więc jutro pewnie nie będzie się lubiło tego, co się pisze dziś. I jak to zakończyć, jeśli przy końcu książki nie lubisz już jej początku i wolisz ją zacząć pisać od nowa? Toteż może zamiast pisać o tym, o czym się pisze, należałoby raczej pisać o tym, o czym się nie pisze, tylko by się pisało, gdyby to nie było takie błędne koło.
To by dopiero była metafikcja.
to tyla ja znalazł:P
w sumie to tkwię nadal w przekonaniu, że dół powoli autorkę opuszcza. w porównaniu z cz. 12 or 13. cieszę się niezmiernie, bo mawiają mądrdzy ludzie, że dół ideologiczny czy filozoficzny zaraźliwy jest. znaczy to, że się raczej nie zarażę
i dziękować za dedykację!!!!!!!!!!!!!!!!!!:)
i jeszcze jedno - fajnie byłoby, jakby te części trochę dłuższe były
to ja już kończę marudzenie i biegnę słupek postawić ;)
"Ten pomysł nie ma na względzie jakichś restrykcji. Dominika, nie przyjmuj tak osobiście...:) Twoje teksty są świetnie edytowane i dobrze się je czyta nawet jeśli są długie."
i jeszcze:
"Inni, którzy sobie świetnie radzą (Dominiko, odbieraj Osobiście...) i raczej prezentują niż się uczą, powinni mieć możliwość prezentowania długich tekstów."
jeśli nie wierzysz: http://www.wywrota.pl/forum/topic/17087#...
Co do ostatniego akapitu, to też miałam ten problem i doszłam do wniosku, że najlepiej wcale nie pisać... ale Tobie tego rozwiązania zdecydowanie nie polecam!