O pisaniu książęk... część 15 (opowiadanie)
dominika ciechanowicz
***
Grzegorz dowiedział się właśnie z głównej strony Krytyki Politycznej, że małżeństwa par homoseksualnych mogą oznaczać reprodukcję heteronormy i bardzo się z tego powodu zmartwił.
– Zawsze marzyłem o tym, żeby się w końcu zakochać na zabój i żeby mieć ładny ślub. A teraz to już nie wiem. Krytyka Polityczna chyba wie, co mówi, skoro to na głównej publikuje.
– Ale żeby heteronormę reprodukować, to byś się chyba musiał w sukienkę i welonik przystroić.
– Myślisz?
– Owszem, myślę. Chociaż nie cały czas. Człowiek by się wykończył.
– A widzisz. A w tej Krytyce, to chyba myślą cały czas, skoro na takie rzeczy wpadają. Do tej pory nawet się nie zastanawiałem nad żadną heteronormą, a teraz spać przez to nie mogę. Ciekawe, czy istnieje też homonorma?
– To by było logiczne.
– Matko. A ja do tej normy pasuję?
– Wątpię.
– Też wątpię. Pewnie jestem za mało metroseksualny.
– A gej w ogóle może być metroseksualny, Grzesiu? Ja myślałam, że metroseksualny pan musi być straight, że tak powiem.
– Sam już nie wiem. Pogubiłem się w tej nomenklaturze. Ale kiedyś uprawiałem seks w kiblu na stacji metra, więc powiedzmy, że jestem trochę metroseksualny.
***
Zastanawiam się, jak odnieść do powyższych rozważań fakt, iż osobiście uprawiałam sporo seksu w kiblach pociągów osobowych relacji Toruń – Malbork. Było to w czasach, kiedy obydwoje z Pawłem mieszkaliśmy na jakichś przeludnionych stancjach, więc raczej byliśmy przyzwyczajeni do takich partyzanckich warunków. W pociągach było w sumie nawet bardziej komfortowo, bo mniej osób dobijało się do drzwi. Zupełnie nie mieściło mi się wtedy w głowie, że mogą gdzieś istnieć ludzie, którzy robią takie rzeczy w łóżkach.
***
Humor jest fajną bronią przeciwko pustce egzystencji, ale nie zawsze działa. Zacina się szczególnie, jak jest ciemno i zimno. Jak jest jasno i ciepło, to też się zaciąć potrafi, bo są takie miejsca w człowieku, gdzie jest zawsze ciemno i zimno. Każda młodość niesie w sobie początki rozkładu i trochę trudno mi o tym nie myśleć. Wszystkiemu, jak zwykle, winne są te lektury: trzeba było czytać Nowy Testament, a nie Sartre’a.
***
Był też taki okres w moim życiu, kiedy próbowałam przechytrzyć pustkę egzystencji sposobem Scarlett O’Hary. W sensie: pomyślę o tym jutro. Działało tylko doraźnie, bo zwykle po chwili okazywało się, że już jest jutro.
***
Ponoć gdzieś na południu Polski próbowano niedawno wybudować jakąś drogę i coś się chłopakom w obliczeniach rypło. Zaczęli z dwóch różnych stron z nadzieją, że spotkają się pośrodku. Nadzieja matką głupich, jak wiemy, więc się za bardzo nie spotkali pośrodku. Ciekawe, co się robi w takich sytuacjach? Zwija się drogę i zaczyna ją budować od początku? Nie zdziwiłoby mnie to zupełnie. Mnie już w ogóle coraz mniej rzeczy dziwi, odkąd usłyszałam, że w jakiejś miejscowości postawili pół mostu, bo na drugie pół zabrakło funduszy.
***
Mam wrażenie, że narracja niniejsza zaczyna powoli przekształcać się w coś w rodzaju księgi skarg i zażaleń wobec rzeczywistości, ale im dłużej ją piszę, tym wyraźniej widzę, iż nie są to tylko moje skargi i zażalenia. Coraz więcej osób dzwoni, mailuje i przesyła wiadomości; prawie każda z tych osób ma do opowiedzenia jakąś absurdalną historię, która mogłaby wydać się zabawna, gdyby wydarzyła się w innym kraju, w innych czasach i najlepiej komu innemu.
Aneta na przykład zaplanowała sobie na weekend fajną wycieczkę szlakiem dziewiętnastowiecznych pałacyków i dworków ziemi kujawskiej. Bardzo dokładnie sobie tę wycieczkę zaplanowała: wypożyczyła masę książek, zaopatrzyła się w mapy i dowiedziała się co i gdzie należy koniecznie zobaczyć. Poważnie dziewczyna do sprawy podeszła, jednym słowem, a to dlatego, że dziewiętnastowieczne pałace i dwory fascynują ją bardzo i zajmuje się nimi, rzec można, zawodowo.
W sobotę dzień wstał dosyć uroczy: świeciło słonko, szumiało drzewo i pachniało, co tylko pachnieć umiało.
Aneta obudziła Jacka – drugiego uczestnika wycieczki. Wstali, ząbki umyli, ubranka ubrali, termos z kawą, kanapki, keczup oraz jajka na twardo do torby spakowali i pojechali.
Pierwsza miejscowość na trasie ich podróży okazała się być wioską niedużą. Przejechali tę wioskę wzdłuż i wszerz, ale pałacu który miał się tam znajdować nie dostrzegli. Postanowili więc zaczepić jakiegoś autochtona i poprosić go o wskazówki.
– Pałac? – zdumiał się autochton. – Jaki pałac?
– Dziewiętnastowieczny – wyjaśniła Aneta. – Wie pan, taki piękny, stary budynek z wieżami i kolumnami.
– A! Był kiedyś jeden budynek stary, był.
– I co się z nim stało?
– No, zniszczył się, co się miało stać. Heniek tam kury hoduje.
– Kury?! – wykrzyknęła oburzona Aneta – Jak to: kury?! Przecież to jest zabytek! Dobro narodowe!
– Pani kierowniczko, co też pani? – tubylec nie oczekiwał, widać, tak emocjonalnej reakcji. – Narodowe? Co tu kogo narodowe obchodzi?
Z Anety zeszło całe powietrze i sflaczała jak przekłuty balon. W charakterze flaczka opadła na samochodowe siedzenie, zamknęła oczy i głośno policzyła do dziesięciu, bo słyszała, że to pomaga w takich sytuacjach.
Pojechali dalej.
Po około trzydziestu kilometrach natrafili na neoklasycystyczny dworek, tym razem wprawdzie w stanie nieomal nienaruszonym, ale za to otoczony kolczastym drutem i udekorowany tuzinem tabliczek z napisem: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Kiedy Aneta, mimo to, zagadnęła kręcącego się w okolicy pana i zapytała uprzejmie, czy mogliby na chwilkę zajrzeć do środka, bo bardzo ich interesuje w jakim stanie zachowały się te dwa kaflowe piece, o których tyle czytali, pan poczerwieniał na twarzy, zabulgotał i wybuchnął lawiną przekleństw, spomiędzy których udało się jednak nieszczęsnym turystom wyłowić przekaz. Przekaz był taki, mianowicie, że pan nie wpuści, nie pokaże i nic nikomu nie da, ponieważ jest z Warszawy.
Do trzech razy sztuka, powiedzieli sobie Aneta i Jacek, po czym pojechali dalej. Kolejny dworek, którego szukali też miał posiadać cechy klasycyzmu: oczami wyobraźni widzieli już te narożne ryzality, pilastry, kartusze, kolumnowy portyk oraz czterospadowy dach.
A co zobaczyli w realu?
Ugór.
– Mało co trupem nie padłam! – wołała mi zrozpaczonym głosem Aneta w słuchawkę tego samego wieczoru. – Ty wiesz co tam się stało? Ludzie sobie po prostu ten dworek rozebrali na części! Każdy wziął to, czego akurat potrzebował: jeden drzwi, drugi okiennice, trzeci dachówki! Nawet fundamenty rozkradli! Ani jednej cegiełki nie zostawili!
No. I co wy na to?
***
Najgłupsze w tym całym pisaniu jest to, że dziś nie lubi się tego, co się napisało wczoraj. Więc jutro pewnie nie będzie się lubiło tego, co się pisze dziś. I jak to zakończyć, jeśli przy końcu książki nie lubisz już jej początku i wolisz ją zacząć pisać od nowa? Toteż może zamiast pisać o tym, o czym się pisze, należałoby raczej pisać o tym, o czym się nie pisze, tylko by się pisało, gdyby to nie było takie błędne koło.
To by dopiero była metafikcja.
Zaloguj się Nie masz konta? Zarejestruj się
to tyla ja znalazł:P
w sumie to tkwię nadal w przekonaniu, że dół powoli autorkę opuszcza. w porównaniu z cz. 12 or 13. cieszę się niezmiernie, bo mawiają mądrdzy ludzie, że dół ideologiczny czy filozoficzny zaraźliwy jest. znaczy to, że się raczej nie zarażę
i dziękować za dedykację!!!!!!!!!!!!!!!!!!:)
i jeszcze jedno - fajnie byłoby, jakby te części trochę dłuższe były
to ja już kończę marudzenie i biegnę słupek postawić ;)
"Ten pomysł nie ma na względzie jakichś restrykcji. Dominika, nie przyjmuj tak osobiście...:) Twoje teksty są świetnie edytowane i dobrze się je czyta nawet jeśli są długie."
i jeszcze:
"Inni, którzy sobie świetnie radzą (Dominiko, odbieraj Osobiście...) i raczej prezentują niż się uczą, powinni mieć możliwość prezentowania długich tekstów."
jeśli nie wierzysz: www.wywrota.pl/forum/topic/17087#11
Co do ostatniego akapitu, to też miałam ten problem i doszłam do wniosku, że najlepiej wcale nie pisać... ale Tobie tego rozwiązania zdecydowanie nie polecam!
Po prostu na spokojnie poczytam sobie całość, wszystkie części. Ale powoli "Oczy trochę słabe a drukarka też człowiek;-)
a najważniejsze- zostawia ślad w człeku...