Gorąco. Warszawa latem jest nie do zniesienia. Piekielne okna piekielnych bloków zakrzywiają i tak falującą już czasoprzestrzeń. Nic. Po prostu idziesz sobie chodnikiem i myślisz „kurwa, jak gorąco”. I nic. I nic się nie dzieje, bo to miasto taką ma już naturę. Ale idę dalej. Pot cieknie mi po czole, po karku, po czole. Jestem potem. Cieknie tak, że aż pieką oczy. To normalne. Myślę sobie, że to chyba jakiś znak od Boga. Skurczybyk nie chce pewnie, żebym na to wszystko patrzył. Może ta kilkumilionowa falująca fatamorgana jest cieniem jakiejś pieprzonej boskiej idei. Pojęcia – co to w ogóle są pojęcia.
No i masz. Podjeżdża 116. „Przystanek Metro Marymont”. Kurwa. Skwar jak chuj. Spiekota. Zero cienia (wszędzie bloki, kurwa, wszędzie… ale nie tu). Wchodzę i nie wierzę. Dzień Świra. Boże, dotarło do mnie, że dziadunio Koterski naprawdę jeździł autobusami. Biedny Adaś. Biedny cień biednych wspomnień, które wyryły się w mózgu smrodem spoconych siedzeń, mozaiką obrzyganych szyb się wyryły – czystych, tak dla zachowania wierzchniej moralności. Wchodzę. Jezus Maria. Chciałbym wysiąść, ale momentalnie znalazłem się w samym centrum pola grawitacyjnego tłumu, który zassał mnie jak jakaś czarna dziura. Jesteśmy teraz jednym ciałem. Jakże to piękne. Jakaż to cudowna komuna. Tu komuna. „A tam obiecują nam jakąś tam <<wolność>>... Stare łotry! Myślą, że słowami nakarmią miliony głodującego proletariatu Rosji! Spodziewają się, że słowami zaspokoją zubożałe i udręczone wielomilionowe masy chłopskie!”. Jezu. Myślę, że Marks miał rację, Moore w swojej teorii nie przewidział za to rozwoju warszawskiej ZTM- ki. W moim czerwonym sercu, które jest teraz sercem społecznym, wypala się właśnie wielka, spocona czerwona gwiazda. Nie. Znów łapię się na myleniu pojęć. Wrócę do domu i za karę zagłębię się w Stalina. Będę czuł na skórze palące wynaturzenia cudownych idei. Tyle kontekstów. Tyle myśli wynikających z ludzkiego poczucia więzi, symbiozy nawet, zjednoczenia z tym tłumem, co się stał ciałem, co się stał krwią tego narodu.
Kogo ja oszukuję. Drugi przystanek. Druga stacja. Czuję się jakbym jechał na pieprzony Sybir, z tym że mój Sybir jest gdzieś w okolicach równika albo po prostu bliżej jądra naszej wspaniałej planety. Znów zapadam we wspaniały myślowy sen. Przecież ja kłamię. Łżę jak pies. Z pozycji narratora nie da się mówić prawdy (dzięki Ci, o wielki Arystotelesie!). Owijam się w bawełnę. Jestem pieprzonym kłębkiem pieprzonej bawełny i turlam się na tym łgarstwie jak gówno po chodniku. Co ja sobie myślę? Że stworzę jakieś autosoliloquium. Będzie Ingardenowsko! Tylko po co. Czym prędzej muszę skończyć pisać. Powtarzam jak mantrę, że brzydzę się kłamstwem, że nie ufam. A tu proszę. Cóż, czas to uczciwie przyznać – kolejna istotna refleksja.
Ale wiem. Jestem pewien. Wiem, że to nie potrwa długo. Myślenie tak nie działa. No i proszę. Pierdolony profeta. Przede mną łyse bydlę z czarną „elką” na łapie rozmiarów mojego uda. Podnosi rękę do góry. Chwyta się idealnie zaprojektowanej poręczy i wisi na niej jak małpa. Las blond włosów spod jego pachy prawie muska moje bezbronne usta. Wyobrażam sobie, że jego tu nie ma. Że zniknie. Zapadnie się pod ziemię i ni stąd ni zowąd czuję na twarzy powiew morskiej bryzy, delikatnego podmuchu świeżości z nadmorskich plaż. Pod stopami chrzęści mi gorący piasek, piasek z najwspanialszych baśni. Czuję Sokratesa, Platona, ojców kościoła. Morskie fale prawie dosięgają moich nagich stóp. Ponownie bryza. Dziękuję Ci, Panie, za to ukojenie, za tę boską arkadię, za mój nowy Eden. Ale zaraz. Zostaw. Puść. Moje nozdrza wypełnia konwaliowy smród niemytej od neolitu dupy jakieś starego dziada.
Nie mam już siły. Bezkształtna masa, jak od Linkego, wypluwa mnie na zewnątrz. Jestem ideologicznymi fekaliami rozlanymi na chodniku. Kolejną wyrzyganą jednostką. „Przystanek Kwitnąca”. Patrzę. Idę. Nie ma już nas. Nie ma pulsującej, lepkiej ektoplazmy starego Jelcza. Zwrot przez prawe ramię i nie oglądać się za siebie. Podjeżdża 114. Nie wsiadam.
"Opowiedz mi zapach jak ślepcowi obraz'- ciągle czekam aż się ktoś jednak odważy. Jestem w mniejszości a przecież... chciałoby się wiedzieć co tracę...
A sam opis jazdy autobusem - nic dodać nic ująć. Nic tak bardzo nie sprowadza człowieka na ziemię, jak podróżowanie miejską komunikacją. Wydaje się takiemu, że jest wielkim indywidualistą , a tu autobusy i tramwaje skutecznie pozbawiają go zludzeń. Wystarczy parę minut i naprawdę czuje się jak "kolejna wyrzygana jednostka".
.
Celne trafienie . Nie wiem czy sie śmiać, czy współczuć tego zapachu miejskiej komunikacji?
Ale - ponieważ napisałeś : "zgwałciłem się ", więc rozumiem te wulgaryzmy.Napisany bdb, pozdrowienia.