Autosenność

Bogusz Jan Szulc

 

 

Albert Jarzębski był nieszczęśliwym człowiekiem. Osiemnastego sierpnia ubiegłego roku, opróżniwszy dwie trzecie butelki whisky, przyłożył lufę do swojej skroni. Huk wystrzału obudził jedynie psa.

 

***

Spiesząc się do pracy, zawsze pokonywała tą samą drogę. Ze stacji kolejki podmiejskiej, ruchome schody zabierały ją na jedną z ruchliwych ulic, przeszywających na wskroś całe miasto. Czerwone krwinki autobusów i tramwajów pulsowały nią, od bladego świtu do późnej nocy. Wychodząc ze stacji, Jagna kierowała się na przystanek, na którym wśród ludzi o zmęczonych twarzach oczekiwała dalszego ciągu swojej podróży.

Tamtego dnia wszystko było jak zwykle. Stała już na przejściu dla pieszych, łączącym chodnik z przystankiem, oczekując na zmianę świateł. W jej głowie nie było zbyt wiele myśli. Czekał ją kolejny dzień z setek innych, odznaczających się szarością, podobnej do tej, którą ma makulaturowa pulpa, służąca do produkcji kartek kalendarzy. Samochody gnały gdzieś tam, a ona stała owiewana podmuchami, ciepłego lipcowego powietrza. Wtem z letargu wyrwał ją dźwięk klaksonu i pisk opon. Z przeciwnej strony ulicy, po pasach, za nic mając pędzące wokół samochody, szedł pies. Był niemiłosiernie wychudzony, a jego sierść posiwiała już ze starości. Zapaliło się zielone, tłum ruszył. Kiedy byli w połowie zebry, spojrzenia Jagny i samotnego psa spotkały się. Patrzył na nią w sposób niemal ludzki. Być może zdawało jej się tak, przez smutek emanujący z jego spojrzenia - podobny do tego, który witał ją, każdego dnia z lustra w przedpokoju. Przez jeden krótki moment, wydało jej się, że mogłaby zrozumieć wszystko, co ten kundel mógłby powiedzieć, gdyby tylko potrafił. Kiedy się minęli obejrzała się za nim. Pies wszedł na schody ruchome i jak gdyby nigdy nic zjechał na dół. Ludzie zdążyli już przejść, została sama na środku pasów. Dopiero kolejny klakson sprowadził ją na ziemię. Pobiegła na przystanek i wskoczyła do tramwaju. Jadąc rozmyślała o spotkaniu przed stacją. „Czy nikt inny poza mną go nie zauważył? Dlaczego ludzie nie dostrzegają tak wielu rzeczy?”

Siedząc na jednym z tych nudnych szkoleń, organizowanych dla trybików korporacji, by pracowały wydajniej, myślami wciąż wracała do minionego poranka. Trzymając na kolanach notatnik, narysowała psa - zupełnie podobnego do tego widzianego przy stacji. Pogrążona w zamyśleniu, była daleko od słów sączących się z ust prowadzącego. Nie wiele trzeba było, by zmienić przykładną pracownicę w marzycielkę, a przecież w głębi była nią zawsze. Z czasem jednak utraciła tę właściwość, która nieoczekiwanie wróciła do niej tego dnia. Wszystko co do tej pory znała, straciło swoją wyrazistość, niczym obraz na matówce aparatu, w którym ktoś rozregulował ostrość. Przed jej oczami pojawiły się obrazy. Znów była małą dziewczynką wyczekującą w oknie powrotu rodziców. Znów miała szesnaście lat i poznawała smak pocałunków. Znów płakała na smutnych filmach. Znów rozkoszowała się wiatrem we włosach, wystawiając głowę za okno jadącego pociągu. Obrazy te zataczały w jej głowie koła, wirowały i zmieniały się jak w kalejdoskopie. A wszystko przez jednego, starego psa...

- Pani Jagno!

Ostry ton głosu kierownika prowadzącego szkolenie, tuż nad jej uchem sprawił, że niemal podskoczyła.

- Ja się tu produkuję, mówię o kapitale, o zyskach i efektywności, a pani sobie rysuje zwierzaka w notesie i ma pani w czterech literach to co mówię! Azora zdąży sobie pani narysować w domu!

- To Zygmunt! - Wypaliła, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Nadała mu imię Zygmunt, choć nie miała nawet pewności, czy to on czy ona. Wracając do domu tą samą drogą, zatrzymała się dłuższą chwilę w miejscu, gdzie nurt ruchomych schodów wpadał w chodnik, tak jakby oczekiwała, że zaraz pojawi się Zygmunt, by obdarzyć ją swoim spojrzeniem. Nie pamiętała już zupełnie o reprymendzie otrzymanej od surowego szefa. Siedząc w pociągu, co chwila spoglądała na torbę, w której znajdował się notes z wizerunkiem smutnego kundla.

Następnego dnia jak zwykle ruszyła z prądem swojej rutyny. Umyła się, ubrała, wzięła torbę i poszła na pociąg. Nie była pewna czy cała sytuacja z psem nie przyśniła się jej poprzedniej nocy. Kiedy wysiadła na stacji docelowej, spojrzała ku górze w kierunku przeciwległego końca ruchomych schodów i cicho westchnęła. Naraz zdała sobie sprawę, że niemal każdy jej dzień wygląda zupełnie tak samo. Weszła na schody. Będąc w połowie, nagle na ciągu stopni jadącym w przeciwnym kierunku dostrzegła samotnego psa. Jechał zamyślony tak samo jak wszyscy ludzie dookoła, bez wyrazu na pysku, z oczami emanującymi żałością. Kiedy się minęli obejrzała się za nim. Pies zszedł ze schodów i stanął przy krawędzi peronu, jakby czekał na pociąg. Gdy ten nadjechał kilka sekund później, wsiadł do niego i odjechał wraz z śpieszącymi w drugą stronę.

- Tamuje pani ruch! - Warknął ktoś za jej plecami. Rzeczywiście, stała na końcu schodów ruchomych z rozdziawionymi ustami, patrząc jak czerwone punkciki końcowych świateł pociągu nikną w oddali.

Tego dnia nie mogła usiedzieć spokojnie. Jej myśli zdominował on - „pies, który jeździł koleją”, ale po co? Irracjonalna chęć by się tego dowiedzieć sprawiła, że udała się do kierownika, tego samego, który poprzedniego dnia złapał ją na rysowaniu. Próbując opanować drżenie rąk zapukała do drzwi. Mężczyzna siedział przed komputerem.

- Panie kierowniku!

- Tak? - Powiedział nie odrywając wzroku od monitora.

- Czy mogłabym jutro dostać dzień wolnego? Wiem, że to wbrew zasadom, ale w biurze i tak mamy teraz niewiele pracy, a to nagła sprawa.

- Co? Azor zachorował? - Uśmiechnął się kpiąco. - W żadnym wypadku! Co pani sobie w ogóle myśli? Musimy zwiększyć wydajność! Proszę już sobie iść i nie zabierać mi cennego czasu!

Odeszła pokornie. Jej serce przepełnił ogromny smutek. Była nikim, dla pracodawcy i dla całego świata. Poza tym nie miała tak naprawdę przyjaciół, a ci którzy byli, stanowili listę nazwisk z migającymi przy niej zielonymi kropkami. Owszem, widywała ich, chodziła do pubów i kin, ale nikt nie był jej na tyle bliski by mogła powierzyć mu ciężar niektórych swoich myśli. Była samotna w tłumie trybów i trybików, które nie potrafiły dostrzec niczego, co znajdowałoby się poza osią ich obrotu.

Tego dnia, kiedy wróciła do pustego domu, położyła się w ubraniu na łóżku i rozpłakała się. Nie wiedziała dlaczego płacze, lecz szloch powracał do niej coraz to nowymi spazmami. Wreszcie z twarzą wtuloną w poduszkę zasnęła.

Kiedy rano obudziła się, było jej głupio przed samą sobą, że rozpłakała się, zupełnie bez powodu. Obmyła twarz zimna wodą. Myśli powoli zaczęły wracać na normalne tory. Znajomy marazm, na powrót wypełnił wszystkie naczynia włosowate w jej ciele. Zamknęła drzwi i udała się na pociąg. Nie pozwoli by dziś, cokolwiek wytraciło ją z równowagi! Wysiadła na swojej stacji i weszła na schody ruchome. I wtem pojawił się on, niczym déjà vu, zupełnie jak poprzedniego dnia zjeżdżał w kierunku peronu. I wtem zerwał się w niej jakiś wewnętrzny krzyk, chęci wyrwania się z ciasnych łożysk w których ją osadzono. Zbiegła pod prąd schodami ruchomymi potrącając przy tym zaskoczonych ludzi. Drzwi pociągu zaczęły się już zamykać za psem, kiedy w ostatniej chwili wskoczyła do środka. Zdyszana i zszokowana spontanicznością swojej decyzji, odnalazła wzrokiem zwierzaka, który zdążył już ułożyć się wygodnie pod jednym z siedzeń. Pociąg wracający z miasta o tej porze, był niemal zupełnie pusty. Usadowiła się tak by mogła go obserwować. Pies zmierzył ją wzrokiem i położył głowę na łapach. Pociąg jechał i jechał, mijając kolejne stacje na których z rzadka wysiadali podróżni. Przyszedł konduktor, sprawdził jej bilet - na szczęście miała miesięczny na cała linię, odchodząc nie spojrzał nawet na psa, jakby był czymś zupełnie normalnym - częścią tła. Dwie stacje przed końcem trasy, czworonóg podniósł się i stanął przy automatycznych drzwiach, dziewczyna stanęła obok niego. Pociąg zatrzymał się, pies wysiadł i nieśpiesznym krokiem ruszył wzdłuż peronu. Była to mała, zupełnie pusta stacyjka, na dalekich przedmieściach. Nigdy wcześniej tu nie była. Za stacją pies przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył przed siebie. Szli tak około pięciu minut, zalanymi ciepłym słońcem uliczkami. W pewnym momencie, skręcił nagle w bramę cmentarza. Wszędzie panowała ta sama cisza, a między pomnikami o rożnych kształtach i fakturach, brak było jakichkolwiek ludzi przechadzających się w zadumie. Pies szedł wciąż tym samym tempem, klucząc pomiędzy nagrobkami. Wreszcie zatrzymał się przed prostym monumentem, niedaleko muru. Zwiesił głowę i położył się przed granitową płytą. Jagna przystanęła również i półgłosem przeczytała widniejący napis:

- Albert Jarzębski, urodzony dwudziestego czwartego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, zmarł osiemnastego sierpnia dwa tysiące dwunastego roku.

Tylko tyle zostaje po każdym z nas - trywialny napis z dwoma datami, bez żadnej wzmianki o uniesieniach, upadkach, radościach czy smutkach, mających miejsce w przedziale czasu przez nie wyznaczonym. Nagrobek był prosty, prawdopodobnie tani, poza tym, nie było na nim żadnych kwiatów czy świec.

- To twój pan? - Zapytała psa.

Na dźwięk jej głosu podniósł swój łeb, po czym zwiesił go jakby z żalu. Odważyła się go pogłaskać. Sierść miał suchą i szorstką, jednak wyglądającą na zadbaną. Mimo wychudzenia nie wyglądał na mieszkającego na ulicy - ktoś musiał się nim opiekować.

- Poczekaj tu! - Poleciła i udała się w kierunku kwiaciarni, którą widziała przy wejściu na cmentarz. Kupiła wiązankę kwiatów i wróciła by złożyć ją na szarej płycie. Pies podniósł się, spojrzał na nią z wdzięcznością i polizał ja po wyciągniętej dłoni. Dopiero teraz dostrzegła pod jego sierścią obrożę ze zwisającym z niej medalikiem i wybitym adresem. Przyjrzała mu się uważnie, adres wskazywał na miejsce niedaleko stacji, na której wysiadała jadąc do pracy.

- Chodź - powiedziała - odwiozę cię do domu.

Ruszyli w kierunku stacji. W pociągu położył się w jej nogach, ufnie kładąc łeb na jej stopach, zasnął. Pierwszy raz od bardzo dawna, jej uczucie bezdennej samotności, stało się na chwilę małe i śmieszne. Sprawdziła swój telefon, widniało na nim kilka nieodebranych połączeń z pracy. Wiedziała doskonale co to oznacza, jednak zupełnie nie przejęła się tym. „Nie ta praca to inna - pomyślała - poza tym mam jeszcze trochę oszczędności, może czas je wykorzystać, odpocząć?”

Tuż przed stacją docelową pies zbudził się, jednak nie ruszył do wyjścia, czekając na jej ruch. Wysiedli i za nic mając nerwowy ruch panujący na stacji, ruszyli w kierunku schodów by wjechać na górę - razem.

Mieszkanie z adresu, mieściło się w jednej z tych kamienic, które mimo, że znajdują się w ścisłym centrum, toną w zielonym worku ciszy. Weszli na górę po skrzypiących schodach na trzecie piętro. Jagna zadzwoniła do drzwi, a potem dla pewności zapukała jeszcze dwa razy. Pies jednak podszedł do przeciwległych drzwi, zaskrobał w nie łapą i położył się na wycieraczce przed nimi. Z głębi mieszkania dał się słyszeć szmer i drzwi otworzyły się, pies bezszelestnie wsunął się do środka. Za drzwiami ukazała się sylwetka młodego mężczyzny na elektrycznym wózku inwalidzkim. Spojrzał pytająco na dziewczynę.

- Przepraszam - zapytała - to pana pies?

- Nie do końca, opiekuję się nim ale nie należy do mnie, jest wolny - odparł.

- Adres z obroży wskazywał na mieszkanie naprzeciw.

- Ono jest puste. Owszem, kiedyś tam mieszkał jego właściciel, jednak po jego śmierci przygarnąłem psa do siebie.

- Należał do pana Alberta?

- Znała go pani?

- Nie... Byłam dziś na jego grobie.

- Jak mam to rozumieć?

- Pojechałam tam za psem, wydało mi się to niezwykłe, że pies każdego ranka, sam wsiada do pociągu i jedzie gdzieś. Postanowiłam dowiedzieć się gdzie.

- Teraz wszystko rozumiem. Widzi pani, prawie w ogóle nie opuszczam mieszkania. Pan Albert, kiedy żył czasem znosił mnie wraz z wózkiem na sam dół, bym mógł zaczerpnąć nieco świeżego powierza. Kiedy umarł, zostałem w pewien sposób uwięziony w mieszkaniu. Owszem, czasem przychodzi pielęgniarka z zakupami, ale nie ma tyle siły by pomóc mi dostać się na dół. W każdym razie, przygarnąłem psa pana Alberta, każdego ranka domagał się by go wypuścić, po czym znikał na kilka godzin. Do dziś nie miałem pojęcia dokąd się udaje.

- Jak zmarł pan Albert?

- Zastrzelił się. Nie dało się tego po nim poznać, ale cierpiał na ciężką depresję. Pochowano go na cmentarzu, na którym leży cała jego rodzina. To bardzo daleko stąd, niesamowite, że pies znalazł drogę.

- W takim razie wiem już chyba wszystko... Nie już będę panu zawracała głowy.

- Nie zawraca pani. Rzadko widuję kogokolwiek. Właściwie to... Chciałbym pani zaproponować herbatę, jeśli oczywiście ma pani chwilę czasu.

- Z przyjemnością.

Mężczyzna na wózku odsunął się i wpuścił ją do środka. Mieszkanie było duże, pełne starych sprzętów, jednak stosunkowo czyste i zadbane. W salonie przy otwartym oknie na balkon stał fortepian, a na nim walały się arkusze z nutami.

- Kiedyś byłem pianistą - zaczął, widząc jej zainteresowanie instrumentem - Miałem sławę, pieniądze, mnóstwo przyjaciół. Kiedy to się stało, wszystko przepadło. Ludzie boją się, kiedy komuś z ich otoczenia przytrafia się jakaś tragedia, nie wiedzą jak się zachować, co powiedzieć więc uciekają - masowo. Najbardziej jednak brak mi dwóch rzeczy, szumu morskich fal, który zawsze mnie uspokajał i gry, bo choć mogę poruszać rękoma, od momentu wypadku coś sprawia, że nie jestem w stanie grać. Czasem tylko siadam przy fortepianie, czytam nuty i wyobrażam sobie dźwięki wypełniające to pomieszczenie.

- Czy mogę zapytać co się panu stało?

- Oczywiście, to żadna tajemnica, poza tym pisali chyba nawet o tym w gazetach. Chciałem zaimponować dziewczynie możliwościami swojego porsche. Uderzyliśmy w betonowy słup. Ona zginęła na miejscu, ja musiałem odpokutować swoją pychę, chyba tylko dlatego przeżyłem.

Nastała chwila milczenia.

- Niech pani spocznie - odezwał się wskazując jej fotel - zaraz wrócę z herbatą, może być zielona?

- Oczywiście.

Siedząc sama w pokoju, miała okazję dobrze przyjrzeć się rzeczom w nim zgromadzonym. Na ścianach pełno było fotografii uśmiechniętych twarzy w drogich garniturach w towarzystwie pana domu, również rozpromienionego i szczęśliwego. Chwilę później on sam wtoczył się wioząc dwie parujące filiżanki. Widząc ją przyglądającą się zdjęciom powiedział:

- Miałem wiele lecz nie umiałem tego doceniać, teraz nie mam w zasadzie nic i nareszcie dostrzegłem wartość takich rzeczy jak głaskanie psa, czy zwykła rozmowa. Czuję się nawet na swój sposób szczęśliwy, mimo iż jestem zupełnie zależny od tego wózka i pompy podającej mi niezbędne hormony, potrzebne bym mógł na przykład zasypiać, gdyż leczenie po wypadku zaburzyło u mnie pracę niektórych gruczołów.

- Taka autosenność.

- Co?

- Ta pompa.

- Lepiej bym tego nie ujął. Prawdę mówiąc całe, życie na tej planecie jest jakimś automatycznym cyklem. Rodzimy się i umieramy, powtarzamy jakieś czynności wciąż i wciąż, często przez długie lata, zupełnie nie zastanawiając się nad ich celowością. Wszyscy tkwimy w tym mechanizmie, praktycznie każdy nasz oddech jest „auto”, dopiero kiedy, poniekąd wypadłem z tego cyklu, dane było mi to wszystko pojąć. Jak pani na imię?

- Jagna. A panu?

- Robert.

- A pies, jak się wabi?

- W zasadzie nie wiem. Pan Albert nigdy mi tego nie zdradził, a ja nie byłem w stanie wymyślić dla niego, żadnego sensownego imienia.

- Pozwoliłam sobie nazwać go Zygmunt. Wydał mi się zbyt rozumny, by nadać mu imię typowe dla psa.

- Może być, podoba mi się.

Tego dnia, wróciła do domu już po zachodzie słońca. Pomimo wielu godzin spędzonych na rozmowie, nie czuła zmęczenia. Kiedy znalazła się w mieszkaniu, włączyła komputer, a następnie skasowała z pulpitu wszystkie pliki dotyczące jej pracy. Następnie uruchomiła edytor tekstów i napisała: Był sobie pies. Bardzo smutny. Każdego dnia zjeżdżał ruchomymi schodami na stację kolejową, by w pogoni za codziennością, wsiąść do porannego pociągu.

Była szczęśliwa - znów umiała marzyć.

Od tamtej pory odwiedzała niepełnosprawnego pianistę codziennie. Czasem przynosiła mu pieczone przez siebie ciasta i pomagała w codziennych domowych obowiązkach, na każdym kroku obdarowując go uśmiechem i ciepłym słowem. On w zamian dał jej klucz, oznajmiając, że od teraz jest jednym z domowników. Wieczorami pisała książkę o smutnym psie i tym jak on postrzega mechaniczny pęd świata. Mijały tygodnie. Zygmunt nadal jeździł na cmentarz, ale kiedy Jagna przychodziła do mieszkania, smutek w jego oczach ustępował miejsca ogromnej radości.

Pewnego dnia kiedy przyszła, zastała Roberta siedzącego tyłem przy fortepianie. Zaczęła krzątać się po mieszkaniu, lecz zdziwił ją fakt, że mężczyzna nie odpowiedział na jej powitanie. Podeszła do niego. Siedział wpatrzony w klawiaturę fortepianu, po jego policzku spływały łzy.

- Moje ręce... - Powiedział. - Zupełnie mnie nie słuchają i to siedzi gdzieś tu - rzekł wskazując palcem na swoją głowę.

Stała przez chwilę w milczeniu, po czym objęła go od tyłu i z czułością, której sama się po sobie nie spodziewała, przycisnęła swój policzek do jego mokrego policzka, mówiąc:

- Musisz uwierzyć, że to możliwe, zapomnieć o tym co jest tu i teraz, myśleć tylko o muzyce. Spróbuj.

Podniósł swoje drżące ręce nad klawiaturę, zawahał się chwilę, po czym zagrał prostą gamę potykając się co chwilę.

- Widzisz! Nie mogę!

Jagna przerwała objęcie, odwróciła się i wyszła z pokoju zabierając ze sobą telefon. Po ponad pół godziny wróciła z tajemniczym uśmiechem na ustach oraz podróżną torbą w dłoni i powiedziała:

- Spakowałam kilka niezbędnych rzeczy, ubierz kurtkę, wyjeżdżamy.

Widząc jego pytające spojrzenie dodała:

- Zobaczysz...

Taksówkarz klnąc cicho pod nosem, pomógł jej znieść pianistę z wózkiem na sam dół. Zygmunt podążał za nimi. Chwile później pędzili już przez miasto w kierunku dużego dworca w centrum. Na peronie nikt nie był zaskoczony trójką nietypowych podróżnych. Konduktor pomógł im zająć miejsce w przedziale i ruszyli. Robert, który milczał przez cały czas odezwał się w końcu:
- Czy teraz możesz mi powiedzieć gdzie jedziemy?

- Pewnie myślisz, że oszalałam, ale tak naprawdę planowałam to już od dawna. Mówiłeś, że tęsknisz za morzem bo jego szum cię uspokaja. Tak się składa, że mój znajomy prowadzi z żoną pensjonat niemal nad samym brzegiem morza, już od dawna zapraszał mnie bym go tam odwiedziła. Wspomniałam mu o tobie i Zygmuncie, zgodził się byśmy przyjechali wszyscy. Chciałam powiedzieć ci o tym spokojnie, by wszystko zaplanować, ale po tym w jakim stanie dziś cię zastałam, musiałam działać. Zadzwoniłam do niego, zgodził się byśmy przyjechali natychmiast, bo i tak jest już po sezonie. Więc jedziemy.

- Powiedz, że nie żartujesz!

- Nie żartuję.

Łzy ponownie napłynęły do jego oczu, płakał śmiejąc się śmiechem najszczerszym jaki można sobie tylko wyobrazić.

Po kilku godzinach dotarli na miejsce. Na dworcu czekała już kolejna taksówka. Pensjonat znajdował się w niewielkiej odległości od plaży. Z jego okien doskonale było widać bezkresną taflę. Słońce chyliło się już ku zachodowi gdy tam dotarli. Z holu drzwi prowadziły bezpośrednio na taras, na którym latem, stały stoły pod parasolami dla gości restauracji. Teraz jednak powierzchnia ta była uprzątnięta.

- Chodźmy - powiedziała Jagna kierując elektryczny wózek na taras. Na jego środku stał fortepian.

- Ty to wymyśliłaś? - Zapytał.

Skinęła głową.

- Przecież wiesz, że nie umiem...

- Umiesz. - Powiedziała łagodnie, pomagając mu przysunąć się do instrumentu. - Wsłuchaj się w szum fal, zamknij oczy i graj.

Wzięła w swoje dłonie jego ręce i położyła je na klawiaturze. I zagrał, bez choćby jednego potknięcia. Grał długo, muzyka zdawała się wyrażać cały ciężar samotności i smutku, który na nim spoczął. Z czasem, kiedy pod jego powiekami pojawił się obraz Jagny i Zygmunta, melodia stała się żywsza i weselsza. Kiedy skończył, na tarasie pełno było gapiów, którzy ściągnęli z całej okolicy zwabiani magią płynących dźwięków. Teraz bili brawo, niektórzy nawet zbliżyli się do fortepianu, by uścisnąć dłoń muzyka. A on uśmiechał się tym samym uśmiechem, który utrwalił się w obojętnej pamięci fotografii wiszących w jego salonie.

Było jeszcze całkiem widno, gdy poszli na plażę. Zygmunt biegł wzdłuż brzegu przed wózkiem Roberta, a ten rzucał mu patyk, jadąc po ubitym przez fale piachu. Jagna została z tyłu i obserwując ich zabawę, usiadła na przyniesionej przez sztorm kłodzie. Wyciągnęła ze swojego plecaka komputer, z którym od pewnego czasu nie rozstawała się nawet na krok, przewinęła kilkaset stron napisanej wcześniej powieści i napisała: Tamtego dnia smutny pies, nareszcie odkrył na czym tak naprawdę polega szczęście, oraz to, że w życiu czasem trzeba zdobyć się na odwagę i wyrwać się poza kręgi zataczane każdego dnia, by je odnaleźć. Biegnąc piaszczystym brzegiem morza, cieszył się, że starczyło mu jego krótkiego, psiego życia, aby to zrozumieć. KONIEC

 

(2013)

Bogusz Jan Szulc
Bogusz Jan Szulc
Opowiadanie · 13 sierpnia 2013
anonim
  • varzyvo
    Boguszu Janie Szulcu, przez Ciebie zamiast się uczyć, czytam. Ale dziękuję Ci za to, bo faktycznie - godne polecenia. Czyta się samo, opowieść płynie, a przesłanie - poza tym, że jest pozytywne, o co coraz trudniej - nie jest nachalne.

    · Zgłoś · 11 lat
  • Bogusz Jan Szulc
    Niezmiernie mi miło, że komuś podoba się to moje składanie liter w słowa, słów w zdania, zdań w akapity i tak dalej.

    · Zgłoś · 11 lat
  • Krasnoludek
    Historia, choć w pewnym momencie dość przewidywalna, rzeczywiście urzeka, po przeczytaniu pozostawiając taki delikatny uśmiech i pytanie : Czy ja tez umiem być osobą na tyle odważną?

    Pożyjemy zobaczymy;)

    · Zgłoś · 11 lat
  • Łukasz Sroczyński
    Tekst jest sympatyczny w treści i w lekturze. Masz łatwość pisania,a dzięki temu czyta się bez zgrzytu - wszystko do siebie pasuje.Opowiadanie jest proste, może zbyt proste, bo przez to przewidywalne i jednoznacznie wskazujące, co jest złe a co dobre. Teza wydaje się wskazana zbyt nachalnie i to stanowi podstawowy minus.

    · Zgłoś · 11 lat
  • Łukasz Sroczyński
    Chodzi mi o założenie zła korporacja, zły kierownik; dobra bohaterka, dobry pies, dobry samobójca, dobry kaleki mężczyzna, dobry przyjaciel. Nie przepadam za sytuacja,i, gdy dobre jest bezwzględnie dobre, złe jest bezwzględnie złe. Taka jednowymiarowość mnie drażni i uwiera.

    · Zgłoś · 11 lat
  • Ata
    "odznaczających się szarością, podobnej do tej," - wydaje mi się, że powinno być - podobną.
    "Przez jeden krótki moment, wydało jej się, że mogłaby zrozumieć wszystko, co ten kundel mógłby powiedzieć, gdyby tylko potrafił." - mogłaby, mógłby, gdyby - trochę tego dużo w jednym zdaniu.
    "Kiedy rano obudziła się, było jej głupio przed samą sobą, że rozpłakała się," - tak samo tu za dużo "się" /można by to ująć: było jej głupio przed samą sobą, że płakała.../

    później już... tak wchłonęła mnie treść, że nie zważałam na konstrukcję zdań.. świetnie, pozytywnie, ujmująco! :)

    · Zgłoś · 11 lat
  • Alicja Kubiak
    Gratuluję wyróżnienia!
    To naprawdę dobre opowiadanie.
    Czekam następnych....

    · Zgłoś · 11 lat
  • autosennosc
    No i czytam kolejny raz i znów łzy napływają do oczu. Bo choć dla niektórych przewidywalne to opowiadanie i i czano-białę, dla mnie są to słowa nadziei. "Wszystko płynie" czas się nie zatrzymuję, trzeba tylko mieć siłe zebrać go w palce i zacisnąć dłoń, powiedzieć sobie, że szczęscie czeka za rogiem i dać mu szanse. Pięknie się czyta nadzieję, pisz, pisz pisz i wyjdź za róg :)

    · Zgłoś · 11 lat
  • Karol Ketzer
    Ta, nawet spoko, to nie jest mój ulubiony typ prozy, ale bezsprzecznie jest to porządny typ prozy, który z pewnością wielu chciałoby widywać częściej, a ostatnio bardzo mało widuje się takich opowiadań, a wszystkie 'pretendujące', przeginają makabrycznie z tanim sentymentalizmem i idą w telenowelową stronę prostego dobra i zła, ckliwych nadziei itp, wiesz, takie serce na temblaku, no tutaj udaje ci się nie przesadzić moim zdaniem chociaż na pewno mankamentem są zbyt syntetyczne dialogi, tak jakbyś chciał za dużo naraz (aż wręcz trochę na siłę) powiedzieć ustami bohaterów, przez co ich rozmowy chwilami wyglądają tak jakby nie rozmawiali ze sobą, ale odczytywali sobie z kartek wcześniej przygotowane kwestie ( i tylko czekali aż w końcu będzie okazja je przeczytać). Przez to, tak zwany morał tekstu wydaje się być wmuszany, a nie stanowi naturalnej refleksji związanej z puentą. Ja bym nad tym pomyślał. Chyba.

    · Zgłoś · 11 lat
  • szanta - Edyta Ślączka-Poskrobko
    Dopiero tu dotarłam :) Piękne, popłakałam się. Lekko składasz zdania. Mnie tam nie wydawało się przewidywalne ale ja po prostu dałam się ponieść tekstowi zamiast nad nim myśleć :)

    · Zgłoś · 11 lat
Usunięto 2 komentarze
Wszystkie komentarze