poetą
,,bo być pisarzem eseistą
narratorem
czyli człowiekiem otwartym na fikcję, wyobraźnię, delirium,
mitopoezję, wyrocznię, czy jak tam to nazwać,
znaczy przede wszystkim, że język - jak zawsze - jest tylko
środkiem
ale środkiem nie leżącym w środku,
a w trzech czwartych drogi, jaką mają do przebycia."
Julio Cortazar ,,Partyjne dyskusje"
Wie pan, jeżeli znaczenie ma wyłącznie treść, a formę potraktować jako ogół sztucznie
warunkowanych zabiegów służących jedynie wyrażeniu treści w sposób zrozumiały dla
odbiorców, jeżeli uwzględnić moją aspołeczną ignorancję względem okoliczności i nacisk
jaki wywierała na mnie potrzeba oddania treści, jeżeli rozpatrzyć te dwa założenia
wzbudziwszy w sobie odruch ogarnięcia sytuacji obiektywnym spojrzeniem, to pańskie - nie
szcza się w miejscach publicznych - brzmi schematycznie i nieprzekonywująco. Proszę
sobie wyobrazić, że miewam stosunki seksualne z pana żoną, dajmy na to, raz w tygodniu.
Spytam hipotetycznie i retorycznie: czy przejmujący byłby sam fakt, iż się w nią spuszczam,
czy może tematy konwersacji, które prowadzimy zmierzając do pańskiego mieszkania
podczas gdy szanowny pan pracuje, zainteresowałyby bardziej, czy może dotkliwie
nurtującą wydałaby się kwestia koloru majtek pana żony? Marek mówił, przekomarzał się
zadowolony z umiejętności rozszczepienia własnej uwagi: nie dało się bowiem nie
zauważyć, że mówiąc, jednocześnie malował; jednocześnie tworzył dzieło którego żaden
zaawansowany surrealista-amator by się nie powstydził; równolegle formułował wypowiedzi
i wykorzystywał białą powierzchnie ściany w charakterze płótna, nanosił cierpliwie kolejne
linie substancją pełniącą funkcję farby, a zwaną popularnie moczem. Lecz mocz i jego
zastosowanie twórcze i nachalny rozmówca znudzili go wyraźnie, gdyż postąpił krok w tył
od ściany, bynajmniej na tym poprzestając, nie wyrzekłszy przy tym ani słowa. Po chwili
użył luźno do tej pory zwisających wzdłuż tułowia rąk: delikatnie rozciągnął, otrząsnął,
ponownie skurczył, usytuował na wprost, nieznacznie przesunął w lewo, nacisnął
i przesunął jednak bardziej do środka i upewniwszy się, że nic nie wystaje, skrył
przyrodzenie o wielorakim zastosowaniu pod nieprzyjemnie chłodny rządek metalowych
ząbków, które zresztą zasunęły się niezbyt szczelnie, jak to zazwyczaj bywa u rozporków
wszytych w dżinsowe spodnie. Kiedy wreszcie wyszedł do mnie zza parkanu otaczającego
ów białościenny budynek i kiedy zsynchronizowaliśmy rytm naszych kroków stąpając po
obrzeżu jezdni, wtedy dopiero dozorca zmęczonym barytonem oznajmił, że Marek może
jego żonę wypierdolić wzdłuż tudzież wszerz, a on mu nic nie zrobi, bo uważa ją za pizdę
i sra na takich jak my.
Zostawiliśmy go za sobą, to jest przodem do naszych pleców, a jeszcze szeptem: chuje,
gówno warte kutasy - tak cicho, że nie wiadomo, do nas, czy sam do siebie mówił. Ach, ci
ochroniarze, stróże, ciecie, ci epigoni Cerbera - czyż nie uroczo zacięci w spełnianiu
wytyczonych im nakazów, w nadgorliwym idź stąd, w opiekuńczym czego ty tutaj chcesz?
Cóż znaczyłaby Polska bez nich, bez tysięcy podobnych im moralizatorów; zamlaskał,
splunął, i gdy my nadal parliśmy skrajem ulicy w znany sobie punkt docelowy, ten otoczony
jego opieką filar publicznego przecież fitnesklubu i nieupilnowana żółta plama zdobiąca
tynk, przestały dla mnie i dla Marka praktycznie istnieć, ponieważ byliśmy już w innym
miejscu, jakkolwiek z pamięcią wzbogaconą o nowe doświadczenie.
Przewidziawszy udrękę długiego marszu i braku interesującego zajęcia podówczas,
Marek wsunął zakupionego bodajże około południa lizaka między zęby i one zaczęły żuć,
bo w środku mieniła się - czego to ludzie nie wymyślą - niebieska guma, a on, Marek rzecz
jasna, oczekiwać na pytanie, gdyż znaliśmy się dosyć dobrze i przeczuwał, nie oprę się
pokusie, spytam, spytałem.
Jednak wcześniej, to znaczy po obdarciu lizaka z foliowego opakowania, lecz przed
umieszczeniem go w jamie ustnej, dosłownie zaiskrzyły nad nami dziesiątki ptaków, ich
barwne skrzydła, ich czarne skrzydła upstrzone promieniami słońca jeszcze niezachodzą-
cego, lecz już nie w pełni sił zaiskrzyły nad nami.
Istotnie, Marek mógł chyba odpowiedzieć zanim wyrzuciłem z gardła pytanie, sprawiał
adekwatne wrażenie, aczkolwiek pozwolił mi i zacząć i skończyć bez przeszkód ze swojej
strony: I po co się w ogóle wdawałeś w dyskusję, co? Coraz bliżej skrzyżowania dwóch
nieuczęszczanych ulic odpowiedział: Wiesz, we mnie jest konieczność - skręciliśmy
w lewo przesyceni automatyzmem wzajemnych ruchów - konieczność szczerości wręcz
ekshibicjonistycznej i bolesnej, albo przynajmniej dramaturgii kłamstwa.
No i wgniotłem kciukiem guzik domofonu. Posunięcie na wskroś logiczne jeśli
uwzględnić co następuje: otóż dotarliśmy do wejścia kamienicy miejskiej z połowy
dwudziestego wieku, ale wyremontowanej rzetelnie, pomalowanej gustownie farbą koloru
szarego. Skrzeczenie, chrobotanie, okresami jak gdyby spazmy płaczu, ha, możliwe iż nie
spazmy, jednak przewrotny zmysł kojarzenia podpowiadał mi właśnie tak, nie inaczej, te
mechaniczne tony z miniaturowego głośnika, te kilkutysięczne z kolei odgłosy bieżącego
dnia stały się ripostą na jego powykręcany szyk zaiste niebanalnego zdania.
Ale zwierzenia zwierzeniami, dźwięki dźwiękami, tymczasem błoto z butów skromnie
kruszyło się na wycieraczce rozłożonej jak nakazuje zwyczaj tuż przed drzwiami i cóż za
biały kruk pomiędzy potknięciami, których byłem świadkiem! - rozbrzmiał wynik nie
mojego rozumowania, gdyż to Marek krzyknął kiedy wpieprzaliśmy się po schodach na
drugie piętro, przy zamku poradziliśmy sobie scyzorykiem, i miał najwyraźniej na myśli
babcię, babinę wyglądającą z okna dzierżącą kubek pełen gorącej wody w ręku
przeznaczony dla upierdliwych gości a po paru sekundach z tą wodą na jej głowie, bo oto
stał się nieszczęśliwy wypadek, bo o coś zahaczyła stopą. Przeszył mnie impuls
zaczynający się chyba na że - że świetnie całą sytuację zobrazowałby Stasiuk, zabawę
światła lampki z zielonym abażurem w mieszkaniu kobiety, sublimację kształtu poparzonej
twarzy i co więcej Marek wydawało mi się to zajście odebrał podobnie gdyż pogrzebał
w kieszeniach spojrzał na rzymską dwójkę wyrytą w ścianie wyjął papierosa zapalniczkę
podpalił go schował zapalniczkę bez krzty wyrazu twarzy na tejże Markowej twarzy.
Nie ma mnie w domu, powiedział zapewne P., gdziekolwiek stał, leżał bądź siedział
bajerując panienki opowieściami o żydowskich korzeniach i rzekomo obrzezanym penisie
i jego głos przybierze postać ciszy jak tylko pukanie dobiegnie końca - pomyślałem kto
wie czy słusznie, bezwiednie myśląc tak, jakbym pisał.
Nie wgłębiając się w dalsze dywagacje nad stylem postrzegania rzeczywistości
położyłem dłoń na raz po raz uderzającym powyżej wizjera ramieniu: Marek spokojnie
możesz przestać, jeśli mamy go znaleźć, znajdziemy go.
Czyli tym razem spieprzaliśmy i tym razem z drugiego piętra na dół aż do odcinka ulicy,
na którym uprzednio skręciliśmy w lewo przesyceni automatyzmem ruchów, tym razem
nie skręcając, tym razem bez wyraźnie analogicznych gestów kierując się prosto, przed
siebie prosto w towarzystwo burego kota omijającego szczeliny jezdni oraz idących nas
gdy już do niego dołączyliśmy; wynika iż przynajmniej częściowo zmierzał tam gdzie my.
Czyli Marek się wkurwił, a to dlatego iż P. obiecał na nas czekać, i burknął: Ale ja
muszę w pełni kierować swoim losem. Tak czy inaczej, perspektywa co najmniej
dziesięciominutowej drogi do przebycia, szczególnie jeżeli idzie się już jakiś czas i ową
drogę pokonuje się co najmniej raz w tygodniu i zna ją dokładnie, tak, taka perspektywa,
nie należy się dziwić, potrafi zirytować, ha, człowieka czynu, a za takiego z pewnością
uważał się Marek, rzeczywiście wkurwić. Więc do Teatralnej aż dziesięć minut, chcąc
nie chcąc wypadało się na czymś skupić, wypadało innymi słowy zaprzątnąć sobie czymś
głowę, bo jakże tak, iść bezmyślnie?
Czyli on żuł gumę ja pogrążyłem się wśród wspomnień jej, a ,,jej" można interpretować
dowolnie - na przykład jako ,,ich" albo ,,Zośki" albo ,,kobiet" etc. - to bez różnicy, zapachu
kremów rajstop spódnic opuszków palców cichych pomruków szminki na szklance
przyległych koronek rosnących różowych płatków poprzebarwianej skóry poprzecznej
kreski tuż przed zgięciem łokcia; jest prawie jakby oddychała obok i rozczepiała własną
tożsamość na dwie odmienne (sic!) połowy: jakby priorytetem był dla niej status, zazdrość
- zabawą, otoczenie - wyrocznią, nieszczerość - pasją; jakby wpływał we mnie jej śmiech
i kołysał, jakby chciwie wsysała moją ślinę ciągnęła dolną wargę pieszczotliwie, jakby płacz
smutek ufał, dotyk współgrał z ochotą; jakbym na przemian ją uśmiercał i odradzał w sobie,
jakby pląsała wokół postaci - mojej i Marka - nieświadoma, że przez to powoli mnie traci.
Tak więc szedłem więc człapałem i dyszałem i otoczenie można rzec jednostajne,
miejskie to znaczy beton, beton, beton trawa, nie dekoncentrowało a zamiast do niej
zadzwonić i powiedzieć - to ja, co już jest lub będzie dla ciebie naprawdę ważne, czego
pragniesz -- wiesz? - zamiast tak właśnie jej powiedzieć posłużywszy się telefonem
marki S. wciśniętym w prawą kieszeń skąd inąd granatowych spodni marki L., pomyślałem
- to niezbyt przekonywujące, takie czasy - i z głębokiej zadumy wydobył mnie, któżby inny,
Marek - takie czasy, piwo po osiem złotych. No ale weszliśmy, bury zamiałczał.
Albowiem podtarł dupę o asfalt i polizał. Tego akapitu nie powinno tu być?
Weszliśmy krocząc pewnie pod czyszczony regularnie szyld Teatralna z wypisanymi na
dole cenami trunków, głównie dzięki silnemu przekonaniu o niewielkim znaczeniu
pieniędzy i większym wyczerpania, to jest wieczornej tułaczce w poszukiwaniu akcji; i już
przy pierwszym stoliku siedziała akcja: z twarzą przy blacie, mężczyzna mimo wczesnej
godziny ósmej balansował na granicy utraty przytomności, grzebiąc w uchu. To ciekawe,
rzuciłem, lecz nikt nie usłyszał, a dym z papierosów nie rozstąpił się i mało co widziałem,
za to Marek prowadzony dzikim zrywem intuicji postąpił w przód, i dym się rozstąpił,
i usiadł przy czwartym stoliku z czterema opróżnionymi butelkami wareckiego piwa na tym
stole oraz ocienioną postacią mężczyzny wbitą w róg.
Czerwone neony zawieszone przy suficie miały raczej zadania ozdobno-klimatyczne niż
oświetleniowe toteż blask w odcieniu bordo nie dochodził do żadnego z czterech rogów
pomieszczenia.
Dlatego Marek wychylił się, podpalił knot świeczki stojącej na wspomnianym czwartym
licząc od wejścia stoliku, a warto dodać, iż wyposażony był on również w szarawy obrus,
ten stolik naturalnie, i kiedy podpalił knot, światło ogarnęło mężczyznę wciśniętego w róg,
wypunktowało plamy na obrusie, a mnie napełniło spokojem bo oto się okazało: morda P.
się do mnie uśmiecha. A za chwilę morda P. drze się Ile to wszystko jest warte tego nikt
i nic nie wie, ambitnie stara się nadążyć za Dylanem nucącym z ukrytych głośników Along
the Watchtower, równolegle Marek recytuje Panowie jeśli to wszystko się uda Bursy
i jestem zdezorientowany; zdezorientowane moje ręce i nogi zaczynają się miarowo
poruszać i nie wiem nawet kiedy znajduję się przy stoliku i siadam. Cześć stary, mówię do
P. , który przestaje się drzeć i uśmiecha niewinnie - wiem, wiem, jestem nierozważny, nie
poczekałem, ale jak to piwo mnie kusiło, matko moja! - dziwnie pobudzony wykrzyczał dwa
ostatnie wyrazy. Marek uciął deklamację krótkim - dziewięć czerwonych proszę -
i uszczypał przy tym kelnerkę w tyłek, która o dziwo ! nie protestowała.
Mimochodem P. poruszył intrygujący swoją niewyczerpalnością temat: wprost o dupach
zagadał, a trzeba wiedzieć, że słowo dupa w Radomiu zostało poddane personifikacji
w kręgach młodzieżowych. Skrępowanie rzecz obca, więc że najpierw lubi penetrować
palcem, przechodząc nieco wyżej i nieco gdzie mu wygodniej: --, - Im dalsze granice
skurwysyństwa przekraczam, tym intensywniej mnie pożąda - zagryzł wargi, zacisnął
szczękę, zagryzł wargi i zacisnął, i tak dalej, rozejrzał się ukradkiem, pomyślał coś pokrótce,
co postanowił przemyśleć później, niewykluczone iż na osobności, wymownie westchnął
i apatycznie wyrzekł: Bezsens.
No bo cóż mógł powiedzieć, uczynić? Zmieszać nas wszystkich z błotem, pozabijać,
ewentualnie okaleczyć, desperackie akty przemocy wobec zdeprawowanych jednostek,
tych bez ambitniejszych planów, obiecujących perspektyw, w dodatku z obliczami
przygnębiającymi i budzącymi odrazę u jednostek o obliczach dobrotliwych, należałoby
usprawiedliwić bezapelacyjnie. Generalnie rzecz ujmując, rumiane poliki P. zdawały się
tchnąć wolą najszlachetniejszą spośród ogółu zgromadzonych, a już bez wątpienia
spośród ogółu stolika, przy którym zajęliśmy pozycje, przypomnę - ja, Marek, P.; tylko te
poranione wargi psuły całokształt - ludzie z krystalicznie czystym sumieniem nie poddają
się destrukcyjnemu działaniu nerwów, ba, zdenerwowanie zwyczajnie się ich nie czepia.
Czyżby więc P. co nieco ukrywał, a jeśli tak, to jaki wymiar ma owe co nieco, przecież
Marek obrzucił go napastliwym spojrzeniem więc wywnioskowałem, że jestem
w przypuszczeniach nieosamotniony. To mi jednak w ogóle nie pomogło w rozwianiu
dręczących wątpliwości. To piwo rękami kelnerki nalane, objęte, przyniesione i podane też
nie za bardzo.
Wbrew wszelkiej logice nawyków, tym razem Marek nie uszczypnął pośladka. Być może
kelnerka oczekiwała na ruch z jego strony, być może Marek chciał wystąpić z inicjatywą
niezwykle frapującą, być może obnażyłby ją przed nami klarownie, mnóstwo różnorodnych
sytuacji, kto wie, mogło w mgnieniu oka zaistnieć, gdyby nie ten ktoś.
Ten ktoś się bezczelnie wtrącił, ten ktoś nieznany, ten ktoś nieogolony, ten ktoś
nieumyty, ten ktoś przetłuszczony, zapluty, czerwonoskóry, ten ktoś o zapachu wina, ten
ktoś charczący, ten ktoś proszący o ogień, ten ktoś niezrozumiany uderzony, ten ktoś
powalony na podłogę, ten ktoś poderwany i wyrzucony za sprawą barmana.
Po chuj się wtrącał - podsumował Marek masując podrażnione kostki u dłoni prawej.
- Nawiązując do twojej wypowiedzi P., do skurwysyństwa otwierającego drzwi pożądaniu
i popularności, muszę się zgodzić z tobą całkowicie, lecz także upomnieć cię, to
oczywiste, że pociąga zarówno ciebie jak i pozostałych, wobec tego Ameryki nie odkryłeś.
Marek pogładził poliki palcami u dłoni lewej. - Więcej nawet, mężczyźni i kobiety,
dziewczęta i chłopcy, jednym słowem wszyscy my, ludzki kolektyw, jesteśmy świnie i za
przeproszeniem kurwy, tak to jest; za odpowiednie schematy zachowań świat płaci nam
marnymi kwotami drobnych przyjemności. Popatrz tylko, siedzimy tu znowu i to nasza
główna rozrywka, i co? złorzeczymy, palimy, upijamy się, i co? ćpamy, kradniemy, i co? ,
okłamujemy, i co?
P. nie zareagował więc to ja dość cicho zapytałem:
umysłu
,,bo każdy człowiek składa się z kilku części wnętrza
czegoś tam
jeżeli one wzajemnie pasują - doskonale
jeżeli pasować nie chcą bądź nie mogą - to chyba znaczy
problemy z osobowością"
A gdyby tak wprowadzić jakieś zmiany, odmienić coś?
I tu cię mam!: scheda po jego ojcu, mianowicie skłonność do nagłych wzburzeń,
porywczych inkryminacji, nie pozwoliła Markowi odezwać się łagodniej. Kontynuował -
Odmienić, tak?! - kontynuował skokami języka kreując głoski scalające się w zdania,
kontynuował zacisnąwszy dłonie na krześle kurczowo, kontynuował agresywnie i bez
ogródek spozierając w moje oczy.
Natenczas P. pociągnął po prostu nosem, widziałem spoglądając pokątnie, nie
wykluczone, że przeczyszczał drogi oddechowe, rzeczywiście, lecz w jakim celu
dociskał palcami listki nosa, tego postępowania nie dane mi było zweryfikować, nie
zależało mi, acz ma mrugająca powieka powinna dać mu do zrozumienia: P., ratuj
sytuację, ratuj konwersację. Gdzie tam, żeby chociaż powiedział coś w rodzaju
- spokojnie, napijmy się - albo przynajmniej przedstawił nowy podmiot dyskusji na
przykład - ładna dzisiaj pogoda - ale nie, nie oponował, wolał głową kiwać tępo,
histerycznie się szczerzyć jakby dopiero co umknął epidemii syfilisu. Reszta
towarzystwa się nie liczyła, ich sprawy nie dotyczyły naszych, ponadto w lokalu
znajdowało się cztery góra pięć osób, pozostali niepozornie umknęli za granicę
dusznego lokum.
- Odmienić - indagował mnie Marek - to chęć głupawa, co więcej, w twoim wykonaniu
fałszywa. A to dlatego, że ja mam pewność, ty myślisz że nie obczajam, lecz ja wiem -- ty
opiszesz wszystko co nasze, zaprzedasz meritum naszych zachowań, nasze psychiczne
prohibita, marmoladę z owoców naszej intymności. Zaś siebie masz zamiar przedstawić
bardziej korzystnie. I stąd ta propozycja, nieprawdaż? Dziwisz się, że wiem? Wiem jak to
jest w tytule i wiele więcej wiem. A odmienić tu się nic nie da, tak powinno postępować
pokolenie nudy i beznadziei, przesytu i odurzenia...
Podrywam się, krzesło rzucone przez rozkurczone mięśnie łydek i ud odskakuje ku
wnętrzu sali, uderza podłogę, ich chwilowe złączenie prowokuje hałas nieprzyjemnie
niespodziewany, brwi P. unosząc się marszczą czoło lub odwrotnie, ręce Marka
napierają na krawędź stołu, rozpoczynają manewr podrywania się. Już nie stoję bo
wybiegam z Teatralnej zdziwiony zamaszystością swych gestów, arytmią pulsu,
trudnościami ze skoordynowaniem tempa oddechu i jeszcze paroma czynnikami typu:
ciemność, obrzęk oczu, cisza zbrukana tupotem czyichś galopujących członków akurat
w sąsiedztwie moich skromnie cwałujących łopatek. Biegnę rozpaczliwie, morderczo
zaciekle biegnę. Krzywolinijne podmuchy wiatru dopadają mnie na Struga, potem jest
tylko Żwirki i Figury i Chrobrego i tam wieje już zupełnie, szczęśliwym trafem udaje mi
się pokonać opór powietrza, odbijam z szosy w lewo, przeskakuję nad tyralierą bajor,
ułożyła się jakby jej zadaniem było bronić dostępu do trzydziestu bogato wykończonych
domów w założeniu jednorodzinnych. Jednak nie dane jest mi wytchnąć, nie dane jest mi
cieszyć się samotnością, przystanąć mi nie pozwala fakt, iż jestem śledzony więc nolens
volens znowu biegnę aż umieszczam wzrok na wysokości mniej więcej metrów trzech
i czytam numer dwadzieścia cztery od przodu, a od tyłu czterdzieści dwa. Zaprasza mnie
gościnnie otwarta furtka więc skaczę po ośmiu marmurowych schodach i chwytam klamkę,
ręka dygocze, szarpie w dół, potem do brzucha i czuję bukiet zapachowy odświeżacza
firmy B. nadaje wnętrzu klimat przytulności. I czuję nie zdejmuję butów, nie
zatrzymuję się, i czuję to we włosach to oddech... Marka. Wilgotne jego różowe poduszki
stykają się z moimi na klamce, nie czekam na rozwój wypadków, wyrywam się, noga
wkracza w mieszkanie lecz... noga Marka również wkracza. Kobieta krząta się w kuchni
- cześć Mamo - mówię i wdrapuję się po schodach drewnianych, po schodach śliskich
polakierowanych na pierwsze piętro, następnie w lewo do pokoju mi przydzielonego.
Marek krzyczy - dzień dobry - i dudni na schodach identycznie i... także w lewo do pokoju
przydzielonego mnie.
Pełny zrezygnowania zatrzasnąłem drzwi przekręciłem klucz w ich całkiem nowym
zamku z pozłacaną obudową. By uniknąć kontaktu wzrokowego z Markiem spojrzałem na
światło przenikające z zewnątrz, patrzyłem jak latarnia zza okna kawałek po kawałku
zalewa moje kosztowne łóżko blaskiem prawie namacalnym niczym gęsta ciecz. Powolnie
usiadłem na nim i ściągnąłem mokrą przepoconą koszulkę, rzuciłem w perfekcyjnie
otynkowany kąt. A Marek już siedział obok, nagi powyżej pasa i on pierwszy sięgnął po
długopis i zeszyt leżące w na idealnie czystej podłodze, a zaraz po nim sięgnąłem ja,
gdyż owych piśmienniczych przyborów leżało na podłodze cztery.
Ułożyliśmy je na kolanach, oparliśmy plecy o ścianę, skóra ma lśniła, Marka owszem,
też błyszczała. Tknięty potrzebą wyrażenia myśli, potrzebą niewiadomego pochodzenia,
zacząłem pisać: Mam siedemnaście lat, każdy nowy dzień to wspaniały dzień, ludzie są
piękni, barwy ludzkich uczuć nieograniczone(...). Zajrzałem do tekstu Marka i zaskoczony
stwierdziłem, że nabazgrał zgoła inaczej: Mam siedemnaście lat, duma, obojętność,
nienawiść, móc umrzeć to by było coś, ludzie, ich czarne skrzydła(...).
Lecz oto tradycyjne środki ekspresji przestały być zadowalające, oto skierowaliśmy
wkłady ku swoim mostkom i żebrom, drukiem nakreśliliśmy najpierw własne imiona jakby
z przymusu samookreślenia, następnie pokryliśmy brzuchy rozchybotaną czcionką,
bezładnymi kombinacjami liter, wzorzystymi wariacjami atramentu. Ruchy ponownie się
zsynchronizowały, gesty były analogiczne, powieki drżały z identyczną częstotliwością,
unieśliśmy ręce wskazując ptaka krążącego w ciemnościach nieba na tle gwiazd, i kiedy
popatrzyliśmy, jeden na drugiego, i kiedy kontury naszych wyciągniętych rąk zaczynały
tracić wyrazistość, zlewać się, zamazywać, wtedy oczywistym się stało -- my łączymy się
w j e d n o ś ć...
A napisane imię: PODZIELONY.
.
.
.
dzięki
jesli cortazar jest nie tylko wejsciem w fragment, ale i stylistycznym natchnieniem [a jest] to szkoda tego tekstu. jest zepsuty nadmiarem slow, slow niepotrzebnych, nadokreslajacych rzeczywistosc, macacych.
w porzadku, wiesz, ze "jest nad nami pietro, gdzie zyja ludzie, co nawet nie podejrzewaja, ze istnieje nizsze pietro i ze wszyscy tkwimy wewnatrz szklanej cegly." ale pozostaje jeszcze pisanie. zgubiles poslugiwanie sie slowami, gdzies ci one same sobie pouciekaly - takie mam wrazenie.
hmm... ,,nadokreslajacych rzeczywistosc, macacych" - starałem się jak najdokładniej przedstawić dany stan mojej osobowości... nie pisałem w ten sposób tylko dlatego by ubarwić prozę czy też, jak sugeruje 1313x1313, by nadać jej wyjątkowo ambitny wymiar... oczywiście, mogłem tekst okroić i byłby o wiele łatwiejszy do przełknięcia, z pewnością, lepiej byłby odebrany przez czytelników... tylko że ja nie pisałem tego tekstu myśląc o nim jako o utworze literackim, nie myślałem o tym czy będzie trudny dla innych, zwyczajnie zapisywałem swoje odczucia nieznacznie je porządkując... właściwie zawsze tak robię i raczej nie zamierzam wprowadzać zmian...
męczyłem się trochę mniej niż cztery lata, niecały miesiąc
tak czy inaczej, jestem wdzięczny za krytykę...