Ich barwne skrzydła, ich czarne upstrzone skrzydła, tak to jest,

nie istnieje

poetą

,,bo być pisarzem eseistą

narratorem

czyli człowiekiem otwartym na fikcję, wyobraźnię, delirium,

mitopoezję, wyrocznię, czy jak tam to nazwać,

znaczy przede wszystkim, że język - jak zawsze - jest tylko

środkiem

ale środkiem nie leżącym w środku,

a w trzech czwartych drogi, jaką mają do przebycia."

Julio Cortazar ,,Partyjne dyskusje"

Wie pan, jeżeli znaczenie ma wyłącznie treść, a formę potraktować jako ogół sztucznie

warunkowanych zabiegów służących jedynie wyrażeniu treści w sposób zrozumiały dla

odbiorców, jeżeli uwzględnić moją aspołeczną ignorancję względem okoliczności i nacisk

jaki wywierała na mnie potrzeba oddania treści, jeżeli rozpatrzyć te dwa założenia

wzbudziwszy w sobie odruch ogarnięcia sytuacji obiektywnym spojrzeniem, to pańskie - nie

szcza się w miejscach publicznych - brzmi schematycznie i nieprzekonywująco. Proszę

sobie wyobrazić, że miewam stosunki seksualne z pana żoną, dajmy na to, raz w tygodniu.

Spytam hipotetycznie i retorycznie: czy przejmujący byłby sam fakt, iż się w nią spuszczam,

czy może tematy konwersacji, które prowadzimy zmierzając do pańskiego mieszkania

podczas gdy szanowny pan pracuje, zainteresowałyby bardziej, czy może dotkliwie

nurtującą wydałaby się kwestia koloru majtek pana żony? Marek mówił, przekomarzał się

zadowolony z umiejętności rozszczepienia własnej uwagi: nie dało się bowiem nie

zauważyć, że mówiąc, jednocześnie malował; jednocześnie tworzył dzieło którego żaden

zaawansowany surrealista-amator by się nie powstydził; równolegle formułował wypowiedzi

i wykorzystywał białą powierzchnie ściany w charakterze płótna, nanosił cierpliwie kolejne

linie substancją pełniącą funkcję farby, a zwaną popularnie moczem. Lecz mocz i jego

zastosowanie twórcze i nachalny rozmówca znudzili go wyraźnie, gdyż postąpił krok w tył

od ściany, bynajmniej na tym poprzestając, nie wyrzekłszy przy tym ani słowa. Po chwili

użył luźno do tej pory zwisających wzdłuż tułowia rąk: delikatnie rozciągnął, otrząsnął,

ponownie skurczył, usytuował na wprost, nieznacznie przesunął w lewo, nacisnął

i przesunął jednak bardziej do środka i upewniwszy się, że nic nie wystaje, skrył

przyrodzenie o wielorakim zastosowaniu pod nieprzyjemnie chłodny rządek metalowych

ząbków, które zresztą zasunęły się niezbyt szczelnie, jak to zazwyczaj bywa u rozporków

wszytych w dżinsowe spodnie. Kiedy wreszcie wyszedł do mnie zza parkanu otaczającego

ów białościenny budynek i kiedy zsynchronizowaliśmy rytm naszych kroków stąpając po

obrzeżu jezdni, wtedy dopiero dozorca zmęczonym barytonem oznajmił, że Marek może

jego żonę wypierdolić wzdłuż tudzież wszerz, a on mu nic nie zrobi, bo uważa ją za pizdę

i sra na takich jak my.

Zostawiliśmy go za sobą, to jest przodem do naszych pleców, a jeszcze szeptem: chuje,

gówno warte kutasy - tak cicho, że nie wiadomo, do nas, czy sam do siebie mówił. Ach, ci

ochroniarze, stróże, ciecie, ci epigoni Cerbera - czyż nie uroczo zacięci w spełnianiu

wytyczonych im nakazów, w nadgorliwym idź stąd, w opiekuńczym czego ty tutaj chcesz?

Cóż znaczyłaby Polska bez nich, bez tysięcy podobnych im moralizatorów; zamlaskał,

splunął, i gdy my nadal parliśmy skrajem ulicy w znany sobie punkt docelowy, ten otoczony

jego opieką filar publicznego przecież fitnesklubu i nieupilnowana żółta plama zdobiąca

tynk, przestały dla mnie i dla Marka praktycznie istnieć, ponieważ byliśmy już w innym

miejscu, jakkolwiek z pamięcią wzbogaconą o nowe doświadczenie.

Przewidziawszy udrękę długiego marszu i braku interesującego zajęcia podówczas,

Marek wsunął zakupionego bodajże około południa lizaka między zęby i one zaczęły żuć,

bo w środku mieniła się - czego to ludzie nie wymyślą - niebieska guma, a on, Marek rzecz

jasna, oczekiwać na pytanie, gdyż znaliśmy się dosyć dobrze i przeczuwał, nie oprę się

pokusie, spytam, spytałem.

Jednak wcześniej, to znaczy po obdarciu lizaka z foliowego opakowania, lecz przed

umieszczeniem go w jamie ustnej, dosłownie zaiskrzyły nad nami dziesiątki ptaków, ich

barwne skrzydła, ich czarne skrzydła upstrzone promieniami słońca jeszcze niezachodzą-

cego, lecz już nie w pełni sił zaiskrzyły nad nami.

Istotnie, Marek mógł chyba odpowiedzieć zanim wyrzuciłem z gardła pytanie, sprawiał

adekwatne wrażenie, aczkolwiek pozwolił mi i zacząć i skończyć bez przeszkód ze swojej

strony: I po co się w ogóle wdawałeś w dyskusję, co? Coraz bliżej skrzyżowania dwóch

nieuczęszczanych ulic odpowiedział: Wiesz, we mnie jest konieczność - skręciliśmy

w lewo przesyceni automatyzmem wzajemnych ruchów - konieczność szczerości wręcz

ekshibicjonistycznej i bolesnej, albo przynajmniej dramaturgii kłamstwa.

No i wgniotłem kciukiem guzik domofonu. Posunięcie na wskroś logiczne jeśli

uwzględnić co następuje: otóż dotarliśmy do wejścia kamienicy miejskiej z połowy

dwudziestego wieku, ale wyremontowanej rzetelnie, pomalowanej gustownie farbą koloru

szarego. Skrzeczenie, chrobotanie, okresami jak gdyby spazmy płaczu, ha, możliwe iż nie

spazmy, jednak przewrotny zmysł kojarzenia podpowiadał mi właśnie tak, nie inaczej, te

mechaniczne tony z miniaturowego głośnika, te kilkutysięczne z kolei odgłosy bieżącego

dnia stały się ripostą na jego powykręcany szyk zaiste niebanalnego zdania.

Ale zwierzenia zwierzeniami, dźwięki dźwiękami, tymczasem błoto z butów skromnie

kruszyło się na wycieraczce rozłożonej jak nakazuje zwyczaj tuż przed drzwiami i cóż za

biały kruk pomiędzy potknięciami, których byłem świadkiem! - rozbrzmiał wynik nie

mojego rozumowania, gdyż to Marek krzyknął kiedy wpieprzaliśmy się po schodach na

drugie piętro, przy zamku poradziliśmy sobie scyzorykiem, i miał najwyraźniej na myśli

babcię, babinę wyglądającą z okna dzierżącą kubek pełen gorącej wody w ręku

przeznaczony dla upierdliwych gości a po paru sekundach z tą wodą na jej głowie, bo oto

stał się nieszczęśliwy wypadek, bo o coś zahaczyła stopą. Przeszył mnie impuls

zaczynający się chyba na że - że świetnie całą sytuację zobrazowałby Stasiuk, zabawę

światła lampki z zielonym abażurem w mieszkaniu kobiety, sublimację kształtu poparzonej

twarzy i co więcej Marek wydawało mi się to zajście odebrał podobnie gdyż pogrzebał

w kieszeniach spojrzał na rzymską dwójkę wyrytą w ścianie wyjął papierosa zapalniczkę

podpalił go schował zapalniczkę bez krzty wyrazu twarzy na tejże Markowej twarzy.

Nie ma mnie w domu, powiedział zapewne P., gdziekolwiek stał, leżał bądź siedział

bajerując panienki opowieściami o żydowskich korzeniach i rzekomo obrzezanym penisie

i jego głos przybierze postać ciszy jak tylko pukanie dobiegnie końca - pomyślałem kto

wie czy słusznie, bezwiednie myśląc tak, jakbym pisał.

Nie wgłębiając się w dalsze dywagacje nad stylem postrzegania rzeczywistości

położyłem dłoń na raz po raz uderzającym powyżej wizjera ramieniu: Marek spokojnie

możesz przestać, jeśli mamy go znaleźć, znajdziemy go.

Czyli tym razem spieprzaliśmy i tym razem z drugiego piętra na dół aż do odcinka ulicy,

na którym uprzednio skręciliśmy w lewo przesyceni automatyzmem ruchów, tym razem

nie skręcając, tym razem bez wyraźnie analogicznych gestów kierując się prosto, przed

siebie prosto w towarzystwo burego kota omijającego szczeliny jezdni oraz idących nas

gdy już do niego dołączyliśmy; wynika iż przynajmniej częściowo zmierzał tam gdzie my.

Czyli Marek się wkurwił, a to dlatego iż P. obiecał na nas czekać, i burknął: Ale ja

muszę w pełni kierować swoim losem. Tak czy inaczej, perspektywa co najmniej

dziesięciominutowej drogi do przebycia, szczególnie jeżeli idzie się już jakiś czas i ową

drogę pokonuje się co najmniej raz w tygodniu i zna ją dokładnie, tak, taka perspektywa,

nie należy się dziwić, potrafi zirytować, ha, człowieka czynu, a za takiego z pewnością

uważał się Marek, rzeczywiście wkurwić. Więc do Teatralnej aż dziesięć minut, chcąc

nie chcąc wypadało się na czymś skupić, wypadało innymi słowy zaprzątnąć sobie czymś

głowę, bo jakże tak, iść bezmyślnie?

Czyli on żuł gumę ja pogrążyłem się wśród wspomnień jej, a ,,jej" można interpretować

dowolnie - na przykład jako ,,ich" albo ,,Zośki" albo ,,kobiet" etc. - to bez różnicy, zapachu

kremów rajstop spódnic opuszków palców cichych pomruków szminki na szklance

przyległych koronek rosnących różowych płatków poprzebarwianej skóry poprzecznej

kreski tuż przed zgięciem łokcia; jest prawie jakby oddychała obok i rozczepiała własną

tożsamość na dwie odmienne (sic!) połowy: jakby priorytetem był dla niej status, zazdrość

- zabawą, otoczenie - wyrocznią, nieszczerość - pasją; jakby wpływał we mnie jej śmiech

i kołysał, jakby chciwie wsysała moją ślinę ciągnęła dolną wargę pieszczotliwie, jakby płacz

smutek ufał, dotyk współgrał z ochotą; jakbym na przemian ją uśmiercał i odradzał w sobie,

jakby pląsała wokół postaci - mojej i Marka - nieświadoma, że przez to powoli mnie traci.

Tak więc szedłem więc człapałem i dyszałem i otoczenie można rzec jednostajne,

miejskie to znaczy beton, beton, beton trawa, nie dekoncentrowało a zamiast do niej

zadzwonić i powiedzieć - to ja, co już jest lub będzie dla ciebie naprawdę ważne, czego

pragniesz -- wiesz? - zamiast tak właśnie jej powiedzieć posłużywszy się telefonem

marki S. wciśniętym w prawą kieszeń skąd inąd granatowych spodni marki L., pomyślałem

- to niezbyt przekonywujące, takie czasy - i z głębokiej zadumy wydobył mnie, któżby inny,

Marek - takie czasy, piwo po osiem złotych. No ale weszliśmy, bury zamiałczał.

Albowiem podtarł dupę o asfalt i polizał. Tego akapitu nie powinno tu być?

Weszliśmy krocząc pewnie pod czyszczony regularnie szyld Teatralna z wypisanymi na

dole cenami trunków, głównie dzięki silnemu przekonaniu o niewielkim znaczeniu

pieniędzy i większym wyczerpania, to jest wieczornej tułaczce w poszukiwaniu akcji; i już

przy pierwszym stoliku siedziała akcja: z twarzą przy blacie, mężczyzna mimo wczesnej

godziny ósmej balansował na granicy utraty przytomności, grzebiąc w uchu. To ciekawe,

rzuciłem, lecz nikt nie usłyszał, a dym z papierosów nie rozstąpił się i mało co widziałem,

za to Marek prowadzony dzikim zrywem intuicji postąpił w przód, i dym się rozstąpił,

i usiadł przy czwartym stoliku z czterema opróżnionymi butelkami wareckiego piwa na tym

stole oraz ocienioną postacią mężczyzny wbitą w róg.

Czerwone neony zawieszone przy suficie miały raczej zadania ozdobno-klimatyczne niż

oświetleniowe toteż blask w odcieniu bordo nie dochodził do żadnego z czterech rogów

pomieszczenia.

Dlatego Marek wychylił się, podpalił knot świeczki stojącej na wspomnianym czwartym

licząc od wejścia stoliku, a warto dodać, iż wyposażony był on również w szarawy obrus,

ten stolik naturalnie, i kiedy podpalił knot, światło ogarnęło mężczyznę wciśniętego w róg,

wypunktowało plamy na obrusie, a mnie napełniło spokojem bo oto się okazało: morda P.

się do mnie uśmiecha. A za chwilę morda P. drze się Ile to wszystko jest warte tego nikt

i nic nie wie, ambitnie stara się nadążyć za Dylanem nucącym z ukrytych głośników Along

the Watchtower, równolegle Marek recytuje Panowie jeśli to wszystko się uda Bursy

i jestem zdezorientowany; zdezorientowane moje ręce i nogi zaczynają się miarowo

poruszać i nie wiem nawet kiedy znajduję się przy stoliku i siadam. Cześć stary, mówię do

P. , który przestaje się drzeć i uśmiecha niewinnie - wiem, wiem, jestem nierozważny, nie

poczekałem, ale jak to piwo mnie kusiło, matko moja! - dziwnie pobudzony wykrzyczał dwa

ostatnie wyrazy. Marek uciął deklamację krótkim - dziewięć czerwonych proszę -

i uszczypał przy tym kelnerkę w tyłek, która o dziwo ! nie protestowała.

Mimochodem P. poruszył intrygujący swoją niewyczerpalnością temat: wprost o dupach

zagadał, a trzeba wiedzieć, że słowo dupa w Radomiu zostało poddane personifikacji

w kręgach młodzieżowych. Skrępowanie rzecz obca, więc że najpierw lubi penetrować

palcem, przechodząc nieco wyżej i nieco gdzie mu wygodniej: --, - Im dalsze granice

skurwysyństwa przekraczam, tym intensywniej mnie pożąda - zagryzł wargi, zacisnął

szczękę, zagryzł wargi i zacisnął, i tak dalej, rozejrzał się ukradkiem, pomyślał coś pokrótce,

co postanowił przemyśleć później, niewykluczone iż na osobności, wymownie westchnął

i apatycznie wyrzekł: Bezsens.

No bo cóż mógł powiedzieć, uczynić? Zmieszać nas wszystkich z błotem, pozabijać,

ewentualnie okaleczyć, desperackie akty przemocy wobec zdeprawowanych jednostek,

tych bez ambitniejszych planów, obiecujących perspektyw, w dodatku z obliczami

przygnębiającymi i budzącymi odrazę u jednostek o obliczach dobrotliwych, należałoby

usprawiedliwić bezapelacyjnie. Generalnie rzecz ujmując, rumiane poliki P. zdawały się

tchnąć wolą najszlachetniejszą spośród ogółu zgromadzonych, a już bez wątpienia

spośród ogółu stolika, przy którym zajęliśmy pozycje, przypomnę - ja, Marek, P.; tylko te

poranione wargi psuły całokształt - ludzie z krystalicznie czystym sumieniem nie poddają

się destrukcyjnemu działaniu nerwów, ba, zdenerwowanie zwyczajnie się ich nie czepia.

Czyżby więc P. co nieco ukrywał, a jeśli tak, to jaki wymiar ma owe co nieco, przecież

Marek obrzucił go napastliwym spojrzeniem więc wywnioskowałem, że jestem

w przypuszczeniach nieosamotniony. To mi jednak w ogóle nie pomogło w rozwianiu

dręczących wątpliwości. To piwo rękami kelnerki nalane, objęte, przyniesione i podane też

nie za bardzo.

Wbrew wszelkiej logice nawyków, tym razem Marek nie uszczypnął pośladka. Być może

kelnerka oczekiwała na ruch z jego strony, być może Marek chciał wystąpić z inicjatywą

niezwykle frapującą, być może obnażyłby ją przed nami klarownie, mnóstwo różnorodnych

sytuacji, kto wie, mogło w mgnieniu oka zaistnieć, gdyby nie ten ktoś.

Ten ktoś się bezczelnie wtrącił, ten ktoś nieznany, ten ktoś nieogolony, ten ktoś

nieumyty, ten ktoś przetłuszczony, zapluty, czerwonoskóry, ten ktoś o zapachu wina, ten

ktoś charczący, ten ktoś proszący o ogień, ten ktoś niezrozumiany uderzony, ten ktoś

powalony na podłogę, ten ktoś poderwany i wyrzucony za sprawą barmana.

Po chuj się wtrącał - podsumował Marek masując podrażnione kostki u dłoni prawej.

- Nawiązując do twojej wypowiedzi P., do skurwysyństwa otwierającego drzwi pożądaniu

i popularności, muszę się zgodzić z tobą całkowicie, lecz także upomnieć cię, to

oczywiste, że pociąga zarówno ciebie jak i pozostałych, wobec tego Ameryki nie odkryłeś.

Marek pogładził poliki palcami u dłoni lewej. - Więcej nawet, mężczyźni i kobiety,

dziewczęta i chłopcy, jednym słowem wszyscy my, ludzki kolektyw, jesteśmy świnie i za

przeproszeniem kurwy, tak to jest; za odpowiednie schematy zachowań świat płaci nam

marnymi kwotami drobnych przyjemności. Popatrz tylko, siedzimy tu znowu i to nasza

główna rozrywka, i co? złorzeczymy, palimy, upijamy się, i co? ćpamy, kradniemy, i co? ,

okłamujemy, i co?

P. nie zareagował więc to ja dość cicho zapytałem:

umysłu

,,bo każdy człowiek składa się z kilku części wnętrza

czegoś tam

jeżeli one wzajemnie pasują - doskonale

jeżeli pasować nie chcą bądź nie mogą - to chyba znaczy

problemy z osobowością"

A gdyby tak wprowadzić jakieś zmiany, odmienić coś?

I tu cię mam!: scheda po jego ojcu, mianowicie skłonność do nagłych wzburzeń,

porywczych inkryminacji, nie pozwoliła Markowi odezwać się łagodniej. Kontynuował -

Odmienić, tak?! - kontynuował skokami języka kreując głoski scalające się w zdania,

kontynuował zacisnąwszy dłonie na krześle kurczowo, kontynuował agresywnie i bez

ogródek spozierając w moje oczy.

Natenczas P. pociągnął po prostu nosem, widziałem spoglądając pokątnie, nie

wykluczone, że przeczyszczał drogi oddechowe, rzeczywiście, lecz w jakim celu

dociskał palcami listki nosa, tego postępowania nie dane mi było zweryfikować, nie

zależało mi, acz ma mrugająca powieka powinna dać mu do zrozumienia: P., ratuj

sytuację, ratuj konwersację. Gdzie tam, żeby chociaż powiedział coś w rodzaju

- spokojnie, napijmy się - albo przynajmniej przedstawił nowy podmiot dyskusji na

przykład - ładna dzisiaj pogoda - ale nie, nie oponował, wolał głową kiwać tępo,

histerycznie się szczerzyć jakby dopiero co umknął epidemii syfilisu. Reszta

towarzystwa się nie liczyła, ich sprawy nie dotyczyły naszych, ponadto w lokalu

znajdowało się cztery góra pięć osób, pozostali niepozornie umknęli za granicę

dusznego lokum.

- Odmienić - indagował mnie Marek - to chęć głupawa, co więcej, w twoim wykonaniu

fałszywa. A to dlatego, że ja mam pewność, ty myślisz że nie obczajam, lecz ja wiem -- ty

opiszesz wszystko co nasze, zaprzedasz meritum naszych zachowań, nasze psychiczne

prohibita, marmoladę z owoców naszej intymności. Zaś siebie masz zamiar przedstawić

bardziej korzystnie. I stąd ta propozycja, nieprawdaż? Dziwisz się, że wiem? Wiem jak to

jest w tytule i wiele więcej wiem. A odmienić tu się nic nie da, tak powinno postępować

pokolenie nudy i beznadziei, przesytu i odurzenia...

Podrywam się, krzesło rzucone przez rozkurczone mięśnie łydek i ud odskakuje ku

wnętrzu sali, uderza podłogę, ich chwilowe złączenie prowokuje hałas nieprzyjemnie

niespodziewany, brwi P. unosząc się marszczą czoło lub odwrotnie, ręce Marka

napierają na krawędź stołu, rozpoczynają manewr podrywania się. Już nie stoję bo

wybiegam z Teatralnej zdziwiony zamaszystością swych gestów, arytmią pulsu,

trudnościami ze skoordynowaniem tempa oddechu i jeszcze paroma czynnikami typu:

ciemność, obrzęk oczu, cisza zbrukana tupotem czyichś galopujących członków akurat

w sąsiedztwie moich skromnie cwałujących łopatek. Biegnę rozpaczliwie, morderczo

zaciekle biegnę. Krzywolinijne podmuchy wiatru dopadają mnie na Struga, potem jest

tylko Żwirki i Figury i Chrobrego i tam wieje już zupełnie, szczęśliwym trafem udaje mi

się pokonać opór powietrza, odbijam z szosy w lewo, przeskakuję nad tyralierą bajor,

ułożyła się jakby jej zadaniem było bronić dostępu do trzydziestu bogato wykończonych

domów w założeniu jednorodzinnych. Jednak nie dane jest mi wytchnąć, nie dane jest mi

cieszyć się samotnością, przystanąć mi nie pozwala fakt, iż jestem śledzony więc nolens

volens znowu biegnę aż umieszczam wzrok na wysokości mniej więcej metrów trzech

i czytam numer dwadzieścia cztery od przodu, a od tyłu czterdzieści dwa. Zaprasza mnie

gościnnie otwarta furtka więc skaczę po ośmiu marmurowych schodach i chwytam klamkę,

ręka dygocze, szarpie w dół, potem do brzucha i czuję bukiet zapachowy odświeżacza

firmy B. nadaje wnętrzu klimat przytulności. I czuję nie zdejmuję butów, nie

zatrzymuję się, i czuję to we włosach to oddech... Marka. Wilgotne jego różowe poduszki

stykają się z moimi na klamce, nie czekam na rozwój wypadków, wyrywam się, noga

wkracza w mieszkanie lecz... noga Marka również wkracza. Kobieta krząta się w kuchni

- cześć Mamo - mówię i wdrapuję się po schodach drewnianych, po schodach śliskich

polakierowanych na pierwsze piętro, następnie w lewo do pokoju mi przydzielonego.

Marek krzyczy - dzień dobry - i dudni na schodach identycznie i... także w lewo do pokoju

przydzielonego mnie.

Pełny zrezygnowania zatrzasnąłem drzwi przekręciłem klucz w ich całkiem nowym

zamku z pozłacaną obudową. By uniknąć kontaktu wzrokowego z Markiem spojrzałem na

światło przenikające z zewnątrz, patrzyłem jak latarnia zza okna kawałek po kawałku

zalewa moje kosztowne łóżko blaskiem prawie namacalnym niczym gęsta ciecz. Powolnie

usiadłem na nim i ściągnąłem mokrą przepoconą koszulkę, rzuciłem w perfekcyjnie

otynkowany kąt. A Marek już siedział obok, nagi powyżej pasa i on pierwszy sięgnął po

długopis i zeszyt leżące w na idealnie czystej podłodze, a zaraz po nim sięgnąłem ja,

gdyż owych piśmienniczych przyborów leżało na podłodze cztery.

Ułożyliśmy je na kolanach, oparliśmy plecy o ścianę, skóra ma lśniła, Marka owszem,

też błyszczała. Tknięty potrzebą wyrażenia myśli, potrzebą niewiadomego pochodzenia,

zacząłem pisać: Mam siedemnaście lat, każdy nowy dzień to wspaniały dzień, ludzie są

piękni, barwy ludzkich uczuć nieograniczone(...). Zajrzałem do tekstu Marka i zaskoczony

stwierdziłem, że nabazgrał zgoła inaczej: Mam siedemnaście lat, duma, obojętność,

nienawiść, móc umrzeć to by było coś, ludzie, ich czarne skrzydła(...).

Lecz oto tradycyjne środki ekspresji przestały być zadowalające, oto skierowaliśmy

wkłady ku swoim mostkom i żebrom, drukiem nakreśliliśmy najpierw własne imiona jakby

z przymusu samookreślenia, następnie pokryliśmy brzuchy rozchybotaną czcionką,

bezładnymi kombinacjami liter, wzorzystymi wariacjami atramentu. Ruchy ponownie się

zsynchronizowały, gesty były analogiczne, powieki drżały z identyczną częstotliwością,

unieśliśmy ręce wskazując ptaka krążącego w ciemnościach nieba na tle gwiazd, i kiedy

popatrzyliśmy, jeden na drugiego, i kiedy kontury naszych wyciągniętych rąk zaczynały

tracić wyrazistość, zlewać się, zamazywać, wtedy oczywistym się stało -- my łączymy się

w j e d n o ś ć...

A napisane imię: PODZIELONY.

nie istnieje
nie istnieje
Opowiadanie · 15 lipca 2002
anonim
  • Maciej Dydo Fidomax
    ech tak sobie pomyślałem, że jeśli l.m.z. nie dostanie za ten tekst gwiazdki to będę jednocześnie musiał podnieść wymogi dla tekstów.. i stąd już coś czuję będą teraz 3 teksty na tydzień. Mam nadzieję takiej klasy... l.m.z to autor który zabił mnie swoim debiutem "Że umrę", potem był "park" który został chyba olany, przez to, że nie dostał gwiazdki, z tym tekstem może być podobnie.. a wielka by była szkoda, bo l.m.z to naprawdę czełowiek z talentem.. tylko, że maniere można w całym tekście wyczuć. TAKI POMYSŁ, TAKA POETYKA i taka jakaś "nieprzysiadlaność" tekstu.. w negatywnym tego słowa znaczeniu.. tekst który zamiast być "Młotem w łeb" czasami aż irytuję manierą. L.M.Z. jestes jednym z nielicznych prawdziwych autorów na wywrocie.. pisz i przysyłaj i olej te moje gwiazdki.. kiedy pozbędziesz się maniery.. a prędzej czy później do tego dojdzie sam zobaczysz o co mi chodziło.. ale jak na teraz gratuluje jak na wywrotę dobrego tekstu )) i zachęcam czytelników do przebrnięcia przez niego, wbrew temu nieszczęśliwemu formatowaniu (na drugi raz proszę najlepiej spod worda wysyłać tekst).. warto, naprawdę warto przeczytać

    · Zgłoś · 22 lata
  • heineken
    Prawdopodobnie nie umiem krytykować takiej twórczości. Ale przez pryzmat tego, że większość ludzi nie rozumie zwykłych wiadomości w tv (nie zaliczam się oczywiście do tej grupy), powiem, że tekst ten jest chyba tylko dla wybrańców... Ja bym skierował Ciebie na badania psychiatryczne...

    · Zgłoś · 22 lata
  • Mr Fixit
    L.M.Z. - gratuluję. naprawdę, niesamowite. po prostu niesamowite. chciałbym jakos fachowo cie ocenić lecz po pierwsze: nie jestem fachowcem; po drugie: brak mi słów. z dniem dzisiejszym przestaje wysyłac do was wlasne wypociny. czytając takie dziela, maluczkim po prostu sie odechciewa. l.m.z. - jeszcze raz gratulacje.

    · Zgłoś · 22 lata
  • Doktor
    Tekst mnie zaskoczył. Przyznaję, że chciałem skończyć po trzecim akapicie, ale przemogłem się i... było warto. Naprawdę niezłe

    · Zgłoś · 22 lata
  • nie istnieje
    .
    .
    .
    .
    dzięki

    · Zgłoś · 22 lata
  • Sally
    Gratulacje Jazkierku, chyba jednak wymienimy sie tymi autografami bo cosik czuje ze sie potem niedopcham. Podoba mi sie twoj styl pisania opowiadasz o rzeczas prostych z innego punktu widzenia niz mam ja,niz ma wiekszac ludzi i to jest wlasnie sztuka ,ktora musi posiadac artysta. Zrobilo na mnie naprawde pozytywne wrazeni. I mam pytanie dlaczego zawsze urzywasz obrazu obsikanych scian? CO? Winszuje i obiecaj , ze nie spoczmiesz na laurach. Przyjaciolka

    · Zgłoś · 22 lata
  • nie istnieje
    jazkierku?????eeee??

    · Zgłoś · 22 lata
  • :)
    ciekawe, ale...
    jesli cortazar jest nie tylko wejsciem w fragment, ale i stylistycznym natchnieniem [a jest] to szkoda tego tekstu. jest zepsuty nadmiarem slow, slow niepotrzebnych, nadokreslajacych rzeczywistosc, macacych.
    w porzadku, wiesz, ze "jest nad nami pietro, gdzie zyja ludzie, co nawet nie podejrzewaja, ze istnieje nizsze pietro i ze wszyscy tkwimy wewnatrz szklanej cegly." ale pozostaje jeszcze pisanie. zgubiles poslugiwanie sie slowami, gdzies ci one same sobie pouciekaly - takie mam wrazenie.

    · Zgłoś · 22 lata
  • Kacha
    Tekst jest bardzo dobry, zgadzam się. Ale czy ten facet pisał go ze słownikiem? Cholerne udziwnianie, bombardowanie przymiotnikami sprawia, że czytanie tego opowiadania to rzecz trudna. Zbyt ambitne podejście do pisania nie jest rzecza pozytywną. Odniosłam wrażenie że męczyłeś się nad nim przez 4 lata.

    · Zgłoś · 22 lata
  • nie istnieje
    cortazar nie jest stylistycznym natchnieniem... nie jest czymś aż tak głębokim... po prostu lekko odwołuje się do tekstu, w szczególności do pierwszego akapitu...
    hmm... ,,nadokreslajacych rzeczywistosc, macacych" - starałem się jak najdokładniej przedstawić dany stan mojej osobowości... nie pisałem w ten sposób tylko dlatego by ubarwić prozę czy też, jak sugeruje 1313x1313, by nadać jej wyjątkowo ambitny wymiar... oczywiście, mogłem tekst okroić i byłby o wiele łatwiejszy do przełknięcia, z pewnością, lepiej byłby odebrany przez czytelników... tylko że ja nie pisałem tego tekstu myśląc o nim jako o utworze literackim, nie myślałem o tym czy będzie trudny dla innych, zwyczajnie zapisywałem swoje odczucia nieznacznie je porządkując... właściwie zawsze tak robię i raczej nie zamierzam wprowadzać zmian...
    męczyłem się trochę mniej niż cztery lata, niecały miesiąc
    tak czy inaczej, jestem wdzięczny za krytykę...

    · Zgłoś · 22 lata
Wszystkie komentarze