Replika
Lubię święte oburzenie,
Lubię patos ten dziwaczny,
Co przy każdej śmiesznej scenie
Swoje shocking głośno krzyczy
I tragicznej czeka roli,
By wypłakać się do woli.
Lubię czułość, co się pasie
Wierzb płaczących gorzkim listkiem,
W poetycznym cienkim kwasie
Lubując się przede wszystkiem,
I co w niebo by leciała,
Gdyby tylko skrzydła tylko miała.
Ja to lubię... bo to właśnie
Przypomina mi Angielkę,
Co nad książką zanim zaśnie,
Zlewa swoje łzy w butelkę,
Żeby mogła wszystkim dowieść,
Jak ją wzrusza tkliwa powieść.
Tych Angielek dziś bez liku
Na wysokich nogach brodzi,
Pełno płaczu, pełno krzyku:
„Słońce zaszło! Księżyc wschodzi!”
Dzień się kończy lub zaczyna –
Do łez zawsze jest przyczyna.
Wielkie słowa, małe smutki
Lecą tędy i owędy,
Czuć kolońskiej zapach wódki,
Dużo piżma i lawendy,
A westchnienia brzmią tak śpiewnie,
Że niechcący człowiek ziewnie.
A gdy ziewnie... hałas wielki:
„O bezbożnik! o bluźnierca!
Shocking! – krzyczą te Angielki –
Ach, ten człowiek nie ma serca,
Ziewnął – jest to znak cynizmu,
Trzeba użyć egzorcyzmu”.
Więc z kolei po porządku
Każda zacznie głos podnosić
I ze łzami od początku
Wszystkie swoje cnoty głosić,
Ile w piersiach ma zapału
I poczucia ideału.
I wypowie bez wytchnienia
Śpiewnym głosem katarynki:
Post, jałmużna, umartwienia...
Wszystkie dobre swe uczynki,
Całą duszę wyspowiada,
Powiedziawszy – jeszcze gada...
Poetyczne, czyste dusze,
Namaszczone Muz kapłanki!
Jeszcze raz was zgorszyć muszę,
Dusze bielsze od śmietanki,
Gdyż w mych piersiach siedzi szatan,
Brzydszy jeszcze niż Lewiatan.
Ten, jak każdy duch przeklęty,
Na święconą wodę parska,
A znienacka napadnięty,
Kiereszuje het z tatarska,
Mając usta śmiechu pełne,
Nie obwija słów w bawełnę;
On dziś moim jest suflerem,
Trzyma pióro w koźlich łapach-
Kiedy piszę – nad papierem
Ulatuje siarki zapach,
I mój każdy rym najprostszy
Swoim rogiem szatan ostrzy.
Czyste dusze wiedzcie przeto,
Że czasami śmiać się można,
Że niewielką jest zaletą,
Zjadłszy dobrą pieczeń z rożna,
Nad nieszczęściem łzy przelewać
I przy cytrze dumki śpiewać.
Śmiech jest dobry, śmiech jest zdrowy,
Uspokaja słabe nerwy;
Cały Olimp bóstw różowy,
Nie wyjmując i Minerwy,
Śmiać się lubi, i swawolą
Wszystkie Muzy i Apollo.
W śmiechu szukać trza lekarstwa
Na te spazmy, palpitacje,
Serc choroby i kuglarstwa,
Które młodą generację,
Rozkochaną w ciągłym żalu.
Wiodą prosto do szpitalu.
Odkąd humor i jowialność
Przepędzono precz za bory,
Znikła wszelka neutralność,
Znikło zdrowie i kolory;
Nawet praczka, bieląc płótno,
Jak Elektra wzdycha smutno!
Dziś już nie lubych psotnic,
Rzucających blask wesoły,
Pełno za to jest suchotnic,
Same duchy i anioły –
W niebo lecą, gdy wychudną,
Więc na ziemi jest tak nudno!
Smutnych cieni cała legia
W osjanicznych mgłach się chowa,
Co krok stąpisz – jest elegia
Tajemnicza i grobowa;
Chorobliwe wszędzie cnoty,
Nigdzie wdzięku i prostoty.
A z chłopcami większa bieda:
Skończy który lat szesnaście,
Już pozuje na Manfreda,
Idzie błądzić nad przepaście,
Do poświęceń wszystkich zdolny...
Tylko nie do pracy szkolnej.
Dużo uczuć, mało pracy,
Pracą gardzi nasza dziatwa:
W kąt Iliada! w kąt Horacy!
Bohaterstwo rzecz tak łatwa,
Dosyć wstąpić na koturny,
Mieć wzrok czuły i pochmurny.
Gorszy jeszcze tworzą rodzaj
Nasi wiecznie rozkiełznani.
Na tych wielki jest urodzaj.
Wschodzą – chociaż nie zasiani,
Z bajronicznych wschodzą grządek,
Głusząc piękno i rozsądek.
Bo ich muzy to nie owe
Helikońskie wdzięczne muzy,
Ale jakieś ćmy wężowe,
Niby Furie i Meduzy,
Co im tylko w rękę wpadnie,
To poszarpią w lot szkaradnie.
Nad bachantki, co rozniosły
Orfeusza krwawe członki,
Sroższym jest ten niedorosły
Zastęp zbrojny w dzikie mrzonki,
Gdyż się pastwi wciąż na nowo
Nad ojczystą słodką mową.
Czyż więc można brać na serio
Ten Tytanów ród skrzywiony?
Widząc z jaką fanaberia
Kładzie Ossy na Peliony,
By się gwałtem dostać w wieczność,
Gdzie króluje niedorzeczność.