Nazywam się Sindbad. Mieszkam stale w Bagdadzie. Rodzice moi
umierając zostawili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra,
sto pałaców, sto ogrodów i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który
ojciec mój przechowywał w hebanowej szkatułce jako pamiątkę i
osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na ból zębów i co
pewien czas inny ząb musiał wyrywać, tak że w końcu jeden mu tylko ząb
trzonowy pozostał. Umierając kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb
trzonowy, który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od
ojca - do mnie. Był to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien,
że na świecie znaleźć można bardzo wiele tak samo zepsutych i
sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia do hebanowej szkatułki,
aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten - trafił. Nieraz, przyglądając mu
się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał
niegdyś mego pradziada.
Po śmierci rodziców zamieszkałem w pałacu wraz z jedynym moim wujem
Tarabukiem. Wuj Tarabuk był poetą. Co dzień niemal układał wiersze i
odczytywał potem tak głośno, że dostawał bólu gardła i musiał je
starannie przepłukiwać lekarstwem, które pilnie ukrywał przed okiem
ludzkim, zachowując ścisłą tajemnicę. Twierdził przy tym, że gardło go
wcale nie boli i że nie ma przeto potrzeby płukania gardła lekarstwem.
Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i
zazwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się
wszakże swej błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy umyślnie,
ażeby potem mieć sposobność i przyjemność poprawiania swych utworów.
Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj Tarabuk raz napisany wiersz
kiedykolwiek poprawiał.
Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro... Z tymi
przyborami chadzał na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w
szumy morskie, pisał swe wiersze.
Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik
składany, umoczył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś
wiersz na różowym papierze.
Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie
po nieludzkich trudach i mękach ułożył wiersz następujący:
Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa!
Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!
Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku!
Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku!
Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco,
Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co!
Napisawszy ten wiersz wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał:
- Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze - to nie rzeka, a ptak - to
nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za
stolikiem morze - za morzem - Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem
widać mgłę, a w tej mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali
kryje. Dlatego też napisałem: za morzem - Bóg wie co.
Wuj Tarabuk zatarł ręce z zadowolenia i wyciągnął z kieszeni butelkę z
tajemniczym lekarstwem, ażeby przepłukać gardło, nadwerężone głośnym
odczytaniem świeżo napisanego wiersza.
Trudno uwierzyć, ile błędów ortograficznych zdążył popełnić wuj Tarabuk w
tak krótkim wierszyku! Zamiast "rzeka", pisał "żega", zamiast "ptak",
pisał "bdag". Nie chcę wszystkich błędów wyliczać, aby nie ośmieszać
mego wuja, którego kocham i poważam. Zresztą sam wuj Tarabuk czuł,
że pisze błędnie. A chociaż nie mógł swych własnych błędów zauważyć,
wszakże powtórnie wiersz przeglądając zaczął każde słowo o błąd
podejrzewać. Szereg tych nieustannych podejrzeń tak go zmęczył, że
wreszcie poprawiwszy "bdaga" na "bdacha" zasnął snem nagłym,
smacznym i pokrzepiającym. Spał kiwając się bezwolnie nad składanym
stolikiem i co chwila pochrapując - bo wuj Tarabuk chrapać lubił i umiał.
Chmury zgromadziły się na niebie, morze rozbłysło srebrnymi wstęgami
rozszumiałych pian, zerwała się burza.
Wuj Tarabuk spał.
Wicher uderzył w stolik składany, porwał srebrny kałamarz i złote pióro i
wrzucił je do morza.
Wuj Tarabuk spał.
Utonęło złote pióro i srebrny kałamarz. Po raz pierwszy obydwa te
przedmioty znalazły się na dnie morskim wśród dziwacznych ryb i
potworów. Wicher powtórnie uderzył w stolik składany i zwiał wszystkie
papiery do morza. Były to - niestety! - wszystkie wiersze wuja Tarabuka,
które napisał od lat dziecinnych aż do chwili ostatniej. Wiersze zakołysały
się na wzburzonych falach i zaczęły moknąć. Mokły, mokły, aż przemokły
i, ociężałe od wypitej wody, poszły na dno w ślad za kałamarzem i piórem.
Morze poczuwszy w swej głębi rymowane utwory wuja Tarabuka wzburzyło
się jeszcze bardziej, zaszumiało, zaryczało tak mocno, że wuj się
nareszcie zbudził.
Zbudził się i spojrzał na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarbów
zaczął płakać i wrzeszczeć, i wyrywać sobie włosy z głowy. Płacząc,
wrzeszcząc, wyjąc, skomląc i wyrywając sobie pęki bujnych włosów, pobiegł
z powrotem do domu, pochwycił wędkę największą, wrócił z nią na brzeg
morza i zarzucił wędkę do wody. Myślał wuj Tarabuk, iż mu się uda wędką
rękopisy z głębiny morskiej powyławiać.
Odtąd wuj Tarabuk co dzień z wędką nad morze chadzał, lecz
nadaremnie! Nigdy bowiem nie udało mu się ani jednego rękopisu wyłowić!
Tymczasem wszystkie rękopisy wuja leżały na dnie. Zauważyła je pewna
ryba, zwana Diabłem Morskim. Jest to ryba z pękatym brzuchem,
olbrzymią paszczą i strasznymi oczyma. Ma wszakże tę zaletę, iż jest
uczona. Umie czytać i pisać. Otóż Diabeł Morski ujrzawszy rękopisy zbliżył
się do nich i zaczął je uważnie odczytywać. Po odczytaniu kilku rękopisów
machnął gniewnie ogonem i zawołał:
- Nigdy jeszcze nie czytałem tak głupich, brzydkich i nieznośnych wierszy!
Na domiar złego, w każdym słowie dwa do trzech błędów się ukrywa.
Domyślam się, że autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, który co dzień
nad brzegiem morza wysiaduje przy składanym stoliku i suszy głowę nad
rymami. Dobrze się stało, że wicher zwiał mu ze stolika te rękopisy wraz
ze srebrnym kałamarzem i złotym piórem! Może przestanie wreszcie
tworzyć te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo miłego siostrzeńca,
Sindbada, mieszka z nim razem w pałacu. Biedny to siostrzeniec, który z
takim wujem mieszkać musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego
srebrnego kałamarza i złotego pióra, aby napisać list do Sindbada.
Poproszę mojej dobrej znajomej, Ryby Latającej, żeby ten list Sindbadowi
wręczyła.
Diabeł Morski zabrał się natychmiast do pisania listu. Wybrał rękopis,
którego jedna tylko strona była zapisana, a druga pusta, i zaczął szybko
złotym piórem pisać na pustej stronie.
Wiem o wszystkim, co się działo na dnie morza, gdyż pewnej nocy
otrzymałem list od Diabła Morskiego i z treści tego listu domyśliłem się,
że działo się właśnie tak, a nie inaczej.
Siedziałem w oknie otwartym i patrzyłem przez okno w niebiosy, na
których płonęła pełnia księżycowa. Nagle usłyszałem w powietrzu dziwny,
suchy, ostry szum skrzydeł. Był to szum osobliwy, do żadnych szumów
niepodobny. Żaden ptak nie szumi tak skrzydłami.
Wysunąłem głowę przez okno i zacząłem uważnie wpatrywać się w
księżycową jasność pogodnej nocy. Po chwili ujrzałem w powietrzu Rybę
Latającą.
Jej skrzydła, podobne do ogromnych płetw, srebrzyły się w księżycu.
Poruszała nimi powoli i z trudem. Nie była snadź przyzwyczajona do lotu
nad ziemią i raził ją zapewne brak wody morskiej w powietrzu. Leciała
jednak wytrwale, mieniąc się w świetle księżyca łuską tęczową. Widziałem,
jak szybko porusza zmęczonym pyskiem, chwytając skrzelami dech,
utrudniony brakiem wody. W pysku trzymała kawał różowego papieru.
Leciała wprost ku mnie.
Zbliżywszy się do okna, podała mi papier różowy. Zaledwo ten papier
wyjąłem jej z pyska, ryba natychmiast umknęła z powrotem i wkrótce
znikła mi z oczu.
Spojrzałem na papier. Na jednej jego stronie świetniał kaligraficznie i
starannie, lecz z okropnymi błędami napisany wiersz wuja Tarabuka.
Poznałem od razu charakter jego pisma i nie chcąc odczytywać nudnego i
głupiego wiersza odwróciłem arkusz papieru i spojrzałem na drugą jego
stronę.
Na drugiej stronie u góry olbrzymimi literami czernił się napis:
WIELMOŻNY SINDBAD
w Bagdadzie
Niżej pod tym napisem znajdował się list treści następującej:
Piszę z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie!
Choć się burza zerwała i fala się kładzie
Na mój grzbiet i przerywa mój spokój i cisze,
Ja - mimo burz i wichrów - list do ciebie piszę,
Nazywają mię ludzie Diabłem Morskim, ale -
Choć jestem Morskim, diabłem nie czuję się wcale.
Przeciwnie - jestem dobry, tkliwy, choć rubaszny,
Bo mam brzuch zbyt pękaty i pysk bardzo straszny.
Nie sądź mnie po pozorach ani po wyglądzie,
Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz - na lądzie,
Ja połykam je żywcem, ty - po usmażeniu.
Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu,
Obydwaj pożeramy chętnie, co się zdarza,
Z tą różnicą, że nie mam - tak jak ty - kucharza.
Ja wolę ryby z morza, ty - ryby z patelni,
Lecz obydwaj jesteśmy w pożeraniu dzielni.
Mimo to nikt cię diabłem dotąd nie przezywa,
A mnie w dziale przypadła ta nazwa straszliwa!
Ani burza najsroższa, ani złe wichrzysko
Nie męczy mię, nie boli tak, jak to przezwisko!
Trudno! Muszę je nosić, choćby z tej przyczyny,
By nie zostać bez nazwy wśród morskiej głębiny!
Przysięgam ci, że diabłem nie jestem i wolę
Pływać w morzu niż w ogniu piekielnym lub smole.
Ufam, że ci wystarczy ta moja przysięga.
Piszę ten list z powodu, iż wicher-włóczęga,
Który na brzegu przygód byle jakich szuka,
Zwiał do morza papiery wuja Tarabuka,
Słynny srebrny kałamarz tudzież złote pióro.
Płynąłem właśnie, gnany falą i wichurą,
I pod wodą papiery widząc niespodzianie,
Zacząłem chciwie czytać, bo lubię czytanie,
A nawet wolę wiersze od zwyczajnej prozy.
Przeczytałem - i dotąd od gniewu i zgrozy
Trzęsę się, bo doprawdy w życiu po raz pierwszy
Przeczytałem tak dużo tak okropnych wierszy!
Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie!
Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie.
Osioł pisałby lepiej, a noga stołowa
Więcej ma w sobie sensu niźli jego głowa!
Sindbadzie! Jakże możesz żyć pod jednym dachem
Z takim głupcem nieznośnym i z takim postrachem?
Jak możesz spać spokojnie w tym samym budynku,
Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku?
Opuść prędzej swój pałac i pożegnaj wuja.
Czyż nie nęci cię okręt, co po morzu buja?
Czyż nie wabi cię podróż dziwna i daleka?
Cud nieznany w nieznanej podróży cię czeka.
Czeka cię bajka senna w zaklętej krainie
I Królewna stęskniona, co z urody słynie,
I skarby, i przepychy, i dziwy, i czary!
Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,
Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki
I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki.
Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!
Pędź, leć, płyń bez ustanku! Posłuchaj mej rady!
Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,
Kochający się szczerze - twój druh
Diabeł Morski
Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie
przypuszczał, ażeby Diabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten
wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rady Diabła Morskiego wydały mi się i
słuszne, i ponętne. Od dawna mi się znudził i mój pałac, i wuj Tarabuk, i
wiersze wuja Tarabuka. Od dawna pragnąłem zaznać przygód i
niebezpieczeństw. Prócz tego list Diabła Morskiego, czytany w świetle
księżyca, oczarował mię przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde słowo,
pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w
blasku księżycowym i tak mnie upajało, żem poczuł w końcu zawrót głowy.
Każda litera wydzielała ponętny zapach .morskiej trawy. Bez wątpienia, list
ten był zaklęty, a treść jego, mimo dobrodusznych pozorów - była
naprawdę diabelska. Przebiegły Diabeł Morski w wyrazach łagodnych i
tkliwych namawiał mię do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja.
Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak zachwycony listem
adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że byłbym
natychmiast odpisał Diabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała
na moją odpowiedź.
Lecz Ryby Latającej od dawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź
uciekła z powrotem do morza.
Całą noc przesiedziałem przy oknie w głębokiej zadumie.
Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził
właśnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla
wyłowienia zgubionych rękopisów.
Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na
jego zdrowie. Postarzał się o lat sto z górą, chociaż miał dopiero lat
pięćdziesiąt. Stał się małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I
teraz spojrzał na mnie smutnie i rzekł:
- Dzień do...
Miało to znaczyć: "dzień dobry". Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały
mu słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowitych i
niedokończonych wyrazów i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich
przemilczaną resztę.
- Dzień dobry - odrzekłem - jakże się spało tej nocy wujkowi?
- Jak naj... - odpowiedział wuj Tarabuk. Miało to znaczyć: "jak najgorzej",
wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na bezsenność.
- Muszę się z wujem pożegnać! - rzekłem głosem stanowczym. - Dziś w
nocy postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma co przeciw
temu?
- Nie - odpowiedział wuj.
("Nie" - było jednym z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie). Po stracie
rękopisów wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie
wzruszyła go wcale wiadomość o mojej podróży.
Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować.
- Wuju! - zawołałem. - Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z
morza wszystkie swoje rękopisy!
Wuj Tarabuk ucałował mię w czoło i rzekł głosem złamanym:
- Weso...
Miało to znaczyć: "wesołej podróży!"
Po czym wuj Tarabuk wyszedł, a po chwili zobaczyłem przez okno, jak
kroczył w stronę morza potrząsając wędką.
Tegoż dnia wyjechałem konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest
miastem portowym i okręty z portu balsorskiego odpływają we wszystkie
strony świata.
W Balsorze wsiadłem na okręt, który płynął w kraje dalekie i nieznane.
Stanąłem na pokładzie okrętu i patrzyłem, jak ląd się ode mnie oddala i
jak powoli znika mi z oczu. Wiał wiatr przychylny. Wzdęte żagle
połyskiwały na słońcu. Morze błękitniało i zieleniało. Mewy z krzykiem
unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią wody i muskały tę
powierzchnię białymi skrzydłami. Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem
wokół bezmiar i nieskończoność.
Nade mną - niebo, pode mną - morze, przede mną - dal nieznana i
niezbadana.
Wyjąłem z kieszeni list Diabła Morskiego, aby ten list czarowny raz
jeszcze odczytać. Czytałem go upajając się każdym słowem i tak przy tym
wymachiwałem rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał:
- Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przy tym wymachujesz
rękami?
- List Diabła Morskiego - odrzekłem ze szczerością i prostotą.
- Co? - spytał znowu zdziwiony kapitan. - Zdaje mi się, żem nie dosłyszał
twej odpowiedzi?
- List Diabła Morskiego - powtórzyłem głośniej, z jeszcze większą
szczerością i z jeszcze większą prostotą.
umierając zostawili mi w spadku tysiąc worów złota, tysiąc beczek srebra,
sto pałaców, sto ogrodów i jeden trzonowy ząb mego pradziadka, który
ojciec mój przechowywał w hebanowej szkatułce jako pamiątkę i
osobliwość. Pradziadek mój przez całe życie chorował na ból zębów i co
pewien czas inny ząb musiał wyrywać, tak że w końcu jeden mu tylko ząb
trzonowy pozostał. Umierając kazał sobie wyrwać i ten ostatni ząb
trzonowy, który przeszedł w spadku od mego dziada do mego ojca, a od
ojca - do mnie. Był to zwyczajny, zepsuty i sczerniały ząb. Jestem pewien,
że na świecie znaleźć można bardzo wiele tak samo zepsutych i
sczerniałych zębów, lecz nie każdy z nich trafia do hebanowej szkatułki,
aby stanowić pamiątkę i osobliwość. Ten - trafił. Nieraz, przyglądając mu
się z ciekawością i szacunkiem, wyobrażałem sobie, jak ten ząb bolał
niegdyś mego pradziada.
Po śmierci rodziców zamieszkałem w pałacu wraz z jedynym moim wujem
Tarabukiem. Wuj Tarabuk był poetą. Co dzień niemal układał wiersze i
odczytywał potem tak głośno, że dostawał bólu gardła i musiał je
starannie przepłukiwać lekarstwem, które pilnie ukrywał przed okiem
ludzkim, zachowując ścisłą tajemnicę. Twierdził przy tym, że gardło go
wcale nie boli i że nie ma przeto potrzeby płukania gardła lekarstwem.
Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i
zazwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się
wszakże swej błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy umyślnie,
ażeby potem mieć sposobność i przyjemność poprawiania swych utworów.
Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj Tarabuk raz napisany wiersz
kiedykolwiek poprawiał.
Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro... Z tymi
przyborami chadzał na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w
szumy morskie, pisał swe wiersze.
Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik
składany, umoczył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś
wiersz na różowym papierze.
Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie
po nieludzkich trudach i mękach ułożył wiersz następujący:
Morze - to nie rzeka, a ptak - to nie krowa!
Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!
Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku!
Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku!
Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco,
Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co!
Napisawszy ten wiersz wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał:
- Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze - to nie rzeka, a ptak - to
nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za
stolikiem morze - za morzem - Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem
widać mgłę, a w tej mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali
kryje. Dlatego też napisałem: za morzem - Bóg wie co.
Wuj Tarabuk zatarł ręce z zadowolenia i wyciągnął z kieszeni butelkę z
tajemniczym lekarstwem, ażeby przepłukać gardło, nadwerężone głośnym
odczytaniem świeżo napisanego wiersza.
Trudno uwierzyć, ile błędów ortograficznych zdążył popełnić wuj Tarabuk w
tak krótkim wierszyku! Zamiast "rzeka", pisał "żega", zamiast "ptak",
pisał "bdag". Nie chcę wszystkich błędów wyliczać, aby nie ośmieszać
mego wuja, którego kocham i poważam. Zresztą sam wuj Tarabuk czuł,
że pisze błędnie. A chociaż nie mógł swych własnych błędów zauważyć,
wszakże powtórnie wiersz przeglądając zaczął każde słowo o błąd
podejrzewać. Szereg tych nieustannych podejrzeń tak go zmęczył, że
wreszcie poprawiwszy "bdaga" na "bdacha" zasnął snem nagłym,
smacznym i pokrzepiającym. Spał kiwając się bezwolnie nad składanym
stolikiem i co chwila pochrapując - bo wuj Tarabuk chrapać lubił i umiał.
Chmury zgromadziły się na niebie, morze rozbłysło srebrnymi wstęgami
rozszumiałych pian, zerwała się burza.
Wuj Tarabuk spał.
Wicher uderzył w stolik składany, porwał srebrny kałamarz i złote pióro i
wrzucił je do morza.
Wuj Tarabuk spał.
Utonęło złote pióro i srebrny kałamarz. Po raz pierwszy obydwa te
przedmioty znalazły się na dnie morskim wśród dziwacznych ryb i
potworów. Wicher powtórnie uderzył w stolik składany i zwiał wszystkie
papiery do morza. Były to - niestety! - wszystkie wiersze wuja Tarabuka,
które napisał od lat dziecinnych aż do chwili ostatniej. Wiersze zakołysały
się na wzburzonych falach i zaczęły moknąć. Mokły, mokły, aż przemokły
i, ociężałe od wypitej wody, poszły na dno w ślad za kałamarzem i piórem.
Morze poczuwszy w swej głębi rymowane utwory wuja Tarabuka wzburzyło
się jeszcze bardziej, zaszumiało, zaryczało tak mocno, że wuj się
nareszcie zbudził.
Zbudził się i spojrzał na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarbów
zaczął płakać i wrzeszczeć, i wyrywać sobie włosy z głowy. Płacząc,
wrzeszcząc, wyjąc, skomląc i wyrywając sobie pęki bujnych włosów, pobiegł
z powrotem do domu, pochwycił wędkę największą, wrócił z nią na brzeg
morza i zarzucił wędkę do wody. Myślał wuj Tarabuk, iż mu się uda wędką
rękopisy z głębiny morskiej powyławiać.
Odtąd wuj Tarabuk co dzień z wędką nad morze chadzał, lecz
nadaremnie! Nigdy bowiem nie udało mu się ani jednego rękopisu wyłowić!
Tymczasem wszystkie rękopisy wuja leżały na dnie. Zauważyła je pewna
ryba, zwana Diabłem Morskim. Jest to ryba z pękatym brzuchem,
olbrzymią paszczą i strasznymi oczyma. Ma wszakże tę zaletę, iż jest
uczona. Umie czytać i pisać. Otóż Diabeł Morski ujrzawszy rękopisy zbliżył
się do nich i zaczął je uważnie odczytywać. Po odczytaniu kilku rękopisów
machnął gniewnie ogonem i zawołał:
- Nigdy jeszcze nie czytałem tak głupich, brzydkich i nieznośnych wierszy!
Na domiar złego, w każdym słowie dwa do trzech błędów się ukrywa.
Domyślam się, że autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, który co dzień
nad brzegiem morza wysiaduje przy składanym stoliku i suszy głowę nad
rymami. Dobrze się stało, że wicher zwiał mu ze stolika te rękopisy wraz
ze srebrnym kałamarzem i złotym piórem! Może przestanie wreszcie
tworzyć te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo miłego siostrzeńca,
Sindbada, mieszka z nim razem w pałacu. Biedny to siostrzeniec, który z
takim wujem mieszkać musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego
srebrnego kałamarza i złotego pióra, aby napisać list do Sindbada.
Poproszę mojej dobrej znajomej, Ryby Latającej, żeby ten list Sindbadowi
wręczyła.
Diabeł Morski zabrał się natychmiast do pisania listu. Wybrał rękopis,
którego jedna tylko strona była zapisana, a druga pusta, i zaczął szybko
złotym piórem pisać na pustej stronie.
Wiem o wszystkim, co się działo na dnie morza, gdyż pewnej nocy
otrzymałem list od Diabła Morskiego i z treści tego listu domyśliłem się,
że działo się właśnie tak, a nie inaczej.
Siedziałem w oknie otwartym i patrzyłem przez okno w niebiosy, na
których płonęła pełnia księżycowa. Nagle usłyszałem w powietrzu dziwny,
suchy, ostry szum skrzydeł. Był to szum osobliwy, do żadnych szumów
niepodobny. Żaden ptak nie szumi tak skrzydłami.
Wysunąłem głowę przez okno i zacząłem uważnie wpatrywać się w
księżycową jasność pogodnej nocy. Po chwili ujrzałem w powietrzu Rybę
Latającą.
Jej skrzydła, podobne do ogromnych płetw, srebrzyły się w księżycu.
Poruszała nimi powoli i z trudem. Nie była snadź przyzwyczajona do lotu
nad ziemią i raził ją zapewne brak wody morskiej w powietrzu. Leciała
jednak wytrwale, mieniąc się w świetle księżyca łuską tęczową. Widziałem,
jak szybko porusza zmęczonym pyskiem, chwytając skrzelami dech,
utrudniony brakiem wody. W pysku trzymała kawał różowego papieru.
Leciała wprost ku mnie.
Zbliżywszy się do okna, podała mi papier różowy. Zaledwo ten papier
wyjąłem jej z pyska, ryba natychmiast umknęła z powrotem i wkrótce
znikła mi z oczu.
Spojrzałem na papier. Na jednej jego stronie świetniał kaligraficznie i
starannie, lecz z okropnymi błędami napisany wiersz wuja Tarabuka.
Poznałem od razu charakter jego pisma i nie chcąc odczytywać nudnego i
głupiego wiersza odwróciłem arkusz papieru i spojrzałem na drugą jego
stronę.
Na drugiej stronie u góry olbrzymimi literami czernił się napis:
WIELMOŻNY SINDBAD
w Bagdadzie
Niżej pod tym napisem znajdował się list treści następującej:
Piszę z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie!
Choć się burza zerwała i fala się kładzie
Na mój grzbiet i przerywa mój spokój i cisze,
Ja - mimo burz i wichrów - list do ciebie piszę,
Nazywają mię ludzie Diabłem Morskim, ale -
Choć jestem Morskim, diabłem nie czuję się wcale.
Przeciwnie - jestem dobry, tkliwy, choć rubaszny,
Bo mam brzuch zbyt pękaty i pysk bardzo straszny.
Nie sądź mnie po pozorach ani po wyglądzie,
Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz - na lądzie,
Ja połykam je żywcem, ty - po usmażeniu.
Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu,
Obydwaj pożeramy chętnie, co się zdarza,
Z tą różnicą, że nie mam - tak jak ty - kucharza.
Ja wolę ryby z morza, ty - ryby z patelni,
Lecz obydwaj jesteśmy w pożeraniu dzielni.
Mimo to nikt cię diabłem dotąd nie przezywa,
A mnie w dziale przypadła ta nazwa straszliwa!
Ani burza najsroższa, ani złe wichrzysko
Nie męczy mię, nie boli tak, jak to przezwisko!
Trudno! Muszę je nosić, choćby z tej przyczyny,
By nie zostać bez nazwy wśród morskiej głębiny!
Przysięgam ci, że diabłem nie jestem i wolę
Pływać w morzu niż w ogniu piekielnym lub smole.
Ufam, że ci wystarczy ta moja przysięga.
Piszę ten list z powodu, iż wicher-włóczęga,
Który na brzegu przygód byle jakich szuka,
Zwiał do morza papiery wuja Tarabuka,
Słynny srebrny kałamarz tudzież złote pióro.
Płynąłem właśnie, gnany falą i wichurą,
I pod wodą papiery widząc niespodzianie,
Zacząłem chciwie czytać, bo lubię czytanie,
A nawet wolę wiersze od zwyczajnej prozy.
Przeczytałem - i dotąd od gniewu i zgrozy
Trzęsę się, bo doprawdy w życiu po raz pierwszy
Przeczytałem tak dużo tak okropnych wierszy!
Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie!
Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie.
Osioł pisałby lepiej, a noga stołowa
Więcej ma w sobie sensu niźli jego głowa!
Sindbadzie! Jakże możesz żyć pod jednym dachem
Z takim głupcem nieznośnym i z takim postrachem?
Jak możesz spać spokojnie w tym samym budynku,
Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku?
Opuść prędzej swój pałac i pożegnaj wuja.
Czyż nie nęci cię okręt, co po morzu buja?
Czyż nie wabi cię podróż dziwna i daleka?
Cud nieznany w nieznanej podróży cię czeka.
Czeka cię bajka senna w zaklętej krainie
I Królewna stęskniona, co z urody słynie,
I skarby, i przepychy, i dziwy, i czary!
Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,
Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki
I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki.
Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!
Pędź, leć, płyń bez ustanku! Posłuchaj mej rady!
Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,
Kochający się szczerze - twój druh
Diabeł Morski
Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie
przypuszczał, ażeby Diabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten
wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rady Diabła Morskiego wydały mi się i
słuszne, i ponętne. Od dawna mi się znudził i mój pałac, i wuj Tarabuk, i
wiersze wuja Tarabuka. Od dawna pragnąłem zaznać przygód i
niebezpieczeństw. Prócz tego list Diabła Morskiego, czytany w świetle
księżyca, oczarował mię przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde słowo,
pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w
blasku księżycowym i tak mnie upajało, żem poczuł w końcu zawrót głowy.
Każda litera wydzielała ponętny zapach .morskiej trawy. Bez wątpienia, list
ten był zaklęty, a treść jego, mimo dobrodusznych pozorów - była
naprawdę diabelska. Przebiegły Diabeł Morski w wyrazach łagodnych i
tkliwych namawiał mię do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja.
Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak zachwycony listem
adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że byłbym
natychmiast odpisał Diabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała
na moją odpowiedź.
Lecz Ryby Latającej od dawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź
uciekła z powrotem do morza.
Całą noc przesiedziałem przy oknie w głębokiej zadumie.
Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził
właśnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla
wyłowienia zgubionych rękopisów.
Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na
jego zdrowie. Postarzał się o lat sto z górą, chociaż miał dopiero lat
pięćdziesiąt. Stał się małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I
teraz spojrzał na mnie smutnie i rzekł:
- Dzień do...
Miało to znaczyć: "dzień dobry". Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały
mu słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowitych i
niedokończonych wyrazów i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich
przemilczaną resztę.
- Dzień dobry - odrzekłem - jakże się spało tej nocy wujkowi?
- Jak naj... - odpowiedział wuj Tarabuk. Miało to znaczyć: "jak najgorzej",
wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na bezsenność.
- Muszę się z wujem pożegnać! - rzekłem głosem stanowczym. - Dziś w
nocy postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma co przeciw
temu?
- Nie - odpowiedział wuj.
("Nie" - było jednym z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie). Po stracie
rękopisów wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie
wzruszyła go wcale wiadomość o mojej podróży.
Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować.
- Wuju! - zawołałem. - Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z
morza wszystkie swoje rękopisy!
Wuj Tarabuk ucałował mię w czoło i rzekł głosem złamanym:
- Weso...
Miało to znaczyć: "wesołej podróży!"
Po czym wuj Tarabuk wyszedł, a po chwili zobaczyłem przez okno, jak
kroczył w stronę morza potrząsając wędką.
Tegoż dnia wyjechałem konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest
miastem portowym i okręty z portu balsorskiego odpływają we wszystkie
strony świata.
W Balsorze wsiadłem na okręt, który płynął w kraje dalekie i nieznane.
Stanąłem na pokładzie okrętu i patrzyłem, jak ląd się ode mnie oddala i
jak powoli znika mi z oczu. Wiał wiatr przychylny. Wzdęte żagle
połyskiwały na słońcu. Morze błękitniało i zieleniało. Mewy z krzykiem
unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią wody i muskały tę
powierzchnię białymi skrzydłami. Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem
wokół bezmiar i nieskończoność.
Nade mną - niebo, pode mną - morze, przede mną - dal nieznana i
niezbadana.
Wyjąłem z kieszeni list Diabła Morskiego, aby ten list czarowny raz
jeszcze odczytać. Czytałem go upajając się każdym słowem i tak przy tym
wymachiwałem rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał:
- Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przy tym wymachujesz
rękami?
- List Diabła Morskiego - odrzekłem ze szczerością i prostotą.
- Co? - spytał znowu zdziwiony kapitan. - Zdaje mi się, żem nie dosłyszał
twej odpowiedzi?
- List Diabła Morskiego - powtórzyłem głośniej, z jeszcze większą
szczerością i z jeszcze większą prostotą.