Takiej wiosny rzetelnej, jaką w swym powiecie
Widział Jędrek Wysmółek - nikt nie widział w świecie!
Poprzez okno karczemne łeb w bezmiar wyraził
I o mało się w durną mgłę nie przeobraził!
Lecz umocnił się w karku i nieco przybladłszy,
Łbem pochwiał dla otuchy, i splunął i patrzy...
Jego własna chałupa wraz z babą i sadem
Odwróciła się nagle nieproszonym zadem.
Wieprz-znajomek, nie większy na pozór od snopa,
Biegnie w skradzionych portkach Magdzinego chłopa.
Ryj mu Lilią zakwita! Czar bije od przodu!
I z wołaniem: "Gdzie Magda?" - pcha się do ogrodu!
Wóz drabiasty, jaskółczej doznając uciechy,
Z okrzykiem: "Co ja robię?" - frunął ponad strzechy.
A wójt w ślad mu się jarzy to modry, to złoty
I zębami przedrzeźnia znikłych kół turkoty.
Wywróconą na opak do rowu ulicą
Mknie Kachna i płonącą powiewa spódnicą.
Wichrzy się i pokłębia i upałem bucha,
Cała w ogniu i szumie! Pożar - nie dziewucha!
Skry miota wedle woli - nie szuka powodu,
I z szeptem: "Moja wina!" - dymi się od spodu!
A Maciej - ten z przeciwka, co to brak mu klepki,
Konno dybie w niebiosy wesoły i krzepki!
Cały w różach i malwach, coraz nieznajomszy
Pyskiem w niebie wydziwia, jakby służył do mszy.
Tuż obok, jak to bywa między błękitami,
Przelatuje siedząco Pan Bóg z aniołami.
A ten wrzeszczy od rzeczy i na koniu pstroku
To skoczy, to zje malwę, to ginie w obłoku!
Widział Jędrek Wysmółek - nikt nie widział w świecie!
Poprzez okno karczemne łeb w bezmiar wyraził
I o mało się w durną mgłę nie przeobraził!
Lecz umocnił się w karku i nieco przybladłszy,
Łbem pochwiał dla otuchy, i splunął i patrzy...
Jego własna chałupa wraz z babą i sadem
Odwróciła się nagle nieproszonym zadem.
Wieprz-znajomek, nie większy na pozór od snopa,
Biegnie w skradzionych portkach Magdzinego chłopa.
Ryj mu Lilią zakwita! Czar bije od przodu!
I z wołaniem: "Gdzie Magda?" - pcha się do ogrodu!
Wóz drabiasty, jaskółczej doznając uciechy,
Z okrzykiem: "Co ja robię?" - frunął ponad strzechy.
A wójt w ślad mu się jarzy to modry, to złoty
I zębami przedrzeźnia znikłych kół turkoty.
Wywróconą na opak do rowu ulicą
Mknie Kachna i płonącą powiewa spódnicą.
Wichrzy się i pokłębia i upałem bucha,
Cała w ogniu i szumie! Pożar - nie dziewucha!
Skry miota wedle woli - nie szuka powodu,
I z szeptem: "Moja wina!" - dymi się od spodu!
A Maciej - ten z przeciwka, co to brak mu klepki,
Konno dybie w niebiosy wesoły i krzepki!
Cały w różach i malwach, coraz nieznajomszy
Pyskiem w niebie wydziwia, jakby służył do mszy.
Tuż obok, jak to bywa między błękitami,
Przelatuje siedząco Pan Bóg z aniołami.
A ten wrzeszczy od rzeczy i na koniu pstroku
To skoczy, to zje malwę, to ginie w obłoku!