Jego obraz mam w oczach: wyłania się,
Potem znika. Czarny, odświętny surdut,
Czoło nieco wąskie, przystrzyżony wąs,
Na szyi chusta, jakich wokół wiele.
Idzie, mijając popołudniowy tłum,
Sobą zajęty, nikogo nie widzi.
W barze za rogiem, przy ulicy Piedras,
Pociąga łyk brazylijskiej gorzałki.
Jak zawsze. Ktoś go zagadnął. On milczy.
Nigdy nie wyzbył się dawnej urazy.
Następna przecznica. Z jakiegoś patio
Dochodzą monotonne takty milong.
Ach, jakże ci grajkowie drażnią nerwy.
Po chwili znowu odzyskuje spokój.
Raz po raz dłonią muska kamizelkę:
Wyczuwa pod dotykiem twardość noża.
Już wkrótce rachunki będą spłacone.
Po kilku krokach mężczyzna przystaje.
Wchodzi do sieni: wokół kwiaty kardu.
Słyszy brzęknięcie wiadra o cembrowinę,
Słyszy głos, który zna aż nadto dobrze.
Popycha drzwi wiodące na patio. Są
Otwarte, jakby na niego czekano.
Już tej nocy być może go uśmiercą.
Potem znika. Czarny, odświętny surdut,
Czoło nieco wąskie, przystrzyżony wąs,
Na szyi chusta, jakich wokół wiele.
Idzie, mijając popołudniowy tłum,
Sobą zajęty, nikogo nie widzi.
W barze za rogiem, przy ulicy Piedras,
Pociąga łyk brazylijskiej gorzałki.
Jak zawsze. Ktoś go zagadnął. On milczy.
Nigdy nie wyzbył się dawnej urazy.
Następna przecznica. Z jakiegoś patio
Dochodzą monotonne takty milong.
Ach, jakże ci grajkowie drażnią nerwy.
Po chwili znowu odzyskuje spokój.
Raz po raz dłonią muska kamizelkę:
Wyczuwa pod dotykiem twardość noża.
Już wkrótce rachunki będą spłacone.
Po kilku krokach mężczyzna przystaje.
Wchodzi do sieni: wokół kwiaty kardu.
Słyszy brzęknięcie wiadra o cembrowinę,
Słyszy głos, który zna aż nadto dobrze.
Popycha drzwi wiodące na patio. Są
Otwarte, jakby na niego czekano.
Już tej nocy być może go uśmiercą.