Kołysanka Dorszowego Przylądka

Josif Brodski




Kołysanka Dorszowego Przylądka
                                                    A.B.


I

Wschodni kraniec Imperium pogrąża się w noc. Cykady
milkną w trawie gazonów. Na frontonach klasyczne cytaty
z trudem odczytać się dają. Apatycznie czernieje iglica
kościoła, jak zapomniana na stole butelka.
Klawisze Raya Charlesa brzdąkają z błyszczącego pudełka
wozu z napisem „Policja”.

Wypełzając z oceanicznych głębin na plażę, gdzie osiadł grzebień
mydlanej piany, krab w mokrym piasku po głowę się grzebie
dla ochłody, a potem zasypia. I fala tylko szumi.
Jak szczęk nożyc brzmi zegar na wieży. Ostatnie upału żądła.
Latarnie w głębi ulicy, niczym guzików rząd na
rozpiętej na piersiach koszuli.

Duszno. Przez pokój suną latarni morskiej błyski,
wzrok jako środek transportu przenosi ku szafce z whisky
myśl. Serce cichnie co chwile i bije od nowa: krew
włóczy się po arteriach, lecz o powrocie pamięta.
Ciało, jak mapa fizyczna zwinięta w rulon i zmięta,
na północy gdzieś podnosi brew.

Wierzyc się nie chce, żem przeżył, a jednak. Geometryczne powierzchnie
przedmiotów pokrywa kurz. Samochód przejeżdża pospiesznie,
na złość Euklidesowi przedłużając przestrzeń za węgieł.
Ciemność usprawiedliwia brak głosów, twarzy i in.:
nie tyle całkiem ich nie ma, co stał się kryjówką im
ten mrok czarny jak węgiel.

Duszno. Donośny szelest liści nabrzmiałych, pod
którego wpływem po twarzy obficiej spływa pot.
Ta kropka na tle mroku może być tylko jednym – gwiazdą.
Pachnie rezedą i miętą. I widzę w gwiazdy błysku,
jak składa jajko w kosz pusty na koszykarskim boisku
ptak, który utracił gniazdo.


II

Jak harem niezliczonych żon swoich wszechwładny szach
może zdradzić wyłącznie na rzecz innego haremu,
tak zmieniłem Imperium na inne. Nie mogłem wszak
inaczej – zbyt dokuczył memu węchowi choremu
ten odór spalenizny z wszystkich czterech stron
(z pięciu, z punktu widzenia wron).

Na podobieństwo fakira dmąc w wydrążoną piszczałkę,
przeszedłem więc przez szpaler janczarów w stroju zielonym,
czując już w kroku zimno ich ostrych toporów, całkiem
jak przy ostrożnym wchodzeniu w wodę. Aż wreszcie, ze słonym
smakiem tej wody w gębie,
wstąpiłem w głębię

i popłynąłem przed siebie, przez skudloną chmur baranicę.
Pode mną wiły się rzeki, pyliły drogi, bieliły skały.
Naprzeciw siebie, jak dwie linijkami pokryte stronice
otwartej jeszcze księgi, po kostki w rosie stały
armie, co wyszło na manewry,
i jak kawior z konserwy

czerniały miasta. Potem było coraz ciemniej,
aż wszystko zgasło. Silniki miarowo
huczały, lekki ból świdrował ciemię.
Rak przestrzeni do tyłu ciągle maszerował,
a czas wędrował naprzód, na zachód, odzienie
zbrukane mając cieniem.

Zasnąłem. Kiedy znów uniosłem głowię,
północ tam była, gdzie pszczoła ma żądło.
Wokoło miałem niebo całkiem nowe,
pod sobą taką samą ziemię: zakurzoną.
od urodzenia wiecznie – czy to zmrok, czy brzask –
leżącą sobie na płask.


III

Samotność uczy natury przedmiotów, bo ich naturą
jest ta sama samotność. Chłodnej skórze, którą
obito fotel, wdzięczna jest skóra pleców za chłód.
Na poręczy ręka drętwieje: drewnieje w niej każdy muskuł,
fornir pokrywa kości stawów. Obija się mózg u
brzegów czaszki niby w szklance lód.

Duszno. Na schodkach nieczynnej bilardowni ktoś właśnie używa
zapałki, wykrzesując nią z mroku swą twarz starszawego Murzyna.
Białe i wyszczerzone jak dentystyczny eksponat
kolumny gmachu sądu kryją się w gęstwie liści,
czekając, aż kolejni automobiliści
omiotą je światłami. A ponad

wszystkim płonie w ciemności, jak nad Baltazarową ucztą,
ognisty znak Coca-Coli. Przed koncertową muszlą
szemrze w zaroślach fontanna. Niezdolny do grania gam
na prętach, ospały wietrzyk próbuje bez powodzenia
szeleścić z rzadka gazetą w żeliwie ogrodzenia,
zmajstrowanego najwyraźniej z ram

starych łóżek. Jest duszno. Spoglądając w przestrzeń,
wsparty o broń Nieznany Żołnierz robi się jeszcze
bardziej nieznany. Trawler z nasady dziobu rdzę ściera,
trąc nim o molo z betonu. Słychać buczący szmerek
wentylatora, który gorące powietrze Ameryki
wciąga w swe metalowe skrzela.

Pozostawiając na piasku ślad, jak w pamięci sumę,
ocean patrzy się w mroku, już od milionów lat z szumem
kołysząc do snu deseczkę na martwej fali. Zaledwie
jeden krok do niej z pomostu: lecz jeśli stąpnąć na zewnątrz,
można by długo spadać, z rękami wzdłuż szwów, a na pewno
plusk nigdy się nie rozlegnie.


IV

Zmiana Imperium wiąże się ze zgiełkiem głosów,
z wydzielaniem (w rezultacie mówienia) śliny,
z sumowaniem obcych kątów (na sposób
Łobaczewskiego), z wzrastaniem szans spotkania się linii
równoległych (rzecz dobrze znana
na biegunie). I zmiana

z rąbaniem drewna związana jest jeszcze,
z przekształcaniem się zmiętej, wilgotnej podszewki
życia w wyprasowane, suche okrycie wierzchnie
(flanela – na niedzielę, tweed – na dzień powszedni),
i z twardniejącym na wysoki połysk
orzechem mózgu. Na poły

stwardniałe stają się wszystkie organa,
tylko w oczach trwa galaretowate drżenie.
Zmiana Imperium jest bowiem związana
z wpatrywaniem się w morze (gdyż wewnątrz nas drzemie
ryba); i z tym, że przedziałek na głowie,
jak przy patrzeniu bez zmrużenia powiek

w lustro, przemieścił się w lewo… Z chorobą dziąseł
i ze zgagą (skutki odmian w jadłospisie).
Z matową bielą pustki przemożnej, błądzącej
po głowie – jakby chciała być odbiciem
gładkiej kartki papieru. I tutaj pod pióro
ciśnie się zbieżność, którą

w zmienności widać także. Bo w kieszonce
ma się to samo pióro, co przedtem. W dąbrowie
te same dęby. Przez chmury wiszące
z tym samym hukiem mknie ten sam bombowiec,
by spuścić bombę nie wiadomo gdzie.
I silnie pić się chce.


V

W miasteczkach Nowej Anglii – rozsianych przez przybój bogato
wzdłuż całego wybrzeża – połyskujące pstrokatą
łuską dachówek i tynków, śniętymi ławicami
zastygają w ciemności domy, zgarnięte w sieć
kontynentu, którego istnienie odkrył był śledź
i dorsz. Ani dorsz, ani

śledź, mimo to, nie są tutaj uczczone żadną statuą,
choć nie wiadomo doprawdy, komu by ten fakt ujął.
Co do lokalnej flagi, to również nie chce się wierzyć,
ale nie ma ich na niej: wśród ciemnych nocy plam
przypomina tu ona, jak rzekłby Sullivan, plan
sterczącej w chmury wieży.

Duszno. Ktoś siadł na werandzie, owinął sobie ręcznik
wokół gardła. Ćma nocna całym swym pędem niezręcznym
uderza w żelazną siatkę, odbija się, wraca w elipsach
jak pocisk samobójczy, wystrzelony z krzaków przez działo
przyrody, by zgładzić właśnie to, jedno z wielu, ciało
dziś, w samym środku lipca.

Zegary nie przestają iść, więc to, co bólem się zdaje,
uśmierza się z biegiem lat. Jeżeli czas się staje
panaceum, to dzięki temu, że nie znosi pośpiechu – zresztą
jest formą bezsenności: przekradając się pieszo i wpław,
w snach na półkuli z orłem powtarzają się koszmary jaw
właściwych półkuli z reszką.

Duszno. Bezruch ogromnych roślin, odległe szczekanie.
Chwiejna głowa wstrzymuje odpływające na kraniec
pamięci telefony, twarze i nazwy ulic.
W tych prawdziwych tragediach, gdzie kurtyną jest poła płaszcza,
umiera dzisiaj nie tyle dumny bohater, co zwłaszcza
zdarty materiał kulis.


VI

Ponieważ już jest za późno, by powiedzieć „żegnaj”
i usłyszeć odpowiedź w jakiejkolwiek formie
oprócz echa, brzmiącego jak „E, gnaj!”
w czasie oraz w przestrzeni, wymiarach pozornie
wzniosłych i podnoszących do sześcianu wszystko,
co z ludzkich ust się wypsło,

spisuję te linijki i wierzę głęboko,
że dłoń, znaki stawiając niemalże na oślep,
wyprzedzi choćby o sekundę „dokąd”,
gotowe w każdej chwili zabrzmieć głośniej
i z ust pofrunąć przez noc byle gdzie,
zwiększając się itd.

Piszę z Imperium, które się rozwala
w betach dwu oceanów. Przeżycie galopu z
kontynentu na drugi kontynent pozwala
czuć prawie to, co chyba czuje globus.
To znaczy – że to koniec. Dalej tylko natłok
gwiazd. Tylko gwiezdne światło.

Lepiej teleskop zwrócić tam, gdzie w nim się zawrze
widok ślimaka, który uczepił się listka.
Przez „nieskończoność” rozumiałem zawsze
sztukę dzielenia przy świetle gwiazd litra
na trzy dokładnie części, równe co do kropli –
nie globy i teleskopy.

Noc. Gdzieś w zaroślach głos kukułki rzęzi.
Stoją legiony wsparte o kohorty,
śpi forum obok cyrku. W górze księżyc,
jak zagubiona piłka nad bezludnym kortem.
Parkiet bez mebli – jak sen damy w szachach.
Przydałaby się choć szafa.


VII

Jedynie kąt, pajęczyną gęstą osnuty, ma prawo
zwać się prostym. Jedynie aktor, co słyszy „brawo”,
wstać może z desek. Jedynie mając oparcie dla grzbietu,
ciało zdolne jest wszechświat cały wziąć na rogi.
Porusza się jedynie to ciało, które ma nogi
prostopadłe względem parkietu.

Duszno. W amfiteatrze zlewu ciżba nieprzyjacielska
karaluchów, tańczących wokół wyschłego cielska
bezbarwnej gąbki. Na kranu miedzianym czole
jedno drgnięcie korony – i kran niby cezar
spuszcza kolumny wodnej bezlitosny ciężar
na tłum rojący się w dole.

Bąbelki na ścianach szklanki. Zimna woda w dłoni się ogrzewa.
Niewątpliwie, rzeczom przejrzystym właściwa jest siła ciążenia,
tak jak i zwartej masie, nie dającej się ruszyć z miejsca.
Płyn, który w gulgoczący strumyk się przemienia,
przenika, załamany na modłę promienia,
przez pryzmat ludzkiego mięsa.

Jedynie stos białych talerzy na stole potrafi się zdawać
przewróconą pagodą z profilu. Przestrzeń potrafi uznawać
jedynie rzecz, której rysy są powtarzalne: różę.
Jeśli widzisz jedną, widzisz ją zaraz podwójnie:
a w jej purpurze owady, brzęcząc, pełzają potulnie –
pszczoły, osy i różne

inne. Duszno. Już nawet słabnący zarys cienia
na ścianie powtarza ruchy ręki, co z czoła pot ściera.
Zapach starego ciała ostrzejszy się zdaje w półmroku
niż jego zarys. Mózg, ujęty w obręcz kostną,
rozżarza się. Myśl taje. I nie ma kto na ostrość
nastawić mego wzroku.


VIII

Zachowaj te słowa do czasu
chłodu, czasu popłochu i trwogi!
Człowiek ocala życie jak ryba na piasku:
odpełza w krzaki, dźwiga się na krzywe nogi,
po czym, jak spływająca spod pióra linijka,
gdzieś w głębi lądu znika.

Są lwy skrzydlate, sfinksy piersiaste – nie mówiąc o parkach
aniołów w białym gieźle i nimf z morskich głębin.
Dla kogoś zmuszonego dźwigać na swych barkach
mrok, upał i – tak, owszem – wszystko to, co gnębi,
milszy jest ten imaginacyjny żer
niż słowa – długi łańcuch zer.

Nawet królestwo, gdzie nie ma gdzie usiąść,
staje się – tak jak gwiazda w eterze – czymś starym
i zmurszałym. Lecz póki trwa obuwie, muszą
istnieć miejsca, gdzie można stanąć – jakiś stały
ląd. I powierzchnia jego sucha
piosenki dorsza słucha:

„Czas to więcej niż przestrzeń. Bo przestrzeń to rzecz.
A czas w istocie swojej jest myślą o rzeczy.
Życie to forma czasu. Karp czy leszcz
to jego punkt skupienia. I są całe rzesze
tych punktów. Włącznie z kropelką najmniejszą,
z ziarenkiem piasku. Ze śmiercią.

Na tym śmietnisku dni, w tej mierzwie pstrej
niekiedy dźwięk się rodzi, rozlega się słowo.
Czasami słowo k o c h a ć, czasem tylko h e j.
Lecz zanim zdążę je rozpoznać znowu
wszystko się zmienia w migot bez formy i głosu
jak fale twoich włosów.”


IX

Człowiek o własnym życiu rozmyśla jak noc o lampie.
W określonym momencie myśl przekracza rampę
jednej z dwu półkul mózgu: nie dając się powstrzymać,
zsuwa się gdzieś, jak z ciała obsuwa się koc,
obnażając nie wiadomo co, łokieć bodajże; noc,
choć bezsprzecznie olbrzymia,

nie jest tak nieskończona, by starczyć na obie pokaźne
półkule. I mózg po trochu swoją afrykę, azję,
europę, a także i inne im podobne połacie
ludnego morza obraca, ze skrzypem osi kosmicznej,
tak jak śpiący obraca swój wygnieciony policzek
ku elektrycznej poświacie.

Tss, patrz: Aladyn stoi przed skalnym Sezamu otworem,
Cezar, wołając Brutusa, błądzi po śpiącym forum,
bo gdy chan słucha w altanie pień miłosnych słowika, w długi
wieczór dziewczyna kołysze stopą kolebkę; gołe
papuasiątko na piasku wybija nogą z wigorem
skoczny rytm boogie-woogie.

Duszno. Przez senność, która znienacka na ciebie spadła,
pojmujesz, leżąc w pościeli, że jesteś częścią stadła:
że za dziewiątą z hakiem górą i rzeką na bok
obróciło się ciało, z którym z każdym dniem
coraz to mniej cię łączy – poza wspólnym dnem
oceanu to już tylko nawyk

spania nago. Lecz przy tym nie wstaniecie wspólnie.
Bo dopóki tam jasno jest, twoją półkulę
okrywa ciemność nocy. Jedno niebieskie ciało –
żeby tak rzec – nie starcza dla dwu zwykłych ciał,
bowiem globus sklejony tak jest, jak Bóg chciał.
I światła na nim za mało.


X

Opuszczając powieki, dostrzegam skraj
tkaniny i ugięty łokieć. Powiem
wreszcie: miejscowość, gdzie jestem – to raj,
bowiem raj jest to miejsce bezsilności. Bowiem
jest to kraina, w której nie ma „gdyby”
i nie ma perspektywy.

Dotknij palcem stalówki na próbę,
albo rogu stołu: boli? Otóż
w miejscu, w którym przedmiot ma swój czubek,
właśnie tam jest raj tego przedmiotu;
raj za życia osiągalny, choć nieduży:
fakt, iż rzeczy nie da się przedłużyć.

Miejscowość, w której przebywam, to czubek
jak gdyby góry. Dalej – Chronos i przestworza.
Raj – zapamiętaj – to ślepy zaułek.
Przylądek w morze wnikający. Stożek.
Żelazny dziób okrętu z morzem dookoła.
Lecz „Ziemia!” tu się nie woła.

Można tylko powiedzieć, która jest godzina.
To rzekłszy, pozostaje nam jedynie, w braku
alternatyw, wskazówki bieg śledzić oczyma,
które toną bezgłośnie w kręgu cyferblatu,
bowiem zegary tutaj, aby w raju było
zawsze spokojnie – nie biją.

To, czego nie ma, pomnóż przez dwa:
w sumie otrzymasz to, co jest miejscem,
ideą miejsca. Zresztą, co to da;
cyfry to znaki, więc znaczą nie więcej
niż gest, tający nad powierzchnią globu
jak odrobina lodu.


XI

Po wielkich rzeczach zostają słowa języka, pojęcie
o zarysach drzew, daty czepliwe w pamięci,
a także ciało, ubrane w kapelusz z papieru pocieszny.
Ciało przed oceanem na podobieństwo lustra
stoi: na twarzy, w myślach widoczna tylko łuska
marszczącej się powierzchni.

Złożone z miłości słów sprośnych, strachu przed śmiercią, odczucia
łamliwości szkieletu i wrażliwości podbrzusza,
ciało, w którym jak w lustrze ocean się przegląda,
trwa na końcu przestrzeni: ze srebrną łzą w oka kącie
człowiek jest sam dla siebie swoim własnym końcem
i wcina się w Czas jak przylądek.

Wschodni kraniec Imperium pogrąża się w noc – po gardło.
Ślimaki jego mowy do ludzkich uszu się garną
jak do muszel, wsłuchanych we własny głos. To cecha,
która rozwija struny głosowe, lecz wzrok osłabia.
Bo czysty czas przed nami żadnych tam nie stawia,
wywołujących echo.

Duszno. Jedynie wtedy, gdy się człowiek z westchnieniem odwraca
na wznak – da się wygłosić najprostsza oracja
w górę, w kierunku prowincyj, co nigdy się nie chcą odezwać.
Jedynie myśl o sobie i kraju tym kolosalnym
rzuca człowiekiem w nocy od ściany do ściany
jak kołysanka potężna.

Śpij wobec tego spokojnie. Śpijże. W t y m sensie – śpij.
Śpij, jak śpią tylko ci, co zrobili swoje pi-pi.
Kraje gubią się w mapach, w południków obcych kołowrotach.
I kiedy skrzypną drzwi, nie pytaj, jeśli nie wiesz,
„Kto tam?” – i nigdy głosom nie wierz,
które ci mówią, kto tam.


XII

Oto drzwi skrzypią. Na progu dorsz stoi.
Tak, naturalnie, chce pić. W imię Boga
trzeba zaprosić przechodnia do stołu.
I drogę mu pokazać. Kręta jest ta droga.
Ryba w oddali jest mała jak kropla.
Lecz druga ryba, kropka

w kropkę jak tamta, drzwi pyszczkiem uchyla.
(Kubek w kubek podobny jest do dorsza dorsz.)
I przez noc całą drzwi skrzypią co chwila.
Lecz kto na brzegu oceanu dość
długo mieszka, ten umie spać i w uszach dławić
tupot dorszowych ławic.

Śpij. Ziemia – wszystkie wądoły, pagóry –
nie jest bynajmniej czymś okrągłym, ale
długim. A dłuższy jest ocean, który
niby zmarszczki na czoło kładzie swoje fale
na piach. A dłuższy od fali, co lśni,
jest tylko łańcuch dni.

I nocy. Dalej już tylko mgły tańczą:
raj, gdzie anioły, i piekło, gdzie śmierdzi
siarką. Lecz stokroć dłuższe niż ten łańcuch –
myśli o życiu i myśli o śmierci.
Od tych ostatnich zaś dłuższa jest stokroć
myśl o Nicości, lecz oko

musi się przykryć powieką i nocą,
aby przeniknąć tak rozległą przestrzeń.
Tylko tak – we śnie – wolno naszym oczom
oswajać się z rzeczami. I sny te są wieszcze
albo złowieszcze – zależy, kto śpi.
Dorsz w progu. Skrzypią drzwi.

1975
(tłumaczenie – Stanisław Barańczak)

Inne teksty autora