HELSKIE IMPRESJE MEDYCZNE (pierwsze dni w wojsku)

Zbigniew Jabłoński

HELSKIE IMPRESJE MEDYCZNE

 

( Pierwsze dni w Marynarce Wojennej)

 

 

 

To był jesienny dość ponury dzień 1965 roku. Chmury wisiały nisko nad horyzontem, Bałtyk wydawał się smutny, szary, niespokojnie od czasu do czasu pomrukiwał wyrzucając grzywę piany ponad fale, które rozbijał kuter sanitarny „Bryza” pływający po kadrę zamieszkałą w Gdyni a służącą w Helu. Na pokładzie poza mundurowymi z MW było kilkunastu pilotów i „zielonych” nazywanych pogardliwie „zającami”, oraz kilku cywilów.

 

 Ja, w nowo wyfasowanym mundurze podporucznika MW wcielony na dwa lata tzw. służby okresowej, po dyplomie w Gdańskiej AM i stażu w szpitalu powiatowym w Mławie, lekko zaniepokojony, by nie powiedzieć przestraszony wychodziłem od czasu do czasu z pomieszczenia na górnym pokładzie, by mimo chłodu i lekkiego deszczu odetchnąć świeżym powietrzem. Nie czułem nudności ani innych objawów morskiej choroby poza niepewnością, co mnie czeka w pierwszy dzień mojej nowej pracy. Zastanawiałem się wówczas czy zrobiłem dobrze odmawiając pozostania asystentem w oddziale ginekologicznym z nieco irracjonalnym argumentem „zbyt lubię kobiety” i włożeniem munduru oficera na okres 2 lat.

 

Nie miałem wówczas pojęcia, że ta przygoda zakończy się po kilkudziesięciu latach, awansowania na kolejne stopnie wojskowe, do pełnego komandora i od młodszego asystenta w Izbie Chorych poprzez ordynatora oddziału szpitalnego do komendanta szpitala.

 

Wyposażony w ogromna walizę i worek marynarski wlokłem się z portu wojennego w kierunku wskazanym mi przez życzliwych nieznajomych oficerów, którzy na wieść o nowym lekarzu przybywającym z cywila wyrażali zadowolenie, twierdząc, że zwiększona liczba lekarzy w odległym ( tak się wyrażali) garnizonie, to dobra wiadomość dla nich i ich rodzin.

 

Wraz ze mną wcielony został inny lekarz ( Bogdan Szelking- pediatra), którego poznałem w dniu rozmowy z kadrowcem MW, a który też został wcielony na 2 lata do Helu. W przeciwieństwie do mnie, kolega cały czas narzekał na skazanie go na dwa lata izolacji od świata, przerwaną specjalizację, oderwanie od żony itp.

 

 Ja uważałem się za dość szczęśliwie skierowanego na Wybrzeże, ze względu na bliskość Gdańska, w którym zamieszkiwała moja narzeczona a przyszła żona.

 

 Pierwszym lekarzem, który przywitał mnie w starym budynku, a właściwie willi, w której mieściła się Garnizonowa Izba Chorych był św. p. dr Zbigniew Śmietanko, wówczas szef sł. Zdrowia 9 Flotylli Obrony Wybrzeża, a który często pracował w Izbie Chorych, pełniąc w niej dyżury lekarskie. Komendantem Przychodni Garnizonowej z Izbą Chorych był wówczas kpt. Stanisław Żadkowski.

 

Świetnie się składa doktorze, to były pierwsze słowa dr Śmietanki, które do dziś pamiętam. Zostaw Pan swoje manele na górze w pokoju, który będzie waszym ( z kolegą Szelkingiem i jeszcze jednym lekarzem z cywila powołanym do wojska, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci) i zejdź na dół. Tu jest biały fartuch, słuchawki chyba kolega posiada? Są do przyjęcia ambulatoryjnego chorzy marynarze. Na biurku leży książka przyjęć, siostra doktorowi na początku pomoże. W tym momencie zawołał. „Dzidziu, to jest nowy lekarz, wprowadź go w tajniki przyjęć i do roboty”. Formalności załatwimy potem.

 

Trochę bezradny rozglądałem się po pokoju lekarskim, biurku z nieco zdezelowanym krzesełkiem, aby obejrzeć gardło pierwszego z marynarzy, który wszedł meldując się niewyraźnie ze skrzywioną miną i błyszczącymi gorączką oczami.

 

Gdzie są szpatułki zapytałem?

 

Już nie ma, odpowiedziała wyżej wspomniana Dzidzia (Zdzisława Łęcka). Te, co były wygotowane już pan doktor Śmietanko wykorzystał. Musi pan sobie radzić bez, póki te się nie wysterylizują dodała. Pseudo-jednorazowe, drewniane szpatułki, wówczas sterylizowało się przez gotowanie. Popatrzyłem ze zdziwieniem na dość atrakcyjną blondynkę, w której jak się potem przekonałem kochała się większość oficerów garnizonu, zazdroszcząc mężowi, który wówczas był dowódcą jednego z okrętów ( dużego ścigacza) i często opuszczał młodą żonę wychodząc na morskie ćwiczenia.

 

Cóż, trzeba było sobie radzić. Nie powiem, że było łatwo. Marynarze widząc niedoświadczonego młodego lekarza przychodzili gremialnie usiłując wyłudzić zwolnienia z zajęć, albo wymuszając położenie w Izbie Chorych na „wypoczynek”. Ale powolutku udało mi się wdrożyć w specyficzne warunki nowej pracy. Poznawałem Hel, jego morskie uroki, wsłuchiwałem się w wiatr towarzyszący jesiennym nocom spędzanych w przydzielonym pokoju Izby Przyjęć pisząc czasem wiersze. Rozpocząłem udane kontakty z miejscową ludnością, angażując się dodatkowo do pracy w Przychodni Przemysłowej zakładu rybnego „Koga”. A trzeba przyznać, że ludność miejscowa chętnie korzystała z pomocy lekarzy wojskowych, gdyż lekarz Ośrodka Zdrowia, dość często wyjeżdżał na specjalizację do Gdańska.

 

 Pamiętam dokładnie sanitariuszy służących w Izbie Chorych, którzy częściej niż pielęgniarki przydzielani byli do pracy podczas przyjęć ambulatoryjnych. Jeden z nich twardy „górol” od czasu do czasu przynosił kucharzowi gotującemu dla chorych złapanego na wędkę „kurczaka”. Były o to awantury z miejscowymi Kaszubami, którzy przyłapali go na tym procederze. Robił on to dość sprytnie rzucając za wysoki płot wędkę z haczykiem i kawałkiem gotowanej kaszy lub chleba. Bywało ze kura dziobiąc chwyciła tylko częściowo przynentę i z wrzaskiem uciekała ostrzegając inne, ale czasem udawało mu się w ten niecodzienny sposób wzbogacić dietę wojskową.

 

Dość często jako danie obowiązkowe podawane były wędzone dorsze, które mnie bardzo smakowały a o których zupełnie dla mnie niezrozumiale mówiono: jedzcie dorsze g... gorsze, oraz kasza pęczak. Pod koniec mojej dwuletniej służby, kiedy po ślubie moja żona przyjechała do mnie będąc już w zaawansowanej ciąży, tak jej posmakował przeze mnie przeklinany jako częsta potrawa „pęczak”, że miałem do nie pretensję, że przynosi wstyd mi, kiedy poprosiła kucharza o dokładkę.

 

Ten zdumiony przyniósł jej ogromną porcję, którą ku mojemu zdumieniu całą zjadła. Większość marynarzy nie lubiła kaszy, więc zostawało jej sporo i była wykorzystywana dla kur jako w wspominana „przynęta”, Cóż, widocznie organizm kobiecy potrzebował odmienności dietetycznej i nie było to takie złe, skoro po kilku następnych miesiącach żona urodziła dwie dorodne dziewczyny (bliźnięta), co było sporą dla nas niespodzianką, bo w tych latach o badaniach USG nie słyszano. Jedynie mojemu Ojcu, który był również z bliźniąt, w przeddzień porodu przyśniło się, że będzie miał dwie wnuczki, o czym powiedział mamie, która nie bardzo chciała w to uwierzyć nawet po potwierdzeniu tej wiadomości.

 

 Inny z sanitariuszy pod moje dyktando pisząc w książce ambulatoryjnej rozpoznanie wpisał; podaję oryginalną pisownię: „Nie Żyd”- oskrzeli” a spośród chorób skórnych rozróżniał, „mały wrzód, duży wrzód i „sparszenie” jako najwyższe stadium choroby. Pierwsze, zatem dni mojego pobytu w Helu należały do ciekawych acz stresujących.

 

Przychodnia z Izbą Chorych podlegała pod Komendę Portu Wojennego ( kmdr Porydzaj), która to jednostka w owych czasach dość często miała alarmy bojowe, w których jako główne zadanie miała zaopatrzenie okrętów w paliwo, żywność itp. Ale za każdym razem, trzeba było czy nie, alarm ogłaszano również dla służby zdrowia, i wówczas, wszyscy lekarze zostawali przez kilka dni w Izbie Chorych gnieżdżąc się w jednej sali na polowych łóżkach, czasem śpiąc w fotelach na holu. Podczas tych alarmów, działy się przedziwne rzeczy. Z reguły pozorowane były przygotowane pomieszczenia pierwszej pomocy, segregacja rannych itp. Najczęściej tylko za pomocą napisów, a przygotowane też „na niby” kroplówki, koniecznie z kolorowymi płynami ( riwanol, pioktanina, woda podkolorowana tuszem) sugerowały „znakomicie przygotowaną pomoc dla poszkodowanych” a całe noce zamiast odpoczywać grano w bridża czasem dla animuszu rozgrywania wyższych licytacji racząc się winem lub czymś mocniejszym w butelkach po oranżadzie.

 

 Cóż, takie to były „rozrywkowe”, kowbojskie czasy.

 

Na szczęście podczas takich ćwiczeń „ofiary”, były również pozorowane a każdy prawdziwy przypadek wiozło się na sygnale karetką do szpitala w Oliwie, czasem do Gdyni kutrem lub holownikiem a bywało, że i okrętem wojennym. Trzeba przyznać, że pod tym względem nie było nigdy odmowy. Oficer operacyjny flotylli na każde żądanie lekarza dyżurnego starał się dostarczyć cały możliwy transport do dyspozycji. Wówczas w medycynie i w wojsku nie obowiązywała ekonomia i z kosztów transportu się nie rozliczano. Wbrew temu, co się obecnie sądzi o tych czasach, w wojskowej służbie zdrowia priorytetem było niesienie pomocy poszkodowanym nie licząc się z kosztami. Młodym lekarzom wychowanym już w dobie racjonalnego rozliczania się z każdej złotówki i limitami NFZ, trudno w to uwierzyć, ale ja to tak pamiętam i tak faktycznie było.

 

Kadra i rodziny otrzymywali leki i zaopatrzenie sanitarne bezpłatnie. Pewnie, że czasem bywało, że na wyrost i wiele leków się marnowało, albo były wyprowadzane poza wojsko dla dalszej rodziny lub „znajomych królika”. Zakres możliwości leczniczych też był bez porównania mniejszy, ale komfort psychiczny mundurowych z tego powodu był wyraźnie większy.

 

Późniejsze moje losy związały się dość ściśle z helskim garnizonem, i nie mam prawa narzekać, bo już w służbie okresowej zostało mi przydzielone mieszkanie w Juracie, potem w Helu. Postanowiłem zostać w służbie zawodowej( wówczas zarobki lekarzy w wojsku były realnie wyższe niż w cywilu, odwrotnie niż obecnie)

 

 i całe moje następne zawodowe lata upłynęły w mundurze.

 

Od podporucznika i młodszego asystenta do komandora i komendanta szpitala, który formował się już w trakcie mojej zawodowej służby. Poza Helem przebywałem tylko podczas staży specjalizacyjnych, dwukrotną służbą w ONZ, w Egipcie i Libanie Płd., oraz rejsami okrętami wojennymi w trakcie dozorów i wizyt zagranicznych. Trochę autentycznych zdarzeń opisałem w książce „Notatnik głupiego Palanta”- (wojsko - seks – medycyna), wydanej przez wyd. Finna w 2007 roku.

 

W 1978 roku mimo przeprowadzki ze względów rodzinnych (szkoła i studia dzieci), do Gdyni, nadal dojeżdżałem lub raczej częściej dopływałem do Helu. Ilość przebytych mil przez wiele lat służby powinna mi wystarczyć do przepłynięcia, co najmniej Atlantyku. W 1997 roku zakończyłem służbę wojskową praktycznie rezygnując z pracy lekarskiej a poświęcając się działalności literackiej i dziennikarskiej.

 

 Mam zamiar napisać wspomnienia z tego okresu, bo jest ich dużo i zapewne wywołałyby one sporo kontrowersji, ale wrodzone „lenistwo” a i sporo czasu poświęconego na działalność społeczną, rodzinną i literacką pochłaniają nie pozwalają jak dotychczas na przypomnienie czasów młodości w mundurze oficera Marynarki Wojennej.

 

 W tym okresie udało mi się wydać 8 tomików poetyckich 2 książki prozatorskie w znanych wydawnictwach ogólnopolskich. Poza tym mnóstwo artykułów w prasie, wyjazdy na kongresy sportowo-lekarskie, jako zapalonego amatora tenisisty i również wygłaszającego tam referaty z pogranicza sportu i medycyny nie pozwalały na realizację tego zamiaru,. Ale ... jeszcze nic straconego.