WOJSKO - SEKS - MEDYCYNA

Zbigniew Jabłoński

ZBIGNIEW JABŁOŃSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NOTATNIK

 

GŁUPIEGO PALANTA

 

 

 

obrazki z życia

 

(wojsko — seks — medycyna)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gdynia 2006

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od autora

 

„NOTATNIK GŁUPIEGO PALANTA” to fabularyzowana opowieść o czasach peerelu, z narracją bieżącą. Głównym bohaterem jest lekarz chirurg, który dwukrotnie został powołany do służby w Marynarce Wojennej, jego kontakty, rozmyślania, przeżycia. Treść jest wielowątkowa, fabuła rozgrywa się m.in. na Wybrzeżu, poza granicami kraju, w szpitalu i na okręcie wojennym. Dotyka spraw polityki, wojska, rodziny, miłości i seksu. Relacjonuje kontakty ze znanymi postaciami z pierwszych stron gazet i dla kontrastu pseudofanami Arki Gdynia. Postacie są wymyślone, choć mocno osadzone w realiach, ale podobieństwo do kogokolwiek przypadkowe. Komentarz i dialogi do rzeczywistych osób i wydarzeń są literacką fikcją. Akcja jest poszarpana, bez ciągłości w czasie, momentami prowokuje bezpośredniością opisów, sugerując jednak dystans do przedstawionych faktów i ludzi.

 

 

 

P.S. (Umieszczam w internecie 50 z 400 stron wydrukowanej na razie w 100 egz. numerowanych książki. W księgarniach powinna ukazać się w 2007 roku).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Stał pochylony nad kupą piachu mieszanego z ziemią, którą przed chwilą formowały łopaty grabarzy. Wokół tłum znajomych, przyjaciół, tych nielicznych, ale przecież pomagających mu w trudnych chwilach, w sytuacji, że tylko Bóg mógł coś jeszcze pomóc, ale nie pomógł.

 

Dlaczego?

 

Nie zdawał sobie sprawy z wagi tych słów, ich ponadczasowym znaczeniu, a może tylko z bezczelności wobec Najwyższego, że śmie wątpić w jego decyzje.

 

Wiatr szarpał liśćmi brzozy, która od lat rosła przy kwaterze jej rodziców, a teraz strząsała resztki porannego deszczu lśniącego pojedynczymi kropelkami na podłożu zielonej trawy.

 

„Ptaki rozdeptane butem samotności” — skojarzył tekst jakiegoś wiersza o urokach Helskiego Półwyspu.

 

Tylko „Lenin wiecznie żywy”!

 

To z kolei kretyńskie hasło w poważny sposób wypisywane przez ideologów systemu, w którym mu przyszło żyć kilkadziesiąt lat wstecz, a który zawalił się, lub został tak zaplanowany przez grupę „trzymającą władzę”, aby pozornie przegranym, dać zwycięstwo materialne, socjalne, prawne. Naiwne społeczeństwo, niemądrzy idealiści, inteligentne półgłówki sterowane mediami.

 

Czy ktoś się kiedyś w tym totalnym bałaganie rozezna?

 

To były jego myśli, czy tylko nieśmiały, bezgłośny szept, który zakiełkował w najbardziej nieodpowiednim momencie. W momencie odejścia na zawsze — Elżbiety — trzeciej żony,
z którą spędził szmat wspólnego życia, jak mówią trywialnie „ na dobre i na złe”, ale natrętne niepoważne myśli i pustkę jaka pojawiła się podczas uroczystości żałobnych na cmentarzu zaczął odczuwać dopiero teraz.

 

Śmieszne czy tragiczne?

 

Zastanowił. się przez chwilę. Wprawdzie, w pewnych okresach działalności służbowej i życiowej, zdarzały się poczynania, odbiegające od ogólnie przyjętej normy, ale przecież na Boga, nie o nich tu, i nie teraz.

 

Co za idiotyzmy!

 

Może idiotyzmy, ale przecież bezustannie wracają.

 

Na zajęciach politycznych podczas zawodowej służby w wojsku, trzeba było wysłuchiwać banialuki o różnego rodzaju sprawach. Na ogół były to wykłady związane z „zachodnimi imperialistami”, albo historia partii komunistycznych i międzynarodowego ruchu proletariackiego.

 

Dlaczego przypominał sobie o tym teraz?

 

Pytania, pytania. Ale czy odpowiedź na nie będzie możliwie obiektywna?

 

Pod naciskiem wiatru i drobnego deszczu nad mogiłą zaszumiały drzewa. Mogiłą w której leży Ona, a jemu wydaje się, że mewy wykrzykują jej imię, że liście szeptają: nie płacz, ona żyje, żyje. Wyobraźnia podsuwa mu niczym nie uzasadnione wizje. Tym razem polityczne. Wydaje mu się, że po alejkach władysławowskiego cmentarza spacerują były prezydent Aleksander K. z agentem A., że nie siedzą w kawiarni popijając herbatę z rumem, ale po udanej rozmowie, w której jeden z nich potrafił przemieszczać się tysiące kilometrów w sekundzie, idą (co za absurd) pomodlić się do kościoła, zbudowanego w kształcie odwróconej łodzi rybackiej, łodzi Piotrowej, łodzi przemierzającej rzeki, jeziora, oceany i bagna całego świata, i że z tego błota wydobywają się płomyczki gazu, płonącego gazu, i że nie są to ogniki prowadzące do unicestwienia błąkającego się wędrowca, ale z zimną kalkulacją wciągają go w bagno nadużyć energetycznych, korupcyjnego koleżeństwa i upupionej ideologii.

 

Zasrany kontrastowiec — pomyślał.

 

Jeszcze przed wyprowadzeniem na cmentarz, podczas mszy, zauważył jak przed trumną piętrzyły się wieńce i kwiaty. Ksiądz śpiewnym głosem modlił się za duszę zmarłej wspominając jednocześnie, że część modłów, jak zawsze, ofiarowuje za tych, co nie wrócili z morza.

 

Taki był tutaj zwyczaj i tradycja. Tradycja osady żyjącej kiedyś tylko z bogactw Bałtyku, a obecnie głównie z kieszeni licznie przybywających turystów. Organy i śpiew rozpraszały jego myśli. Nie umiał się skupić na słowach proboszcza, na atmosferze smutnej refleksji o życiu, o poplątanych losach zwyczajnych ludzi. Patrzył na kolorowe witraże okien, przez które przedzierało się momentami słońce, by za chwilę wpaść w rezonans kropel deszczu walących o dach kościoła, i smutną czarną chmurą zasłonić światło dnia.

 

Nie umiał jak kiedyś, podczas ślubu z nią w tym samym kościele, podziwiać mozaiki nad głównym ołtarzem, zbudowanej z kamieni wydobytych z morza i kolorowego szkła, w której elementy morskie wplątywały się w wizję biblijnej opowieści o drodze człowieka na zaplanowany szczyt, który okazał się cierpieniem. Symboliczna droga wijąca się jak serpentyna popychała w górę pielgrzymów, początkowo podpieranych żaglami a potem, mozolnie brnącej po ścieżkach pustynno-morskiego krajobrazu, w kolorową wizję wiary w Chrystusa.

 

To wszystko teraz przestało go interesować, ba wręcz przeszkadzało w skupieniu, wprowadzało otępienie umysłu, zobojętnienie, eliminowało normalność reagowania i postrzegania.

 

Wraca wizja Elżbiety. To majaki czy rzeczywistość?

 

Tego w tym momencie nie był pewny. Tak niedawno jeszcze szeleszcząca gazetami i trafnie komentująca artykuły, w których pisywali jego koledzy ze szkolnej budy. Koledzy, którzy porobili tzw. kariery; polityków, urzędników, dyplomatów, uzyskali wysokie stopnie w wojsku, niektórzy byli admirałami, a inni robili pieniądze na zagranicznych placówkach. Takie trywialne stwierdzenia. Nawet nie przypuszczał, że będzie mógł tak pomyśleć, że wypłynie z niego taki „pierdolony w gaciach głupi palant” — jak określał karierowiczów jeden z jego kolegów, popularny dziennikarz radiowy, który przy każdej okazji powtarzał dziewczynom wierszyk z czasów ich młodości chmurnej i durnej:

 

„Na kapuście zwiędłe liście, Nie daj dupy komuniście, Bo jak rząd się o tym dowie, To Ci dupę upaństwowi”.

 

 

 

***

 

 

 

Leszek Helski — komandor, lekarz, chirurg Marynarki Wojennej — wierzył w swoją dobrą gwiazdę. Mimo, że był facetem z tak zwaną przeszłością, bo dwukrotnie rozwiedziony, ostatnio ustabilizował się i trzecia kobieta, którą spotkał ponownie po latach, wydawała się być trwałą przystanią, choć jego niespokojna natura dawała się we znaki również w tym związku. Był osobowością, o której kobiety mówią wiecznie młody, niedojrzały samiec. Kierował się często intuicją, ale również wyrafinowanymi sposobami towarzyskimi. Udanymi dowcipami potrafił zainteresować swoją osobą zarówno płeć piękną, jak i wyższych przełożonych. W sprawach sercowych podbojów nie miał sobie równych na Półwyspie, a że aparycję miał nienajgorszą i wiadomo, że „za mundurem panny sznurem”, uważany był za niezłego kozaka w sprawach damsko— męskich.

 

Również zawodowo mimo, że w ostatnich kilku latach nie przykładał się zbytnio do literatury medycznej, bo podróżował po świecie, był bystrym obserwatorem, niezłym diagnostą, więc jego akcje stały w środowisku wysoko. Posiadał doktorat, specjalizację II stopnia z chirurgii, i I stopnia z Medycyny Morskiej oraz Organizacji Służby zdrowia w Wojsku. Kwalifikacje te zdobył pracując w Instytucie Medycyny Morskiej oraz w  dwa lata po studiach służby okresowej w Marynarce Wojennej. Mimo to, wszyscy dziwili się dlaczego tak szybko awansowano go na wysoki stopień wojskowy i etat ordynatora oddziału. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do wielu kolegów z branży nie kończył Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, ale cywilną w Gdańsku. Stało się tak, gdy po powrocie z jednego z  rejsów, powołano go ponownie do MW. Jadąc pociągiem spotkał znaną mu jeszcze w czasach studenckich farmaceutkę Elżbietę, i to dla niej zadecydował, że zmieni ubiór cywilny na wojskowy mundur oficera lekarza Marynarki Wojennej.

 

 

 

***

 

 

— Przyjemny wieczór, prawda doktorze?

 

Pytanie padło z ust młodej pielęgniarki, która bez pukania weszła do gabinetu z uśmiechem dziewczyny pewnej siebie, której facet nie odmawia jeśli ona zechce.

 

— Owszem — odburknął nie bardzo zainteresowany obecnością narzucającej się dyżurnej instrumentariuszki.

 

Nie był bynajmniej świętoszkiem. Zdarzało mu się niejednokrotnie spędzać przyjemne chwile w ekskluzywnych kabinach podczas rejsów na pasażerskich promach, albo z odwiedzającymi go na dyżurach w klinice, kochającymi się w nim kobietami, ale dziś nie miał ochoty na konwersację.

 

— Jeszcze kogoś poturbują, albo pokaleczą — powiedział patrząc na stado dzików swobodnie hasających pod oknami oddziału chirurgicznego, którym kierował dzięki poparciu córki wpływowego sekretarza rządzącej partii z Warszawy. Z balkonu, mimo oficjalnego zakazu, pacjenci rzucali resztki jedzenia, a nawet specjalnie kupowali chleb w sklepiku usytuowanym w szpitalnym holu.

 

— No, to będę miała okazję, aby asystować doktorowi przy szyciu — paplała zalotnie pielęgniarka nie zauważając zniecierpliwienia Leszka.

 

— Och, lepiej niech się nic nie dzieje — odparł machinalnie.

 

— Jutro zapowiada się ciężki dzień. Mam zaplanowane trzy operacje, a po południu wyjeżdżam na ślub kolegi.

 

— Na ślub? —Zdziwiła się dyżurna.— To będzie balanga i pewnie fajna impreza.

 

— Możliwe, tylko — że za kolegę wychodzi moja pierwsza miłość, a potem wyjeżdża z nim za granicę.

 

Po tych słowach nastąpiła chwila niesympatycznej ciszy. Właściwie nie wiedział, dlaczego zwierzył się przypadkowo pytającej sporo od niego młodszej dziewczynie, która dość często wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że chętnie się z nim prześpi. Nie był tym, zainteresowany, bo jak ożenił się z Elżbietą, mieli fajnego syna Jędrka, i wówczas w ich małżeństwie wszystko układało się znakomicie. Poza tym był na dyżurze, a więc powinien ją traktować służbowo, a nie tak konfidencjonalnie, co w przyszłości okazało się całkiem przyjemnym spędzaniem czasu, ale jeszcze nie wtedy.

 

— O, kurcze!

 

Zareagowała po chwili instrumentariuszka.

 

— To szykują się niezłe jaja. Sorry — przygryzła sobie język — niezły mezaliansik.

 

Przez chwilę milczał nie wiedząc czy kontynuować dialog, czy dać jej do zrozumienia, że wchodzi nie na swój teren. Z kłopotliwej sytuacji wyzwolił go dźwięk telefonu. Podszedł do stolika.

 

— Przepraszam siostro — powiedział, ale to służbowa, poufna linia.

 

Dziewczyna ociągając się nieco, cofnęła się do drzwi, rzuciła powłóczyste spojrzenie i uśmiechnęła się.

 

— See you later? (Zobaczymy się później?)

 

Te swobodnie rzucone po angielsku słowa wprawiły go w zdumienie, ale nie odwzajemnił się uśmiechem zauważając w myślach, że młode pielęgniarki, poza długimi nogami, bywają wszechstronnie wykształcone, są oczytane i znają języki obce. Podniósł słuchawkę czerwonego telefonu.

 

— Komandor Leszek Helski — dyżurny chirurg szpitala — wyrecytował formułę obowiązującą w wojsku.

 

 

 

***

 

 

 

— Towarzyszu komandorze...

 

Głos z przeciwnej strony słuchawki znany był Leszkowi, i bynajmniej nie pałał do niego sympatią.

 

Towarzyszu komandorze? Ten głos, jak głuche uderzenia piłki tenisowej o ścianę odbijał się echem w jego mózgu. Nie jest przecież członkiem partii, więc czemu do niego się tak zwraca?

 

Chciał zaprotestować, choć wiedział, że była to norma w wojsku, i moda wprowadzana przez byłego ministra, generała, pierwszego sekretarza rządzącej partii, który przekształcił się potem jeszcze w premiera i prezydenta z jednym głosem przewagi, złożonym dzięki kalkulacjom, przerażonej możliwością przejęcia władzy, sejmowej opozycji.

 

Ta moda na „towarzysza” a nie towarzysza, przyjęła się wśród oficerów ślepo naśladujących swoich przełożonych. Przypomniał sobie sytuację, kiedy były dowódca Marynarki Wojennej admirał Ludwik J., znany ze słabości do hodowli bażantów i pawi, przyjeżdżał pod szpital rwać ziele: krwawnik, aby przypodobać się ptakom. Przyjeżdżał po cywilnemu, ale strażnicy wcześniej uprzedzali wszystkie służby o „niespodziewanej” wizycie i trzeba było się wówczas meldować.

 

Zdarzały się przy tym sytuacje satyryczne, bo nie wszyscy mundurowi rozpoznawali dowódcę, a może nie chcieli rozpoznawać. Zdarzyło się kiedyś, gdy admirał zwrócił uwagę jakiemuś młodemu „zejmanowi”, że tu nie wolno zbierać grzybów, bo to teren wojskowy i park krajobrazowy. Młody obrzucił go, jak to się popularnie mówi mięsem, zbeształ, dodając na zakończenie mocnej tyrady słów, aby się „staruszek” odpierdolił.

 

Srogi się z tego zrobił kociokwik. Marynarza poszukiwano na okrętach i mimo, ze nikt się nie przyznał, profilaktycznie, tak na wszelki wypadek, innego, niewinnego, ukarano ścisłym 7.
 dniowym aresztem. Dla przykładu.

 

W innej sytuacji, co zdarzyło się Leszkowi, również podczas dyżuru, ten sam admirał narysował obcasem swojego buta linię, że w tym miejscu ma przebiegać chodnik prowadzący do przyszpitalnego ogródka. Wtedy, właśnie, ten obecnie dzwoniący przełożony mimo iż potem okazało się, że w tym miejscu pod ziemią są ukryte przewody kanalizacyjne i logicznie trzeba by chodnik przesunąć o pół metra dalej, nie chciał zmienić tej decyzji broniąc „linii buta” jak „niepodległości”.

 

Głupie? Głupie.

 

Tak więc słowa „towarzyszu komandorze” nie wydawały się zapowiadać nic przyjemnego. Do tego wypowiadane w czerwonym telefonie, który poza kontrolnym sprawdzaniem jego sprawności w określonych godzinach przez służbę operacyjną był mało używany, a jeśli już, to w sytuacjach wyjątkowych.

 

— Sytuacja jest poważna — usłyszał cedzący słowa głos przełożonego. — Partia zaleca, aby naszym towarzyszom w Afganistanie pomóc w walce z parszywymi niedobitkami amerykańskiego imperializmu — perorował bas zza Zatoki.
 — Musicie natychmiast uruchomić salę operacyjną na samochodzie, będącą na zapasach mobilizacyjnych szpitala. Macie na to dwa dni. Zajmiecie się tym natychmiast. Na dyżurze zastąpi was towarzysz Lucjan I.

 

„To jakiś pseudo wojskowy bełkot” — pomyślał. Pytania za pytaniem wciskały się bezwiednie w trochę przymulonej zmęczeniem i myślami o ślubie kolegi, głowie Leszka.

 

— Ależ panie admirale — wyjąkał...

 

W tym momencie Leszek już wiedział, że sprawa wyjazdu na ślub jest przegrana. Jeszcze te słowa „Panie” zamiast „towarzyszu”, które automatycznie z cywilnego przyzwyczajenia wyrwały mu się do telefonu.

 

— Żadnych ale! Co wy, towarzyszu komandorze, wyjeżdżacie z jakimś Panem.

 

— Wyobrażacie sobie, że jesteście harcerzykiem? Wykonać rozkaz!

 

Trzask położonej słuchawki uświadomił Leszkowi, że sprawa wyjazdu się rypła. W sytuacji, kiedy strajkowała Stocznia Gdańska i większość zakładów na Wybrzeżu, a w wojsku obowiązywał stan tzw. podwyższonej gotowości bojowej, jego wyjazd, który uzgodnił z bezpośrednim przełożonym i tak mógł być bez trudu odwołany przez dzwoniącego admirała, będącego o dwa szczeble wyżej w hierarchii.

 

Zrobił to złośliwie — pomyślał Leszek. Za wychylenie się z pytaniami do znanego w całej Polsce profesora S., filozofa i autora podręczników akademickich, który przybył na spotkanie z kadrą i w dość naiwny i nie przekonywujący sposób tłumaczył, dlaczego wprowadzono w Polsce stan wojenny.

 

— Czy to, co w tej chwili się dzieje, miał Pan profesor na myśli pisząc o naszej wygranej lepszej, socjalistycznej przyszłości ze Związkiem Radzieckim na czele — zapytał Leszek przy szczelnie wypełnionej zawodowymi żołnierzami sali?

 

Następne pytanie brzmiało prowokacyjnie a uświadomił sobie to gdy przeczytał ulotkę ze strajkującej stoczni, podrzuconą do szpitala przez jakiegoś pacjenta.

 

— Ile, „Solidarność” ma dywizji, że na granicy z Polską stoi tyle radzieckich wojsk? Czy robotnicy zagrażają naszym przyjaciołom na Wschodzie? Kto zadaje teraz takie pytania?

 

— Jesteś idiotą czy głupolem? — pytał po spotkaniu, wściekły ze zdenerwowania, zaprzyjaźniony dowódca.

 

„Raczej naiwnym idealistą” — pomyślał widząc spojrzenie przełożonego, który żałował zapewne, że zabrał go ze sobą na spotkanie kadry z akademickim autorytetem filozofii wrobionym, jak sądził Leszek niezbyt świadomie, w sytuację źle rozumianej poprawności politycznej.

 

— Demokratycznie wybrane władze, jeśli nie są akceptowane, powinny ustąpić — powiedział Leszek do szpitalnego politruka.

 

Był to dobry człowiek, chociaż prymitywny i udający „uczonego w piśmie”,  którego powszechnie nazywano „Adonisem” z racji nazwiska tłumaczonego z łaciny, brzmiącego jak symbol podrywacza, a będącym nazwą leczniczego ziela.

 

— Nie zamelduję tego stwierdzenia przełożonym, bo jesteś dobrym lekarzem, ale na polityce się nie znasz — odpowiedział. — Demokracja to przeżytek, a my raz zdobytej władzy nie oddamy. To trzeba wiedzieć i przestrzegać. Rozumiesz?

 

Nie rozumiał i nie bardzo miał ochotę, aby takie stwierdzenia przyjmować bezkrytycznie.

 

— Lepiej nie odzywaj się na zebraniach załogi — tłumaczył mu życzliwie polityczny, który podczas swoich przemówień nadużywał słowa „niestety”, wplatając je, jak przerywnik w najzupełniej nieodpowiednie miejsca.

 

Kiedyś, opowiadając swój życiorys, po stwierdzeniu; „W roku (nieważne którym) zdałem maturę — dodał — „NIESTETY”. Wówczas sala ryknęła śmiechem, a on nie bardzo wiedział dlaczego.

 

A inteligencję w szpitalu mierzono ilością „Adonisów”. Jeden Adonis równał się nodze stołowej — mówiono. Pielęgniarka oddziałowa, działaczka Ligi Kobiet i jeszcze kilku innych stowarzyszeń użyteczności socjalistycznej, mogła liczyć na trzy „Adonisy”. Bosman od zaopatrzenia na pięć itd. Tak więc, Leszek nie mógł spodziewać się wyrozumiałości politycznego, który czasem interweniował, (trzeba przyznać skutecznie) w różnych życiowych sprawach. Był jednak zbyt zaślepiony ideologicznie, aby cokolwiek rozumieć z aktualnych wydarzeń, które jak się później okazało zmiotło ideologię komunistyczną w Europie.

 

— Taka moja rola — mówił skromnie „Adonis”, gdy coś mu się udało załatwić i został za to pochwalony.

 

Został więc Leszek w garnizonie, i nie zobaczył szczęśliwej młodej (starej) pary, która składała sobie przy dźwiękach Mendelsona przysięgę na Konstytucję Ludowego Państwa i wobec socjalistycznego „księdza samiczki”, urzędniczki dającej im ślub cywilny w ratuszu starego miasta w Gdańsku.

 

A cała praca z przygotowaniem sali operacyjnej i tak poszła na marne, bo po zameldowaniu jej gotowości do wyjazdu, rozkaz odwołano. Na ślub więc nie pojechał a na dodatek w ramach „wyróżnienia” wypchnięto go na dwudziestoczterodniowy dozorowy rejs okrętem wojennym w Cieśniny Duńskie. Ale ten fakt, okazał się interesującym przeżyciem, który pozostawił trwały ślad w postaci pamiętnika z wyjścia w morze— i potem —
dość regularnie spisywanych refleksji, o służbie zdrowia w wojsku, a właściwie przy wojsku, bo kadra marynarska nie uważa lekarzy za oficerów morskich.

 

Zresztą słusznie.

 

 

 

***

 

Z notatnika Leszka

Zameldowałem się na niszczycielu rakietowym „Warszawa”. Dwudziestokilkuletni okręt wycofany ze służby w Związku Radzieckim, u nas był powodem do dumy służących na nim oficerów i kuźnią przyszłych kadr. W kabinie zamustrowano mnie razem z porucznikiem Markiem T., późniejszym admirałem i zaufanym prezydenta Lecha  Wałęsy.  Wysoki szczupły oficer był dowódcą artylerii okrętowej i wsławił się udanym strzelaniem na wiwat podczas wizyty Ministra Obrony Narodowej Wojciecha J. w Gdyni.

— Najładniejsza metropolia nad Bałtykiem — opowiadał — nazywamy ją Wenecją Północy.

 

 Kiedyś nosiła nazwę Saint Petersburga— a jeszcze dawniej Piotrogrodu — pochwaliłem się podstawowymi wiadomościami z historii i geografii.

—Nawet dobrze — roześmiał się porucznik — wstępne kolokwium zaliczone.

 

 

 

***

 

 

 

— Cholera. Nigdy nie wiem czy mówisz prawdę. Niestety.

 

Tak ostatnio kończyły się ich rozmowy. Niby nic, jakaś drobna pomyłka w słowach, gest, ruch ręką i fala niechęci lub zwątpienia, napływała bezszelestnie i wyprawiała z mózgiem brewerie.

 

— Zastanów się jak coś chcesz powiedzieć i nie pleć byle czego! To niepotrzebne.

 

— Co niepotrzebne?

 

— Z ludźmi trzeba mieć kontakt przez słowa! Inne sposoby, są mniej przydatne, zabierają więcej energii a czasem wręcz jej nadużywają.

 

Głupie to życie od samego urodzenia. Z czeluści macicy jesteś wypchany siłą skurczu mięśni, a czasem ramion położnej lub lekarza, a oni się wydzierają;

 

— Rany Boskie, jacy ONI!

 

Chyba chodzi o odbierających poród.

 

— Przyj! Mocniej, jeszcze mocniej, jeszcze! No mocno! Do cholery — jak chcesz Dzidzia rodzić? Bez bólu?

 

— A Biblia głosi; „i w bólach rodzić będziesz”. Chcesz być mądrzejsza od „Tradycji”?

 

To wszystko było jaskrawą wizją rodzenia Siebie. Tak. Tak krzyczeli felczer i przyuczona wiejska położna, do twojej rodzicielki. Białe fartuchy, pastuchy przyuczone, bezczelni, pewni siebie medycy nie dający ci możliwości dyskusji. Ty byłeś w środku. Małe bezbronne ciałko, ale już z charakterem i duszą. Kawałek żywego organizmu jeszcze nie ukształtowanego, wykrzykującego swój pierwszy krzyk powstały po wtłoczeniu powietrza do płuc.

 

Boże! Ty słyszysz i nie grzmisz? Pozwalasz na takie paplanie, tym niby mądrym, tym, którzy teraz mają decydować o życiu Jego, (mnie) tego długo oczekiwanego.

 

— No, dobrze, już lepiej — dzielna Dzidzia. Teraz, teraz!

 

— Już jest. — Nóżka czy główka?

 

— Jak to się odbyło?

 

Główką oczywiście. A potem pierwszy haust powietrza, powietrza gorącego jak hutnicza surówka, ale oskrzela już wypełniają się, pęcherzyki płucne rozszerzają, klatka piersiowa zwiększa objętość i ONO (ON— ONA— JA?) wyje w atmosferę swoim pierwszym wrzaskiem. Bo to jest wrzask! ONO daje znać światu, że jest. Oto Ty. To przecież Ty — Ja?! To prosty a zarazem najbardziej skomplikowany mechanizm powstawania nowego życia, powitania ziemi, atmosfery. Tym sposobem urodziła Cię Matka, tak przyszedłeś na ziemię — jesteś — Ty. Świat (ziemia) jak mówi się dumnie, choć wiesz, że takie gadanie to bzdura, bo takich światów jest tysiące, może miliony, a może tylko dwa lub trzy — tego nie dowiesz się nigdy, ale wiesz, że to Ty...pojawiłeś się i Jesteś. Ty, Jedyny, Jego (tego świata) przyszły właściciel.

 

Zobaczysz go ( się), za parę dni, tygodni, miesięcy, za kilka lub kilkadziesiąt lat. Wtedy ten świat (ziemia) wyda ci się tak beznadziejnym, że będziesz zastanawiasz się po co jesteś, dlaczego diabli ( Uważaj!) cię tu przynieśli, bo co do Boga masz wątpliwości. Taki jesteś.

 

— To geny czy genitalia?

 

— Przestań pieprzyć, bo boli mnie głowa.

 

— Jak może boleć to, czego jesteś pozbawiony?

 

— Jak to? Myślę — jestem. Patrzę — jestem. Słyszę — jestem — i pierdolę ten cholerny świat, więc na pewno jestem. Jestem jaki jestem? Niedokończony, niezrównoważony i niedouczony dupek, głupi palant?

 

 

 

***

 

 

 

Ogródek za oknem przysypany białą pościelą wyglądał miło, ciepło i sympatycznie. Nie czuł zmęczenia, mimo kilku godzin snu. Wierzba w rogu samosiejka, wypuściła już pierwsze „baśki”, chwiała się we wszystkich kierunkach jakby wiatr zmieniał powiewy w ułamku sekundy zastanawiając się czy, aby wieje słusznie i zgodnie z prawem.

 

Leszek otrząsnął się z tych irytujących skojarzeń zniesmaczony. Wrócił do samotnego mieszkania, nawet spokojnie i szybko zasnął budząc się wczesnym świtem, wpatrując się przez okno na zimowy pejzaż Gdyni.

 

Zastanów się co masz dzisiaj do wykonania, potem umyj się, zjedz śniadanie, i poczytaj coś mądrego. Mądrego? Prawie krzyknął w myślach.

 

Mądrego? Coś takiego. Że też wcześniej tego nie zaplanował.

 

Przypomniał sobie chwile na cmentarzu, kiedy po kilkudziesięciu minutach, wszyscy uczestnicy smutnej ceremonii rozeszli się i został sam, próbował jeszcze z nią rozmawiać. Pokonać wibracją głosu te dwa metry ziemi, deski zakrywające wieko, góry wieńców i kwiatów leżące na nagrobku.

 

Ale odpowiedzi nie było, a właściwie była. Bo cisza, też jest odpowiedzią. Brak informacji, to dobra informacja — mówiono w wojsku.

 

Przypomniał sobie szkolenia w sztabie, gdzie często bez logicznego sensu, komendanta szpitala — lekarza, i jego lekarza — chirurga, którego oczekiwali pacjenci w gabinecie i sali operacyjnej, zapędzano na wykłady, których tematem były „resursy” dla różnych typów okrętów wojennych, czyli uzupełnianie paliwa lub amunicji. Określano sytuacje alarmów bojowych, w których trzeba natychmiast wychodzić w morze, tworzyć szyk torowy, zrzucać bomby głębinowe, wystrzeliwać torpedy itp. To były zupełnie obce zawodowo tematy, więc dość często zdarzało się, że pod notatkami w tajnym, przysznurowanym i zalakowanym okrągłą pieczęcią zeszycie leżała gazeta, w której czytało się sprawozdania sportowe i inne prawdziwe wiadomości, czyli nekrologi, bo co do innych informacji szkoda było sobie zawracać głowę.

 

Był to na ogół chłam nie do przełknięcia, który (uświadamiał to sobie po latach), był przykrywką prawdziwych wydarzeń, ideologiczną pożywką dla maluczkich. Cel był prosty; ukryć a przynajmniej przytłumić myślenie krytyczne, wmówić kadrze (ogólnie ludziom), że gdyby nie gospodarka planowa w PGR i Spółdzielniach Produkcyjnych, kolektywizacja, wyścig pracy, podejmowanie zobowiązań ku czci, to było by jeszcze gorzej, bo bylibyśmy społeczeństwem biedy, bezrobocia i nędzy. A sprawdzić, że w innych krajach może być inaczej, lepiej, nie było możliwości. Oficerowie nie otrzymywali zezwoleń na wyjazdy na „Zachód”, ba nawet do Jugosławii mogli wyjeżdżać tylko zasłużeni dla socjalistycznej Ojczyzny. Kadra nie ma prawa mieć za dużo czasu na myślenie — twierdzono. Wtedy przychodzą do głowy "nieprawicielnyje" myśli i będą chcieli na śniadania chrupiących bułeczek, o których tak dzielnie i z ogromną odwagą, głosił krótkotrwały minister K., który wkrótce wylądował na drugim, tym niby gorszym kontynencie, w Stanach Zjednoczonych Ameryki i do Polski już nie powrócił.

 

Słusznie, bo niby po co?

 

Głupie prawdy głosił niejeden dowódca plutonu, okrętu, a również i przełożeni na wyższym szczeblu, na szkoleniach w których brać udział musieli lekarze.

 

— Czy wszyscy lekarze, mają wyższe wykształcenie — zapytał jeden z oficerów politycznych sztabu, podczas tzw. „kontroli gotowości bojowej szpitala”?

 

A każda taka kontrola polegała głównie, na sprawdzaniu czy kadra ma krótko, wysoko, podcięte włosy na głowie i czy na najwyższej półce w pokoju lekarza dyżurnego nie leżą podziemne wydawnictwa, a w karygodnym strasznie roztrząsanym przypadku; czy na palcu sprawdzającego nie pozostał, nie wytarty mokrą szmatką (co za wstyd) na krótko przed kontrolą, kurz.

 

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka

— Wachtowy — zawołał ostro dowódca okrętu.

 

— Zabrać od doktora te wszystkie manele i zaprowadzić do kabiny.

 

— Jeeest, kwiiituuuje! — odpowiedział równie donośnie marynarz.

 

Jestem w środku. Mała przestrzeń, ledwie się można obrócić. Dwa łoża — hamaki jedne nad drugim, oddzielone szerokimi pasami, aby nie wypaść podczas przechyłów okrętu w sztormie. Wszystko lśniące, wyczyszczone, na półkach poukładane książki. „OKRĘT” — Lothar Gunther Buchheim — przeczytałem na jednej z nich. Historia niemieckiego okrętu podwodnego z czasów drugiej wojny światowej. Chyba jakoś przeżyję!

Lustro, maleńka umywalka ,szafka i biurko, lampki nocne, telefon, głośnik, tabliczki z napisami: instalacja alarmowa i instalacja hotelowa. Ten ostatni napis zdziwił mnie i rozbawił. Instalacja hotelowa — a to ci numer. Od razu mam lepszy humor. Hotelowa — powtórzyłem głośno; ciekawe jakiej kategorii.

— Oczywiście kategorii S. — w słowo wszedł głos podporucznika.

 

— Korek jestem! To znaczy tak mnie tu nazywają, a normalnie Jerzy K. Prosta ksywa, od nazwiska, a ZDO oznacza, Zastępca Dowódcy Okrętu — dodał.

 

Wiadomo, że lekarze mało znają, albo wcale nie czytali regulaminu służby okrętowej.

— No, to cóż, doktorku — roześmiał się wesoło. To przez trzy tygodnie będziemy kiblować razem.

 

Głos porucznika był sympatyczny, o nieco wyższym tembrze niż dowódcy, ale dojrzały, pełen optymistycznego entuzjazmu i życzliwości. W chwilę później, kiedy położyłem się, aby przymierzyć się do przydzielonej mi koi, ogłoszono zbiórkę załogi. Ostre dzwonki i świst bosmańskiego gwizdka poprzedzający każdy komunikat obudzą największego śpiocha. Zeskoczyłem z kojki, do której w międzyczasie się przymierzyłem, spojrzałem w lustro i przez chwilę się zastanawiałem się co robić. Jestem już członkiem załogi czy tylko przyszywanym pasażerem? Postanowiłem, że jednak pozostanę w kabinie. Zadecydował o tym szczegół umundurowania. Mam wyjść na zbiórkę bez pasa? To będzie wyglądało głupio. W wojsku pasa nie noszą tylko aresztanci, ze względów bezpieczeństwa.

Dlaczego? Mogli by się powiesić w celi.

Siedziałem więc w kabinie w wygodnym foteliku wsłuchując się w monotonny rytm rozgrzewanych silników, agregatów prądotwórczych, wpatrując się w migotanie zepsutej świetlówki. Patrzyłem spokojnie na zegarek i jak mówią marynarze ... olewałem czas.

 

 

***

 

 

 

Właściwie to nie wiesz co jest prawdą dostrzegalną, co rzeczywistą, a co tylko wyobrażeniem. Czyli, że nie wiesz co jest prawdziwe.

 

„Racja” — słyszy Leszek a głos wydobywa się gdzieś spod potylicy i przechodzi przez czaszkę do krtani. To sumienie, czy tylko chora wyobraźnia?

 

— Wstaw wodę na herbatę. Czas wyleźć z łóżka.

 

Przeciągnęła się jak sarenka. Z przyjemnością powędrował wzrokiem po prześwitującej piersiami bluzce, którą w międzyczasie zdążyła nałożyć. Nadal powabna mimo pięćdziesiątki i ciężkiej pracy. Bo praca w aptece jest wyczerpująca. Napięta uwaga, ciągłe narzekania, chorzy psychicznie, nerwicowcy, zakaźni, a dodatkowo wszystko trzeba zapisać w komputerze, a jak przywiozą towar wnieść go, rozpakować, a po pracy posprzątać. Tak, tak, posprzątać. To nie kpina. To prawda.

 

— Są trzy prawdy — powiedziała kiedyś po powrocie z sanatorium, do których jeździła regularnie wykorzystując możliwości żony żołnierza i lekarza wojskowego.

 

— „Święto prawda, tyż prawda, i gówno prawda”.

 

Dowcip opowiedział przebywający w tym samym czasie autor słynnego serialu „Czterej Pancerni i Pies” Jerzy P. z którym wspólnie z poznanym towarzystwem wybrała się na wódkę. Ten sam góralski dowcip krążył w środowisku morskim również dlatego, że w gdyńskim kościele u ks. prałata Edmunda Wierzbowskiego, podczas nauki rekolekcyjnej, wiele lat później, powiedział go Św. p. ksiądz profesor Józef Tischner, autor słynnej filozofii po góralsku.

 

Taki jest los dobrych dowcipów. I w domu i w kościele. Wrócił zgniły kapitalizm, chcesz więcej zarobić, musisz wypruć z wysiłku żyły, ale hasła, filozofowanie i marzenia pozostały socjalistyczne.

 

— Żadna praca nie hańbi, byle by robiona była rzetelnie, uczciwie, z oddaniem i zainteresowaniem — podjęła dyskusję.

 

— Może nie hańbi, ale każda cholernie męczy.

 

— Pleciesz bzdury — zareagowała gwałtownie.

 

Jeszcze nikt, nigdy, uczciwą pracą się nie dorobił, słyszał wewnętrzny uporczywy szept. Albo trzeba oszukiwać, czyli być politykiem, albo kraść, czyli zostać złodziejem. Można też wyzyskiwać innych nie płacąc im godnie, czyli być nieuczciwym pracodawcą — przebrzydłym kapitalistą, tak mówiło się za peerelu. Są jeszcze inne sposoby, zdobywania „pieniądzorów”, ale je też można sprowadzić do tych podstawowych „umiejętności”.

 

Ale i tak nas jest najwięcej!

 

— Nas? Czyli kogo?

 

— Nas, czyli...durniów. No, tych wyzyskiwanych.

 

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka.

Dowódca prosi na pokład. Wyszedłem. Oświetlona słońcem plaża i czerwone dachówki kaszubskich domków malowniczo kontrastowały z tłem zielonego lasu i niebiesko-granatową barwą wysokiego nieba.

Pożegnanie wychodzących w dozór okrętów odbywa się na ogół uroczyście. Podczas służby w Marynarce Wojennej rodzi się nieokreślona wieź i sympatia dla tych, którzy wychodzą w Morze. Niskim dźwiękiem zabrzmiały syreny okrętów pozostających w porcie. Na pirsie przy samej główce wejścia do portu, zazwyczaj wychodziła z chusteczką i machała na pożegnanie Krystyna D., żona szefa sztabu dywizjonu trałowców, potem attache wojskowego w Danii i w Szwecji, polonistka z wykształcenia, entuzjastka poezji Herberta i Poświatowskiej, bibliotekarka w szpitalnym punkcie wypożyczania książek. I tym razem, jej sylwetka z daleka mieniła się kolorową kreseczką na szarym tle falochronu, a w oczach kilkunastu marynarzy pojawiły się iskierki nostalgii i głowy pochyliły we wspomnieniach.

Nagle przeszła mi złość. Byłem wdzięczny tym nieznanym marynarzom, którzy przyciskali klawisze syren i rytualnym łkaniem o basowej barwie altówki, cyklicznie, z kilkusekundową przerwą, pozdrawiali ich pożegnanie z lądem.

Dlaczego to nie Elżbieta?

Przypomniała mi się jedna z poprzednich moich sympatii. Dlaczego wyszła za mąż, za mojego kolegę. Tego, którego uważałem za nieudacznika, niewydarzonego pichorka z podwiniętym w rulonik penisem. Kiedy po grze w tenisa wchodziliśmy razem pod prysznic, aby się wykąpać, zawsze chciało mi się śmiać z jego męskości. A tu proszę. Wyrolował mnie od tak znakomitej dziewczyny.

— Seks można uprawiać nie tylko „paluszkiem bez paznokcia” — powiedział.

 

— To erzac. Jak margaryna wobec masła, albo wyroby czekolado-podobne w porównaniu z gorzką Wedla — odparowałem.

 

— 22-lipca — poprawił mnie. W peerelu nie ma Wedla.

 

Mówiąc następną kwestię zawiesił głos jak aktor:

— Są inne, wyrafinowane sposoby. Nawet nie przypuszczasz jak one to lubią.

 

Przemilczałem, aby nie wybuchnąć śmiechem i nie robić mu przykrości. Uważałem to za czcze przechwałki. Fakty świadczyły jednak przeciwko mnie. Dziesiątki wątpliwości cisnęły mi się do głowy. Dziwne, że w chwilach niepewności, bo podczas wyjść w morze nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, przychodzą do głowy takie wspomnienia. Sterczałem tak jeszcze z 10 minut wpatrzony bezmyślnie w zanikającą za kilwaterem linię plaży. Moje rozmyślania przerwał głośnik.

— Uwaga! — zaskrzypiało wraz z poświstem wiatru po pokładzie — przechodzimy na czas moskiewski! Przestawić zegarki na 11.24! — jest obecnie jedenasta dwadzieścia cztery — powtarzam — jedenasta dwadzieścia cztery.

 

Ten niby nic nie znaczący komunikat przypomniał mi w jakich czasach żyjemy, kogo reprezentujemy i w jakim systemie obrony działamy. Trzeba było przystosować się do Układu Warszawskiego. Czas operacyjny, wspólne dowodzenie, decyzje, ale odpowiedzialność indywidualna. Myślałem, że mnie to ominie. Mnie, którego w domu wychowano w romantycznym idealizmie. Idolem ojca był Piłsudski, symbol odrodzenia Polski po 123 latach niewoli. Litwin z pochodzenia, zmieniający wyznanie, aby móc poślubić ukochaną kobietę, ten którego rozkaz z 28 listopada 1918 roku powołał do życia Marynarkę Wojenną Rzeczypospolitej. Syn jego wielbiciela — ja, nosiłem teraz granatowy mundur marynarza i czapkę z orłem bez korony.

— W grobie byś się Tato przewrócił i dał mi po pysku — Co?

 

Ale przecież to wojsko. Twoje ukochane wojsko — mimo wszystko — tłumaczyłem bez przekonania. Porządek musi być. „Ordung mus sein” i gówno za kilwater.

Przekonywałem bezgłośnie samego siebie, ale myślami byłem w przestworzach niebieskich, gdzie jak przypuszczam ojciec jest wśród aniołów, wszystko o mnie wie, troszczy się i martwi, jeśli robię inaczej niż sobie to On wyobrażał. Czytałem książki i pisma patriotyczne ogólnie dostępne, brałem udział w spotkaniach historyków, którzy inaczej widzieli powody, dla których Marszałek podpisał rozkaz o powołaniu „pułkownika marynarki Wojennej Nowotnego” w celu tworzenia jej zrębów organizacyjnych. Wyobrażałem sobie, że sam uczestniczę w tych wydarzeniach. Myślałem o zlepku oficerów, podoficerów i marynarzy, którzy w tworzącej się nowej Polsce walczyli w sierpniowej bitwie o Warszawę, o cudzie nad Wisłą, który angielski lord Edward D`Abernon określił 18, największą bitwą w dziejach świata. O bitwie, o której mówiło się, że gdyby nie zatrzymała ofensywy bolszewików, to te obdartusy rewolucji, o suchym chlebie ze słoniną i w poszukiwaniu zegarków;(czasy imiejesz?) doszli by do Pirenejów, a Europa stała by się nie wersalską, być może też „Nie — rzymską, lizbońską lub madrycką”, a na pewno moskiewską.

Dziwne, choć prawdziwe, że mimo tych wyrzuconych z głębi duszy prawd, czułem, w tym czasie, że jestem kimś ważnym. Śrubką w maszynie, bez której cała sprawa nie ruszy z miejsca, bo zostałaby przerwana jedna ważna nitka wprawiająca w ruch okręt, całą flotę, ba — cały Układ Warszawski.

Dowódca MW admirał Ludwik J. — Jan czy Syn — kpiono po cichu niby, że chińskie ma nazwisko, właśnie on, przed wyjściem w dozór, spotkał się z nami głosząc myśli z których byliśmy wówczas dumni. Przyjmowaliśmy je z satysfakcją, że admirał, wysoki rangą wojskowy, zwraca się do nas w taki bezpośredni, sympatyczny, wręcz ojcowski sposób, że znalazł czas, aby powiedzieć nam kilka frazesów. Co z tego, że po kilkunastu latach myślałem inaczej. Wówczas czułem się tym spotkaniem dowartościowany.

— „Jesteście teraz ważni” — mówił — do mnie — jakby nas było co najmniej dwóch — „ Macie teraz prawo, jako jedyny na okręcie, jeśli zachoruje ktoś z załogi zadecydować o awaryjnym wejściu do portu. Żaden sztab tego nie zakwestionuje. Jest czas pokoju. Liczy się zdrowie przede wszystkim”.

 

Nawet ta forma „Wy”, niby wzięta z arystokratycznej maniery, mocno rażąca w ustach wojskowych, nie wyrównywała kontrastu dumy i nie spowodowała większych wątpliwości. Takie spotkania w cztery oczy, wyżsi dowódcy czasem stosowali, chcąc się zorientować co w trawie piszczy. Czy ktoś zbyt samodzielnie nie myśli, albo nie zamierza w obcym porcie, lub podczas spotkań statków innych bander wyskoczyć i nie przejść na drugą stronę „berlińskiego muru”, który było trudno przeskoczyć, ale przepłynąć na obcy okręt czy statek, kiedy przechodził w pobliżu, nie było by problemu. Przecież nikt z załogi nie chwyciłby „kałasznikowa” i nie strzelał do płynącego kolegi — tak myślałem.

To ten sam admirał, co zbierał krwawnik dla hodowanych pawi, ten sam, któremu przestraszony marynarz z maszynowni odpowiedział na stwierdzenie; dlaczego tutaj tak śmierdzi? Melduję „towarzyszu” admirale, że zanim pan tu wszedł to nie śmierdziało. Ten sam, który na spotkaniu z kadrą kilka lat później, kiedy wybuchła „Solidarność” niezadowolony mówił o niekorzystnym trendzie zawiązywania się związku w organizację ogólnopolską, a którego przypadkowe stwierdzenie, że „wojsko nie wkroczy przeciw robotnikom” powielały stoczniowe ulotki, jako symbol, że wojsko nie posunie się za daleko. Ten sam, który gdyby otrzymał rozkaz strzelania, zapewne nie zawahał by się przed jego wykonaniem, bo przecież hasła: „Partia i Ojczyzna to Jedno”, czy „Socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości” były wówczas kanonem przestrzeganym jak dziesięcioro przykazań u wierzących ortodoksów, i obowiązkiem dla każdego działacza partyjnego, szczególnie w wojsku i milicji.

Sądzę, iż wierzył szczerze w to co głosił i że tak powinno być.

 

Hasła te zmieniły się w wirze historii w niewiele znaczące słowa, bo nieliczni, prawomyślni intelektualiści, na ogół obcego pochodzenia, wmówili robotnikom inne, równie nośne i przy ich poparciu zbudowali za kilkanaście lat później, swój dobrobyt, z miliardowych afer, za pieniądze uczciwie pracujących. Ale wówczas patrzyłem na niego uważnie, bo choć nie wszystko brzmiało przekonywująco, to w zasadzie nie negowałem otwarcie treści wystąpienia. Mówił tak jak Ojciec do syna. Raziła tylko forma. Wy, towarzyszu doktorze...

Tak się zwracał do oficerów, a przecież nie wszyscy z załogi byli członkami rządzącej partii. Forma, którą przenosił z zebrań, brzmiała sztucznie, nieszczerze, obco.             Pieprzony kutas — pomyślałem nieśmiało — ale po cichu.

To było bezczelne, nie wojskowe myślenie o starszym wiekiem i stopniem człowieku Nie zastanawiałem się wówczas nad kategorią admirał, jako ktoś podziwiany, władny do wydawania poleceń i decydowania o innych.

Chodziło, tylko o formę. Czysta forma? To przecież Witkacy — nie admirał.

 

 

***

 

 

Leszek nie wie dlaczego ma dziś tzw. spleen. Niepokój skręca go poprzez mózg i jelita. Tak to odczuwa. Nie jest to biegunka, ani niedyspozycja gastryczna, nawet nie odczuwa nudności. Ale opisałby to jako, jelitowe nienasycenie myślowe.

 

Czy to reakcja na hamletowskie występy głupich partyjniaków we wsi Głucha Dolna serwowanej w teatrze telewizji?

 

Olga L.! Zawsze był pełen podziwu dla tej baby. To męski szowinizm, czy tylko byle jakie wrażenie opinii? Ona robi rzeczy nieprzeciętne. Nie zawsze się zgadzał z jej wizją reżysera, nie mniej uznawał, że jest ponad. Ponad normalność. To zbyt mało. Ona jest wyżej. Po prostu, robi to, co umie najlepiej a umie dużo.

 

— A czy ty robisz to co umiesz najlepiej? Pomyśl o sobie, o tysiącach, dziesiątkach tysięcy podobnych, nijakich, obarczonych codziennością zjadaczy chleba, zwyczajnych palantów.

 

— Głupich palantów — dodałaby Elżbieta — a przecież jej nie ma.

 

Zawsze sprowadzała go na ziemię. Czy to dobrze?

 

Jeśli kobieta nie umie, lub nie chce zdobyć męskiego zwierzaka dla siebie (tylko dla siebie), staje się złośliwa, albo nie umiejętnie dobiera słowa, które porażają męską aktywność, zniechęcają do zdobywania jej kobiecości i wtedy, jak to się mówi — „po ptakach”.

 

Mężczyźni są z Marsa a kobiety z Wenus?

 

Ale praktyka, polska praktyka u Leszka, niezupełnie pokrywała się z zawartymi tam spostrzeżeniami i propozycjami. Oczytanie i wiedza ogólna, wydawała by się spora, a tak naprawdę to wszystko powierzchowne. Kiedyś był niezły w łóżku. Podobno dotyczy to większości mężczyzn spod znaku skorpiona. A kobiety reagowały różnie. Niektóre łkały ze szczęścia, że nigdy przed nim, nie wiedziały co to znaczy odczuwać rozkosz. Inne całowały go po rękach, wsysały się w paluch u lewej nogi (to podobno podnieca?) Jeszcze inne wymyślały pozycje na cielaczka, na husarza, na ... trzeba by zajrzeć do Wisłockiej, bo po co nazywać inaczej to, co już przed nami ktoś odkrył i zakwalifikował. Może czuły potrzebę uzewnętrznienia swoich emocji, może to były reakcje autentyczne, odzwierciedlające ich osobowość. Ale kobiety są niezłymi aktorkami, kiedy im zależy, więc zawsze trzeba wątpić w ich szczerość.

 

– A mężczyźni? Tak samo. Więc?

 

– ???

 

– Jest to rozrywkowe traktowanie obu płci. Następna prawda? Było już trzy!

 

– Zdecyduj się na opowiedzenie prawdziwej prawdy! Prawdziwa prawda. Zapachniało Gombrowiczem, ale w te klocki, akurat grało mu się dobrze. Późno zaczynał.

 

Grzeszył?

 

W rozumieniu katolickim zdecydowanie tak. W swoim rozumowaniu filozofującym (tak to nazywał), dawał i przyjmował przyjemności, którymi Bóg obdarzył ludzi tworząc różnice płci. Taki Rasputin — święty grzesznik.

 

Między mężczyzną i kobietą jest mała, bardzo mała różnica. I niech żyje ta różnica — mawiali kiedyś Francuzi, bo teraz kto wie czy kochających inaczej nie jest tam więcej od normalnych.

 

Lew S. stwierdził w jednym z wywiadów, że pierwszy w Polsce podrywacz — (jego pacjent!) aktor — Leszek domyśla się, że prawdopodobnie chodziło o Jana N. — miał tych sympatycznych „dziurek” „wpylone” ponad 3000 (trzy tysiące). Podobno wszystkie intymne zbliżenia ma skrzętnie wynotowane w notesiku, z imieniem, nazwiskiem partnerki, datą i miejscem kontaktu. To liczba imponująca. Ale już drugi, z badanych przez „Lwa” mężczyzn zanotował tylko około 300 trafień.

 

—???

 

To co połączyło, nawet chwilowo dwoje ludzi przeciwnej płci powinno pozostać tylko dla nich. Z tego nie powinno się nawet spowiadać. Ilość! To przecież nie takie ważne. Choć przyznaje, że głupią, męską naturę często ciągnie tylko to, aby sobie ulżyć i jak to się w młodzieżowym, slangu mówiło: „zaliczyć”. Podobno jakaś Polka chciała trafić do księgi rekordów Guinessa, „przepuszczając po kolei ponad 800 mężczyzn w czasie jednego etatu (czyli 8 godzin). Nawet z punktu widzenia organizacyjnego to bzdura. Stosunek nawet bardzo krótki, przecież trwa czas jakiś i liczba 8 godzin pomnożona choćby przez minutę dałaby liczbę 480, więc jest tu nawet matematyczne nieporozumienie, nie wspominając o etyce czy medycznym zagrożeniu tego rodzaju praktyką. Prezydent Warszawy, później prezydent RP, miał rację nie zezwalając na taką publiczną „kurwicę”.

 

Mesalina była gorsza?

 

Leszek myślał o sobie. Widocznie nie był najgorszy w te klocki, skoro od niego młodsze o 15, czy 20 lat kobiety, chciały iść z nim do łóżka, nie mając nawet najmniejszej nadziei, że będzie coś z tych zbliżeń więcej, niż chwilowa radość satysfakcji erotycznej. Wczuwał się w atmosferę takich spotkań, stwarzał nastrój, podniecenie, wymyślał oryginalne pieszczoty, czasem przytrafiało się nawet coś wyrafinowanego, ale nic więcej. Dziwił się patrząc w lustro po kąpieli pytając siebie: „co one we mnie widzą”, bo były to kobiety ładne, lub bardzo ładne.

 

Z brzydkimi mu się nie zdarzało, choć oczywiste że: „de gustibus est non disputandum”. Może były one ładne tylko w jego oczach? Obiektywnie, z odrobiną subiektywizmu — jak stwierdzał — naprawdę były ładne lub bardzo ładne.

 

Z innymi by mu „mały” się nie puszył. Kiedy strzeliła mu sześćdziesiątka, zastanawiać się zaczął nad sensem tych życiowych „przewalanek”. W tym wieku zbyt sporadycznie się to robi, no i „maluch” musi mieć szczególnie dobre warunki aktywności i czas na regenerację. Raz w tygodniu powinno wystarczyć. Po dwóch razach czuł się wyczerpany. Poza tym trzeba znać partnerkę, jej wymagania, spodziewany lub niespodziewany dotyk, wkładanie i wyjmowanie „małego” i pieszczotę miejsc szczególnie wrażliwych. Wtedy mężczyzna wznosi się ponad codzienność. Wówczas każdemu (każdej), wydaje się, że jest tym wyjątkowym, jedynym, niepowtarzalnym partnerem, i że taka sytuacja zdarza się jeden raz w życiu. Ale to złudzenie, bo takie sytuacje się powtarzają. Nie zawsze partnerka odczuwa pełne zadowolenie. Ale jak jest w tych gierkach wprawiona i wyrafinowana, to staje się litościwa, i dla zaspokojenia męskiej pychy udaje, że było jej wspaniale. W każdym razie jest to możliwe, bo i jemu zdarzało się zachowanie pozorne, aktorsko zagrany zachwyt, aby Ona przekonana była o swojej wyjątkowości.

 

 

 

***

 

 

Przypomniał sobie pierwsze randki z Elżbietą. Wtedy, kiedy się umawiali ukradkiem tak, aby nikt o tym nie wiedział. Ukrywali te spotkania ze względu na nieprzychylne uwagi przyszłej teściowej i trudną sytuację rozwodową jej rodziców. Oboje byli dojrzali i po przejściach, a jednak wyczuwali, że kiedy tylko się spotkają będą się kochać, że rzucą się na siebie wgryzając zęby między usta, śliniąc wzajemnie językami, dotykając po intymnych częściach ciała, głaszcząc i pieszcząc wzajemnie, jak w szczenięcym wieku nastolatki przeżywające pierwszą miłość.

 

To śmieszne w ten sposób reagować — zgadzali się w ocenie swojego postępowania. Takie myśli przychodziły do głowy prawie zawsze. W każdym razie zawsze po każdym akcie sprawiającym im satysfakcjonujące zmęczenie.

 

— To chyba chemia — odpowiadała na pytający wzrok czy było jej dobrze.

 

— Ode mnie feromony a od ciebie prostaglandyny — uśmiechała się zadowolona.

 

On prawie nigdy nie reagował mimo, że czasem myślał, że powinna leżeć cicho, patrzeć w sufit i głęboko oddychać, wtulając głowę pod jego ramię. Tak byłoby najcudowniej. Ale nie mógł narzekać. Wyczuwali się wzajemnie jak jednojajowe bliźnięta na wspólnych wakacjach.

 

— Lubię patrzeć na twoje błyszczące oczy — mówiła.

 

— Lubię jak wpijasz się we mnie — ty pijawko — żartował. Lubię jak głaszczesz włosy, gładzisz „małego”.

 

Istotnie, kiedy byli we dwoje za zamkniętymi drzwiami, przysłonięci namiotem, śpiworem, wystarczało prześcieradło i koc na plaży, a zapominali o wszystkich i o wszystkim. Jak najszybciej pragnęli, aby wessać siebie. On chciał głęboko wprowadzić penisa do jej szparki, pochrząkać, pomruczeć, spocić się i językiem wylizywać płynącą z wnętrza kwaskowatą rozkosz. Ona pragnęła czuć go w sobie głęboko, jak najciaśniej, jak najdłużej. Przyciskała miedzy udami „wróbelka”, jeśli usiłował wydostać się z jej „rozkoszy”, podnosiła biodra wyżej, coraz wyżej i rytmicznymi ruchami, czasem pomagając palcami, wprowadzała go z powrotem. W dół i z powrotem w górę, trochę tarcia, trochę wspólnej wilgotności i przemieszania wydzieliny błon śluzowych, a jakie niesamowite odczucia przyjemności i piękna.

 

— Kto tak wspaniale urządził ten świat — zdawali się pytać bez słów?

 

— Czy to nie piękne być takim złachanym fizycznie, a jednocześnie zadowolonym we wszystkich innych aspektach pod i nad świadomości — wymądrzała się — deprymująco.

 

Nie umiał zdobyć się na wyjaśnianie tych fizjologicznych prawidłowości. Refleksje nad tą najstarszą a jednocześnie najpiękniejszą rozrywką wymyśloną przez Naturę, są w takich momentach niepotrzebnym szumem informacyjnym. Ale swoją drogą, co jest w tym doznaniu takiego fantastycznie silnego i zniewalającego, że nawet profesorowie uniwersytetów pękają przed majtkami, że gadają głupstwa, kiedy dziewczyna, która zagra na tych samych falach podniecenia, zbliży się, weźmie w dłoń ich (jego) „narzędzie cudownych tortur” zacznie dotykać, gładzić, ugniatać tak, że za chwilę wystrzeli z niego gorący gejzer życia, w nią, albo gdziekolwiek. Wytryśnie tą częścią białka przeznaczoną na prokreację, a w praktyce zamienioną w rekreację. Słowo bez przedrostka „pro” a z przedrostkiem „re”, jest wprawdzie nieodpowiedzialne i przynoszące tylko rozkosz, ale jakże prawdziwe i przyjemne. Pięć zmysłów głównych, mówi się o szóstym — chciało by się dodać siódmy — ten decydujący; zmysł „nad świadomości nieodpowiedzialnej”.

 

Czyżby nowa teoria pro-re-kreacji? Freud to określał jako pociąg seksualny, biolodzy piszą o rui (u zwierząt), ale ten pruderyjny świat poprzedniego wieku już przestał się dawno liczyć. Zatem czy ludzie to nie zwierzęta, tylko o większych możliwościach intelektualnych?

 

W historii ludzkości były już takie okresy, kiedy lubieżność i rozkosze były dostępne dla pewnych grup społecznych, na ogół bogatych lub rządzących — (to z reguły idzie w parze). Dość swobodnie i bez większych ograniczeń wykorzystywały one swoje pięć minut historii. Może to było nawet pożądane dla ukierunkowania biegu czasów?

 

Oczyszczanie się poprzez grzech propagował Rasputin, ale to niezbyt dobry przykład do naśladowania. Wszystkie czyny, zależą od sytuacji w określonym czasie! Akt rzeczywisty jest funkcją czasu na linii realnego przeżywania. Brzmi to jak twierdzenia matematyczno fizyczne, a przecież jest prostym stwierdzeniem faktów. Uzależnień jest znacznie więcej, ale wcześniej czy później i tak zbliżamy się do reakcji zwierzęcych, bo w sumie, to nimi jesteśmy. Prawdopodobnie jesteśmy również zaprogramowani. Zaprogramowani w jakimś określonym kręgu przestrzeni, przewidywalnych reakcjach na otoczenie, odniesienia osobiste i odruchy. Nie jesteśmy jednakże pozbawieni wpływu na to co robimy. Jakiś drobny mamy choć, w bardzo niewielkim zakresie.

 

Czy jest to ułatwienie sytuacyjne dla popełnionych „aktów”, czy ich usprawiedliwienie? Chcemy się przez to wytłumaczyć przed sobą?

 

Może. Ale ta próba wytłumaczenia siebie, wynika z oceny społecznego, kulturowego, istniejącego przez wieki wpojenia zasad, które dla indywidualnego osobnika były wdrożone w dzieciństwie lub później, bo tak zachowuje się większość, bo tak wypada. Tak rozumować może tylko dojrzały człowiek, na wysokim poziomie intelektu, wiedzy i kontroli swoich odruchów. A i tak po pewnym czasie zacznie tracić dystans i stwierdzi, że to on ustala co dobre, bo dobre dla niego, a więc inni powinni, a nawet muszą to akceptować. Oto najprostsza droga do faszyzmu, nacjonalizmu, absolutnej władzy, dewiacji i przestępstw. Polityk?

 

A więc musi być szuja. Z konieczności, bo podobno nie może być politykiem człowiek normalny, tzw. uczciwy. Taki, albo szybko zrezygnuje ze sprawowania władzy, albo inni zlikwidują go lub ośmieszą.

 

W latach sześćdziesiątych (nieżyjący niestety), znany w środowisku gdańskich żaków poeta i malarz Mieczysław Czychowski w tomiku „Miejsca Wydrążone” napisał wiersz zadedykowany wieloletniemu premierowi Józefowi Cyrankiewiczowi: „Siedzi na wieży kogucik, takie blaszane gówno i rozdziobuje słońce. Jak wiatr powieje z lewej strony, kogucik obraca się w prawo. Kiedy powieje z prawej, kogucik obraca się w lewo. Skurwysyński kogucik. Takiemu to zawsze dobrze”.

 

Być może pamięć Leszka niezbyt precyzyjnie go odtworzyła, ale w dużym podobieństwie tak on brzmiał. Oczywiście w książce cenzura dedykację skreśliła.

 

Ale można zastanowić się czy nie lepiej zabrzmi cytat z czasów bardziej odległych: Ecce Homo — Oto człowiek! Umywam ręce. Jak Piłat.

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka.

— Doktorze, zapoznał się pan z naszym okrętowym Z00 — zapytał mnie ZDO.

 

Zaskoczony milczałem zastanawiając się moment.

— Chyba nie miałem okazji — odpowiedziałem — cedząc poszczególne słowa, domyślając się że chodzi tu o folklor okrętowy, który można poznać tylko będąc członkiem załogi. „Korek” który miał wolny czas po wachcie dowódczej położył się na kojce i spokojnie klarował.

 

— No więc — mówił wolno akcentując poszczególne słowa: — zaczynając od wielkości zwierzęcia, na okręcie mamy: słonia, lwa, konia, osła, świnię z prosiakami, barana, kaczkę, myszy, żabki i wszy.

 

Odruchowo podrapałem się po głowie. Cholera — pomyślałem — facet sugestywnie kłamie i chce mnie ośmieszyć.

— Są to oczywiście symboliczne nazwy urządzeń technicznych i umowne znaki kodowe — perorował.

 

Poczułem się spokojny i wdzięczny za wyjaśnienia.

— To są podstawowe wiadomości dla marynarza — a doktor jako członek załogi, musi przynajmniej o tym wiedzieć. Nie powinno się zdarzyć, aby oficer wyśmiewany był przez „podpuszczaczy”, a tacy są na każdym okręcie. Frycowe i tak pana czeka, ale mówię to, aby, tak całkowicie nie wychodził pan na lądowego dupka. Musi pan znać np. ile obrotów na minutę ma koferdan,, albo jak dowódca poleci, aby mu przynieść do kabiny kilwater, aby nie przyniósł pan apteczki.

 

Roześmiałem się. Przypomniałem sobie książkę „Bałtycka wachta” Staszka Dyla, nieżyjącego od kilku lat sąsiada i męża jednej z pracowniczek szpitala, w której autor dowcipnie opisywał perypetie nowicjuszy na okręcie i jak stara załoga robiła sobie „jaja” dając „zielonym” różnego rodzaju absurdalne polecenia.

— Panie poruczniku — powiedziałem ze śmiechem — może jako marynarz jestem głupi, ale nie aż taki, aż taki to już nie — zanuciłem melodią kabaretową. — Wiem, że koferdan to pusty przedział wodoszczelny wykorzystywany czasem jako dodatkowy zbiornik czystej wody do mycia, a kilwater, to ślad wody za okrętem, gdy ten idzie szybkim marszem. To wiedzą szkolne dzieciaki a to,— że okręt idzie, też wiem.

 

— Jasne potwierdził „Korek” — pływa gówno.

 

„Korek” udając, że jest zadowolony, że nie zdołał wyprowadzić mnie w pole prostym żartem, ciągnął dalej wykład.

— Tak więc Słoń — największe z żyjących na lądzie zwierząt — o paradoksie — na okręcie jest malutki. Tak nazywamy mały pakiet — zalakowaną kopertę, w której zawarte są instrukcje postępowania podczas alarmu bojowego.

 

— Koń, to rozgłośnia koncertow-bojowa typu kasztan (stąd nazwa). Ważne i charakterystyczne jest to, że ma ona niezależny układ. Nie można jej wyłączyć podczas komunikatów z mostka. Nadawcze stacje radiowe i muzykę można.

 

Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że mimo wyłączenia głośnika, aby muzyka nie przeszkadzała mi w drzemce, budzony byłem podczas każdego komunikatu zmiany wachty.

— Król zwierząt Lew — w języku kodowym oznacza „zwrot w lewo”, Baran — odkotwiczyć, Osioł — to agregat prądotwórczy, Świnia z prosiakami — duży trał akustyczny, o podobnym do szynkowego zwierzaka kształcie, z doczepionymi do niej małymi trałami. Reszta drobnicy czyli myszy, żabki i wszy to różnego rodzaju uchwyty przy cumach. I to było by na tyle.

 

— A nie. To nie wszystko — Zauważyłem. Została jeszcze kaczka.

 

— Świetnie doktorku. Widzę, że zielony zaczyna kumać.

 

 „Korek” roześmiał się rozluźniony.

 

— Otóż, kaczką nazywamy konsolę, czy jak niektórzy mówią podstawę, na której umocowany jest radar. Łączy ona w jednej podziurkowanej stalowej płycie trzy maszty wychodzące z pokładu w formie trójnogu, stopniowo zwężając się do góry.

 

— Mnie to przypomina konstrukcję wieży Eiffla w Paryżu — oglądaną z perspektywy kilometra.

 

— Może. Nie widziałem — odparował „Korek”.

 

Okręt wojenny ma swoją odrębną specyfikę. Życie na nim przebiega w ściśle określonych schematach. Podstawą jest Regulamin Służby Okrętowej ( RSO), który z kolei służy do opracowania tzw. rozkładów, czyli dokumentów normatywnych określających zakresy obowiązków na każdym stanowisku.

W tym momencie miałem już prawie całkowicie zapełnione komórki mózgowe nowymi wiadomościami i z trudem przyswajałem sobie wykład ZDO, ale starałem się słuchać uważnie. Punktów w regulaminie okrętowym jest ponad 600 i wszystkie powinny być znane marynarzom załogi. Te, które dotyczą stanowiska, na którym się służy, muszą być wykute na blachę, aby nawet po nagłym obudzeniu bezbłędnie powtórzyć. W sytuacjach awaryjnych nie ma czasu na zastanawianie się co robić. Trzeba działać błyskawicznie i zgodnie z instrukcją. Każda inna sytuacja to samobójstwo, anarchia i w rezultacie wszyscy idziemy na dno. I tym optymistycznym akcentem kończę. Bye, bye — dobranoc już śpię!

Spojrzałem na zegar. Było wczesne popołudnie. Ale „Korek” miał nocną wachtę, przed którą chciał wyspać się w dzień. Bo rytm dobowy podczas dozoru zmienia się w zależności od godzin służby a nie pory nocy czy dnia.

 

 

***

 

 

 

 

 

Żadna z kobiet, z którymi się kochał, nie wiedziały o innych. Mogły się domyślać, ale tego tematu nie poruszały. Wszystkie wiedziały, że ma trzecią żonę i syna, i to co z nimi robi jest tylko miłym spędzeniem czasu, wzajemną, ale chwilową fascynacją, rozkoszą odczuwania zbliżenia ciał.

 

— Tłumaczy to chemia? Czy to działa na odległość?

 

— Dlaczego pytasz?

 

— Bo w wielu przypadkach te zbliżenia, nie były przypadkowe, ale prowokowane. Niektórzy nazywają to przeznaczeniem, stanem przewidywalnym, postępowaniem koniecznym, zapisanym gdzieś w zaświatach, od którego się nie da uciec ani obronić.

 

Wzajemna bliskość po pierwszym spojrzeniu?

 

Czasem wystarczy spotkanie oczu, błysk iskry pożądania, i tego samego dnia ba, po godzinie znajomości, spełniało się to największe z przyjemnych zbliżeń przeciwnych płci. Wejście narządu męskiego w kobiecy, w pieszczotach, pocałunkach, głaskaniu, drżeniu skóry, łaskotaniu włosów, dotykaniu rzęs. Wtedy czuł się prawdziwym mężczyzną — Buffalo Billem tapczanowych prerii. Romantyczne oczarowanie ucieleśnione wzajemnym przenikaniem jonów z błon śluzowych i skóry.

 

— To tylko chemia — mówiła Elżbieta.

 

— To dla czego do cholery działa tylko w niektórych przypadkach? Czy do zbliżenia seksualnego potrzebny jest katalizator?

 

Tak bywa, choć nie pokrywa się to z fizyczną sprawnością. Powodem może być brak systematyczności w fizycznych kontaktach, czasu na wzajemne poznanie szczegółów podniecających drugą osobę, słabości różnych obszarów ciała, które czasem wyczuwa się intuicyjnie. Sama natura prowokuje, zbliża, a może i planuje wcześniej to, co wydaje się trudne, nieprzewidywalne, niemożliwe, a jednak się spełnia. Wchodzić głęboko w rozkosz pochłaniającą świadomość, doprowadzającą do ekstazy drgań, konwulsji niekontrolowanego zadowolenia, to marzenie każdego prawdziwego mężczyzny. A jeśli kobiety wczują się w rolę zdobywającej, rozpieszczającej, szukającej wrażliwych miejsc, kochającej na różne sposoby i pozycje, to spełnia ci się więcej niż marzenie.

 

Może to też zaplanowano tam? Na Górze?

 

 

 

***

 

 

 

Z notatnika Leszka

Był sierpień 1993 roku. Na Półwyspie Helskim jak zwykle odpoczywała „Warszawka”: politycy, aktorzy, dziennikarze. Znane postacie z pierwszych stron gazet, filmów i telewizji. Często, kiedy była potrzeba korzystali oni z pomocy szpitala wojskowego, na mocy umowy zawartej z Wojewodą gdańskim i dowódcą Marynarki Wojennej. Właśnie skończyłem zmieniać opatrunek na nodze znanego aktora Aleksandra F. z Łodzi, grającego rolę Maćka z Bogdańca w filmie Forda „Krzyżacy”, kiedy zadzwonił telefon.

— Proszę się u mnie zameldować — usłyszałem w słuchawce głos komendanta.

 

— Co ten kutas znowu wymyślił — pomyślałem z niesmakiem pamiętając poprzednie wizyty, z reguły kończące się awanturą, a przynajmniej zwróceniem uwagi na niestosowny romans z pielęgniarką na dyżurze, albo nagłe oddelegowanie mnie na dozór w morze.

 

Bez pośpiechu przebrałem się w mundur i za pięć minut pojawiłem się w sekretariacie.

— Nie wiesz o co chodzi? — zapytałem sekretarkę i kadrową w jednej osobie, ładną seksowną kobietę o kruczo-czarnych włosach, chochlikach w oczach, ubraną w różową bluzkę uwydatniającą niezły biust, oraz sukienkę mini, dla wyeksponowania zgrabnych nóg.

 

Od czasu kiedy zoperowałem jej tarczycę z powodu wola, sekretarka wypiękniała, stała się obiektem pożądań jednego z ordynatorów, a mnie traktowała jak starego przyjaciela z którym można było, jak to się mówiło, konie kraść, a gdyby nie było innych, chętnych pokrywaczy, z nudów, od czasu do czasu się przespać.

— Nie martw się — szepnęła konspiracyjnie. Tym razem to przyjemna niespodzianka. Lecisz do Hiszpanii...

 

Otworzyłem usta ze zdziwienia, ale już nie mogłem zareagować, bo komendant otworzył obite dermą drzwi i zaprosił mnie do środka.

— No cóż kolego, zaczął zawieszając głos. Jesteście dobrym chirurgiem, znacie nieźle angielski, byliście w służbie ONZ, to chyba sprawdzicie się w przyszłości i w NATO?

 

Milczałem czekając na dalsze rewelacje, ale byłem dobrej myśli po zdawkowej informacji sekretarki i przyjaznym głosie szefa. Zwracanie się per kolego, oznaczało względnie dobry humor. Zbyt wcześnie się wychylać nie warto, a nóż się nie sprawdzi, albo ktoś zazdrosny storpeduje sprawę, jak to prawie stało się przed moim wylotem do Egiptu. Wtedy „usłużny” kolega doniósł, że „ten chirurg z „Półwyspu” to ochlapus i podrywacz”. Na szczęście pismo przyszło już po wylądowaniu w Kairze, a dowiedziałem się o tym kilka lat później od operowanego na kamicę żółciową „uszatka” z cypla, jak nazywaliśmy oficerów z wojskowej służby wewnętrznej.

— Pojedziecie za dwa dni w towarzystwie jeszcze trzech chirurgów z Marynarki Wojennej, jednego z Bydgoszczy, z Żar i zastępcy szefa służby zdrowia WP z Warszawy. Będzie to wycieczka-szkolenie — poprawił się — w szpitalu U.S. Navy w Hiszpanii. Znajduje się on w miejscowości Rota, w pobliżu Kadyksu nad Atlantykiem.

 

Komendant trzymał w ręku dokument przesłany faxem, z mapą i dokładnym planem wizyty. Nie odzywałem się stojąc lekko osłupiały. On natomiast wydawał się być zadowolony z wrażenia, jakie jego słowa wywarły na mnie, uśmiechnął się i kontynuował dalej wywody.

—Jak się pan orientuje, Polska stara się o przyjęcie do NATO. Marynarka Wojenna zawsze miała dobre kontakty z Zachodem, nasze okręty wizytowały w Anglii i Francji. Teraz kolej na Amerykę, konkretnie jej bazę w Hiszpanii.

 

Nadal dyskretnie milczałem.

— Ma pan szczęście. No i ta znajomość angielskiego, którą moje pokolenie tak zaniedbywało, a właściwie nie mieliśmy motywacji, aby się uczyć. Dowódca zadecydował, a ja nie oponowałem. Cóż. Amerykanie chcą widzieć chirurgów, bo to szpital o tym profilu. „Wycieczka” potrwa 5 dni w tym 4 dni szkolenia metod postępowania chirurgicznego na morzu, oraz ewakuacji do szpitali polowych. Tematyka nam znana.

 

— Tylko inne możliwości — wreszcie odzyskałem głos.

 

— Taaak. Cóż, o tym przekonamy się po pana powrocie. Zobowiązuję kolegę do notatek, a potem przedstawienia ich naszej załodze. Proszę, oto dokładne informacje. Plan pobytu, mapa, dane liczbowe, nazwiska personelu. U nich to nie jest tajne.

 

— Szkoda, że nie jestem młodszy — dodał po chwili.

 

— Hiszpanki — rozmarzył się. Poznałem jedną na studiach. Super dziewczyna.

 

Nie odzywałem się, bo i cóż w tej sytuacji mogłem mówić. Nigdy przedtem nie zdarzyło się, aby komendant tak półprywatnie mnie potraktował. Musi być kurewsko zazdrosny — pomyślałem z satysfakcją. Pewnie gdyby nie opinia z ONZ, nigdy bym na ten lot się nie załapał. Odmeldowałem się i już w gabinecie popatrzyłem na dokumenty. Lecimy samolotem C-12 mogącym zabrać na pokład 7. pasażerów, 4. członków załogi i 2000 kg bagażu.

Tyle nie zabierzemy — pomyślałem rozluźniony. Start z terminalu wojskowego lotniska Okęcie w Warszawie.

 

 

***

 

 

Syn Leszka i Elżbiety był wysokim smukłym młodzieńcem. Bardzo zdolnym, szybko przyswajającym wiedzę z programu szkolnego, ale niedojrzałym, nudzącym się i leniwym. W klasie maturalnej do której dojeżdżał do Pucka, przestał się uczyć. Nie chodził na zajęcia, olewał wszystko łącznie z rodziną.

 

Gdzie tkwi błąd wychowawczy — zastanawiali się często? Może w zbyt wielkiej miłości do jedynaka? W dostępie do wszystkiego co było w zasięgu wówczas szczęśliwego małżeństwa a może, kiedy stwierdzili, że ich wspólnie wytyczona węzłem małżeńskim droga zaczyna się rozchodzić i Jędrek przeżył to w głębokim stresie?

 

Minęło kilka lat od czasu, kiedy praktycznie został tylko z matką, bo ojciec rzucił się ponownie w pracę na promach nie będąc po pół roku w domu, zamiast pomagać jej i być podporą, dołował ją w sposób trudny do wyobrażenia. Drwił, szydził, śmiał się z poważnych spraw, a na rodzinnych spotkaniach, kiedy Leszek wracał z długiego rejsu potrafił bezczelnie ogłaszać:

 

— Stać was na to, abym to wszystko miał w dolnym poważaniu. Naukę, wiarę, szacunek i hierarchię wartości.

 

— Znam co najmniej kilku facetów mądrzejszych od tego waszego Pana Boga.

 

— Kpię sobie z tych waszych dorosłych, poważnych spraw — rozumiecie?

 

Nie rozumieli. Stres jaki obydwoje przeżywali z powodu niezrozumiałych zachowań syna i jego stosunku do świata przewyższał ich sposób myślenia.

 

— Musicie mnie sponsorować i koniec. Taka jest wasza rola i psi obowiązek — wykrzykiwał.— Mam do was prawo i będę się domagał czego chcę. Nauka jest głupia, szkoła niepotrzebna. Wszystko to strata czasu, liczy się forsa. Resztę mam głęboko w dupie — was z resztą też — dodał — ale pod nosem tak, aby Leszek nie usłyszał.

 

Elżbieta słyszała i zrozumiała, ale zatkało jej takie stwierdzenie mowę, a potem nie śmiała powtórzyć Leszkowi ze zwykłej matczynej litości i przesadnej troski o synalka. Narkotyki, dziewczyny, gry komputerowe i piłka nożna, to były jego zainteresowania.

 

Arka Gdynia — górą — Areczka gola — powtarzał.

 

Bezsensowne, szczeniackie spojrzenie na otaczający świat. Wszystko widział oczami rozbawionego zabawkami dziecka, które nie rozumie co to odpowiedzialność i bawiąc się zapałkami podpala dorobek życia rodziców.

 

Straszne? Straszne. Ale czy jest wyjście z sytuacji w której ojca często nie ma w domu przez miesiące, a matka nie umie podjąć decyzji, czy zdecydować się na związek z innym mężczyzną, który ja fascynuje? Pewnie jakieś wyście jest. Nie ma sytuacji beznadziejnych. Zawsze coś zostaje w zanadrzu, ale trzeba konsekwencji wychowawczej, w karaniu, wybaczaniu, ale przede wszystkim w rozsądnej, nie zaborczej miłości, obezwładniającej młodą osobowość. Bo ta już w swoim założeniu zawsze się kończy źle, a często tragicznie.

 

Leszek rozważał sytuację, której do końca nie rozumiał i co gorsze czuł się w dużym stopniu winny. W kiosku na rogu ulicy kupił dwadzieścia jeden tulipanów. Zwykle sympatycznie uśmiechnięta na jego widok kwiaciarka, tym razem potraktowała go obojętnie. Orientowała się w sytuacji i nie chciała powodował komplikacji w walącym się związku i kłopotach wychowawczych syna?

 

Tego nie wiedział i właściwie nie chciał wiedzieć. Jemu, ona też była obojętna. Rok temu, kiedy wrócił z rejsu a Elżbieta przebywała w sanatorium, kwiaciarka zaprosiła go na zaplecze i właściwie nie rozumiał i nie próbował specjalnie zrozumieć, dlaczego doszło między nimi, do przelotnego zbliżenia.

 

Chemia — powiedział sobie — i nie myślał o tym więcej.

 

Okazało się to przemijającą, nic nie znaczącą, choć przyjemną a nawet na moment zniewalającą chwilą. A tulipany były długie, o ciemnożółtej barwie, wysmukłe jak jego syn, z szerokimi solidnymi liśćmi o głębokim kolorze zieleni.

 

Zazdrość połączona z nadzieją — pomyślał.

 

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka

Czekaliśmy w hangarze na Okęciu po wejściu specjalną boczną bramą, nie bardzo wiedziałem czy dla dyplomatów czy tajniaków. Termin odlotu wyznaczony był na godzinę 11.00 a my jak zwykle, zjawiliśmy się dwie godziny wcześniej. Trochę zdenerwowani, bo do startu było 10 minut, a nikt się nami nie interesował i nic nie wskazywało, by amerykańscy piloci byli na czas.

— Nie bój nic — pocieszał mnie Bogdan H. uczestnik kilku misji ONZ. Oni szaleją po Warszawie i zjawiają się na 5 minut przed odlotem a o samolot dbają służby naziemne. Piloci są od wyższych celów.

 

Nie bardzo mu wierzyłem, ale okazało się, że miał rację. Jak w szwajcarskim zegarku o 10.55 z iście kowbojską fantazją zjawili się piloci, jeden w mundurze dwóch po cywilnemu.

— Hello Boys — usłyszeliśmy. Is it all right everything? (Wszystko w porządku?)

 

Krótko po męsku i wojskowemu powitał nas po cywilnemu ubrany trzeci pilot przedstawiając kolejno; Bridges, Manco, Urbieta.

— We all right and ready, but...you... (My O.K. i gotowi, tylko czy wy?

 

— O.K. Przerwał mi ze śmiechem widząc, że przyglądam się uważnie, podejrzewając czy nie są na katzu. — No, No „Wszistko jeść O.K. Żaden probliema . — „Żaaraz wystartujem” — wypalił lekko z wileńska zaciągając.

 

Silniki samolotu były już wcześniej przygotowane przez personel naziemny, paliwo zatankowane. Widać było profesjonalizm we wszystkich elementach przygotowania do startu. Amerykański major Ż. z ambasady, który przywitał się z nami na lotnisku i potem zniknął, pojawił się ponownie tłumacząc zasady zachowania się w samolocie, wyznaczył miejsca i obiecał, że powita nas za 5 dni po powrocie, a teraz musi wracać do swoich obowiązków.

— Będziemy mieli dwa międzylądowania w Stuttgarcie i Marsylii — poinformował nas pierwszy pilot. Siadajcie wygodnie, pasów nie trzeba zapinać, kamizelki ratunkowe macie pod ręką.

 

Start odbył się bez przeszkód a słoneczna pogoda gwarantowała przepiękne widoki. Lot odbywał się na wysokości 2, czasem 3 tys. metrów z reguły poniżej pułapu chmur. Trzeci pilot w cywilu okazał się nieźle znać język polski, więc informował nas o miejscach lądowania, bazach amerykańskich w Europie i szpitalach US Navy co nas interesowało najwięcej, Z czasem wywiązała się luźna rozmowa, z opowiadaniem dowcipów których sensu Amerykanie nie bardzo pojmowali w przeciwieństwie do nas. Zapamiętałem powiedzonko dowcipnego chirurga z Żar.

„Co masz zrobić dziś zrób jutro, będziesz miał jeden dzień wolnego”

 

Trzeci pilot C-12, mający rodzinne powiązania z Polską zaskoczył nas rewelacyjną historią po której byliśmy zszokowani i zawstydzeni, że nigdy o tym nie słyszeliśmy.

— Nie mogliście o niej słyszeć, bo historia lotnictwa peerelu obejmuje tylko to co przyszło ze Wschodu i powietrzną bitwę o Anglię podczas II Wojny Światowej — wyjaśnił. — Poza naszymi wspólnymi bohaterami, Kościuszką i Puławskim — kontynuował swoją opowieść Amerykanin — którzy wsławili się w walce o niepodległość Stanów Zjednoczonych, oraz deklaracją prezydenta Woodrowa Wilsona o powołaniu niepodległego państwa polskiego w 1918 roku, również lotnicy amerykańscy mieli swoje pięć minut w wojnie Polsko Sowieckiej w 1919-1920. Była to Eskadra Myśliwska im. Tadeusza Kościuszki. Pomysłodawcą jej był kpt. Merian C. Cooper mój daleki krewny, a pierwszym dowódcą major Cedric E. Fauntelroy. Był to nasz dług honorowy za walkę waszych żołnierzy o wolną Amerykę. A o tych lotnikach, teraz przez was zapomnianych bohaterach, którzy dali się we znaki kozakom i pociągom pancernym we Lwowie, Przemyślu i Berdyczowie, jeszcze usłyszycie.

 

— Idą dla was inne, lepsze czasy — pokiwał głową — widząc nasze niepewne miny. Ale teraz uciekamy od historii i wracamy na ziemię, ale nie lądujemy, jeszcze nie. Nasza główna baza — ciągnął swoją opowieść — znajduje się w Stuttgarcie. Marynarka Wojenna USA ma w Europie jeszcze szpital we Włoszech i Hiszpanii. Ten ostatni jest celem waszej wizyty. Znajduje się on w miejscowości Rota, na terenie dużej hiszpańskiej i amerykańskiej bazy wojskowej. Teren i częściowo port, wynajmowany jest przez rząd USA. Jest to „sporo” kilometrów kwadratowych na lądzie, oraz nabrzeża portowe, w których stacjonuje zwykle kilkanaście naszych okrętów, a czasem któryś z lotniskowców. Hiszpanie są bardzo uczuleni na naszą obecność wojskową, więc poza terenem poruszamy się po cywilnemu. Ale w sumie są zadowoleni, bo zatrudniamy kilkaset osób i nieźle płacimy. Baza położona jest w pobliżu najstarszego miasta — twierdzy w Europie. Nie tylko nad Atlantykiem, to znaczy Kadyksem — zakończył.

 

Tymczasem wylądowaliśmy w Stuttgarcie. Amerykanie załadowali tylko kilka worków poczty, wymienili pozdrowienia, i polecieliśmy w kierunku Marsylii. Nadal podziwialiśmy przepiękne widoki, a szczególnie malownicze brzegi morza Śródziemnego, bo lot tak był zaplanowany, że jakiś czas lecieliśmy wzdłuż brzegów. Statki, jachty, kutry rybackie a na lądzie czarne linijki szos lśniły punkcikami poruszających się samochodów. Żałowaliśmy, że nie było w planie zwiedzania Marsylii mimo kilkugodzinnej przerwy na obiad, techniczne sprawdzenie samolotu i tankowanie paliwa. Ale Marsylię z jej pięknym bulwarem miałem okazję zobaczyć przy innej okazji, więc nie było mi tak bardzo żal, ale nie przyznawałem się do pobytu w niej i gościnie u żyjącego wówczas, znanego polskiego pisarza i dramaturga Witolda Gombrowicza mieszkającego w pobliżu.

Dalszy lot przebiegał nad brzegami Francji, potem Hiszpanii (m. in. podziwialiśmy Barcelonę i Tarragonę). Zwracały na siebie uwagę czerwonawego koloru pola uprawne, ogromne areały winogron i truskawek, ogrody pomarańczy i pomidorów. Wszystko z góry wyglądało malowniczo, jak kolorowa szachownica z wyraźnie wyznaczonymi przez człowieka granicami, a nawadniane sztucznie pola wprawiały nas w podziw dla kapitalistycznej gospodarki, rozwijającej się szczególnie szybko po wejściu Hiszpanii do Unii Europejskiej.

Wreszcie lądujemy. Jesteśmy w wyjściowych mundurach, eleganccy, wzbudzający trochę ironiczne uśmiechy pilotów, nie przywiązujących wagi do wyglądu zewnętrznego. Na zewnątrz przez okna widzimy amerykańskich żołnierzy i cywili w koszulach z krótkimi rękawami, obecne są również kobiety.

— Temperatura przekracza 35 stopni C — informuje nas trzeci pilot. W US Navy służy sporo kobiet — dodaje.

 

My do widoku kobiet w wojsku nie byliśmy przyzwyczajeni, ale ich uśmiech i sympatyczne powitanie odebraliśmy z satysfakcją.

— Pewnie wam gorąco, ale piękne mundury — usłyszeliśmy.

 

Kilka dni pobytu u Amerykanów w bazie Rota, wypełnione były medycznymi zajęciami praktycznymi i wykładami. Imponowała sprawność organizacyjna systemu ewakuacji, zaplanowana tak, aby z pola walki ranny żołnierz błyskawicznie mógł znaleźć się poza linia frontu, a potem helikopterem i samolotem do bazy szpitalnej w zależności od stanu, rodzaju schorzenia i miejsca zdarzenia. W zakres ewakuacji wchodził transport samochodowy, ale głównie lotniczy, łącznie z lotem z Europy do Stanów.

Architektoniczne, szpital w Rocie zbudowano w stylu śródziemnomorskim, lekko i przewiewnie, z dużą ilością wypielęgnowanych trawników i lądowiskiem dla helikoptera. Etatowo było to 50 łóżek chirurgicznych i 3 sale operacyjne. Na czas wojny mógł zwiększyć liczbę leczonych do 250. Personel liczył ok.180 osób, co nas też zaszokowało w związku z dyskusją u nas o nadmiernej liczbie pracowników w szpitalach. Wśród personelu dominowali chirurdzy, anestezjolodzy, ale byli również lekarze innych specjalności, np. lekarze rodzinni.

Na wyposażeniu szpitala był m.in. polowy tomograf komputerowy (TK), w kontenerze z samodzielną stacją zasilania. W Polsce wówczas było zaledwie kilka TK w najlepszych klinikach akademickich. Poza tym laboratorium, stacja krwiodawstwa, 10 gabinetów stomatologicznych (!) i całe zaplecze logistyczne z samochodami ciężarowymi, autobusami, karetkami, kuchnią ...

Zaskakujący był fakt zarezerwowania 10 łóżek dla, i tu wzięliśmy głęboki oddech... leczenia w trybie szpitalnym przewlekłych alkoholików. Z tego rodzaju problemem na tak szeroka skalę spotkaliśmy się po raz pierwszy, nic więc dziwnego, że mocno nas zainteresował.

— Wyszkolenie jednego dobrego pilota kosztuje kilka milionów — tłumaczono nam — dlatego ich leczymy intensywnie i drogo, bo to i tak się opłaca. Nie mamy tylko względów dla narkomanów, tych wyrzucamy z armii natychmiast.

 

Komfort sal jedno i dwuosobowych z sanitariatami, prysznicem, telewizorami i telefonami przy łóżkach, był szokujący Nie wspominam tu o komputerowo prowadzonej dokumentacji, znakomicie zaopatrzonej apteki, właściwie wszystko o czym może marzyć lekarz chirurg było do dyspozycji. Kiedy na drugi dzień zwiedzaliśmy wojskowy szpital armii hiszpańskiej, miny mieliśmy bardziej normalne. Standard niewiele różnił się od Szpitala MW w Gdańsku-Oliwie. Rzucała się w oczy spora liczba sióstr zakonnych pracujących jako pielęgniarki, krucyfiksy Chrystusa na ścianach (wtedy jeszcze u nas zakazane). Czystość, liczba chorych w salach itp. sprawy były porównywalne.

Po każdym, dość wyczerpującym dniu szkoleniowym, wieczorem organizowana była uroczysta kolacja w lokalu, a w jeden dzień grilowanie (barbecu), w ogrodzie w prywatnej willi komendanta oraz wycieczki. Do Kadyksu oraz Jerez pojechaliśmy małym busem, który poprowadził sam komendant szpitala.

— Będziemy swobodni bez kierowcy — powiedział — który poprzednio prowadziła dziewczyna, jak większość żeńskiego personelu szpitala, przesympatyczna i pełna uroku.

 

W Jerez degustowaliśmy słynne hiszpańskie wino sherry i brandy. W piwnicach gdzie przechowywano je w beczkach dębowych z różnych roczników znaleźliśmy małe „polonicum”. Na jednej z beczek widniał napis; „zamówiona przez księcia Czartoryskiego” Oprowadzający nas Hiszpan kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski i z Wybrzeża szeroko uśmiechnął się mówiąc.

— Mamy z Polski jednego klienta naszego wina mszalnego. Wydanie Specjalne dodał i pokiwał z uznaniem głową.

 

— Zamawia je jeden prałat z Gdańska, ale nie powiem nazwiska, bo to tajemnica handlowa.

 

— Uśmiechnęliśmy się z satysfakcją.

 

— Znamy, znamy.

 

— O...zdziwił się i dodał. Shipyard Gdańsk. Lech Walesa superman. Solidarity is O.K.

 

A podczas wieczornych rozmów Amerykanie dziwili się, że Kopernik i Curie Skłodowska to Polacy. Jan Paweł II i Lech Wałęsa to były jedyne im znane nazwiska, poza historycznymi, wspominanymi przez pilotów, Kościuszką i Pułaskim.

„Polish wodka”, to był jeszcze jeden atrybut polskiej perfekcji jaką mogliśmy się pochwalić. Każdy z nas miał ze sobą trochę „zapasu”, więc po oficjalnych kolacjach, zapraszaliśmy co niektórych lekarzy do pokojów, w których nas zakwaterowano. Były to apartamenty z pełnymi wygodami. Co odważniejsi przychodzili na posmakowanie polskiej specjalności alkoholowej. Ze zdziwieniem zaobserwowaliśmy, że na oficjalnych przyjęciach i szkoleniach, wśród gości znajdowali się również nie lekarze. Chirurdzy amerykańscy delikatnie pokazywali nam wówczas „Urbana”, czyli duże uszy i wszystko było jasne. Tajne służby specjalne są wszędzie i w każdym systemie.

Na zakończenie, tuż przed odlotem poszliśmy pożegnać się i podziękować za wspaniałe przyjęcie dowódcy bazy w Rocie. Chwilę przed wyjściem do sztabu, każdy z nas otrzymał na pamiątkę oryginalną mosiężną klamrę do paska z herbem „ US Navy” i wygrawerowanym napisem; „Nobody is perfect, apart from the capitain” (Nikt nie jest perfekcyjny poza dowódcą). Po krótkim oczekiwaniu w sekretariacie, komendant Navy Hospital zameldował naszą delegację.

— Hello, Boys... powitał nas znajomy trzeci pilot z warszawskiego lotniska Okęcie. Tym razem był w mundurze generała.

 

 

 

***

 

 

Jechał kolejką przez Trójmiasto. SKM. Szybka Kolej Miejska. Dopiero niedawno rozszyfrował ten skrót. Zawsze miał trudności w pokonywaniu różnego rodzaju literówek. ZNP; Związek Nauczycielstwa Polskiego, w medycznym skrócie oznaczał „Zespół Napięcia Przed Miesiączkowego” i to by się zgadzało jeśli porównać program działania związku, z nerwowością i frustracją nauczycielek, kryjących się za tym skrótem.

 

— Znowu ten palant z wąsami coś idiotycznego wymyślił — usłyszał głos młodego studenta.

 

Po chwili ciszy oznaczającej pytający wzrok innego uczestnika dyskusji, ten sam głos zakończył kwestię;

 

— Chce budować nową Japonię.

 

— Niech próbuje, byle nie przeniósł do nas trzęsień ziemi i skośnych oczu — padła odpowiedź.

 

Mimo woli chwytał fragmenty rozmów młodzieży studenckiej, licznie korzystającej z dojazdów kolejką kursującą miedzy Wejherowem, Gdynią, Sopotem i Gdańskiem.

 

— Co takiego ten palant wymyślił — spytał inny trzymający gruby album na kolanach, w rogowych staroświeckich okularach i cienkim głosie.

 

Widocznie nie usłyszał poprzednich stwierdzeń. Ale odpowiedź była inna dotycząca innego bon-motu.

 

— Jestem za a nawet przeciw!

 

Rozmową zainteresował się atletycznie zbudowany młodzieniec, jadący obok.

 

— Niech mi lepiej zasponsoruje wyjazd do Harwardu, z tych noblowskich dolarów, które przyznała Norweska Fundacja — mruknął głębokim basem.

 

Po dalszej kilku minutowej wymianie zdań Leszek zorientował się, że to grupa studentów jadąca na wykłady wydziału filologii polskiej, znajdującej się niedaleko przystanku Gdańsk-Przymorze. Młodzież głośno przekrzykując i śmiejąc się z dowcipnych uwag wymienianych między sobą zachowywała się luzacko.

 

„To przyszli nauczyciele a może i literaci”, — refleksyjnie, z odrobiną nostalgii pomyślał.

 

— Zaproponował „Maniusiowi”, że może być premierem, jeśli ten poprze go ponownie na prezydenta — wyjaśnił siedzący „okularnik” atlecie.

 

— Paranoja! Nazywa wszystkich popaprańcami, a sam spieprzył całą robotę, kiedy mógł naprawdę coś zrobić.

 

— Jego synek poharatał po pijanemu rączkę, a chirurga w szpitalu Marynarki Wojującej obryzgał rzygowinami i obrzucił „mięsem”. Podobno po zakończeniu szycia ran stwierdził bezczelnie:

 

— Od jutra tu nie pracujesz gnojku. Ja ci to załatwię, ty pierdolony kutasie.

 

Wiem to od kolegi z Akademii Medycznej, który w tym czasie odbywał staż na Izbie Przyjęć w Mar Woju. Tak relacjonował wydarzenie trzeci student, o bladej, nieco pokrytej wypryskami, niewyspanej twarzy.

 

— To napisz o tym wiersz — wieszczu — roześmiała się puszysta studentka w fantazyjnym kapeluszu, a la Krystyna L.Ch. — gdańska poetka, żona znanego pisarza i profesora Uniwersytetu.

 

— Dzieci porządnych ludzi czasem się wynaturzają — stwierdził tubalnym głosem atleta.

 

— Forsa, forsa tylko forsa się liczy. Reszta to iluzja, bzdura i chcica. Zupełnie jak w sztukach Mrożka — zakończył swoją tyradę ostatni z grupy, o błyszczących podnieconych oczach i długiej czuprynie spływającej w kierunku pleców splecionym warkoczem, przewiązanym jak u dziewczyn kolorową gumką.

 

Jakiś popieprzony poetycki pedał — stwierdził w myślach Leszek.

 

Zastanawiał się dlaczego tak chłodno przyjmował te młodzieńcze bulwersujące paplania. Może wspomniał siebie z czasów studenckich, bo młody człowiek przypominał mu jego, sprzed czterdziestu laty, kiedy po październiku `56 czuł się zbuntowanym działaczem Zrzeszenia Studentów Polskich i razem z późniejszym sekretarzem, ambasadorem i doradcą wszystkich prezydentów, Stanisławem C. rozrabiali w środowisku gdańskich żaków.

 

Zgrzyt hamulców i pisk na szynach uprzytomnił mu, że zbliżają się do kolejnego przystanku, a młody atletycznie zbudowany student, umyślnie wpadł na niego, łokciem uderzając niby przypadkiem w bok, z lekceważącym wzrokiem i gestem pogardy dla starszego pana. Widocznie zwrócił uwagę na uważne spojrzenia Leszka, które go irytowało.

 

— Czego się tak gapisz dupku — rzucił już z peronu.

 

Spójrz na tego palanta — rzucił ironicznie do studenta poety. Ma tak głupią minę, jakbyśmy mówili o nim, a nie tym durniu z wąsami z pobliskich Polanek.

 

Drzwi się zamknęły, kolejka ruszyła, a jemu uderzenie łokciem odebrało na kilkanaście sekund oddech.

 

— Młodzież — stęknął z bólu — nie zważając na ironiczne uśmiechy innych pasażerów — może jest coraz mądrzejsza, ale myśmy nie byli tacy bezczelni.

 

Demokracja, z błędami czy bez, z kolesiami rządzącymi lub robiącymi pieniądze, różniła się radykalnie od poprzedniej epoki. Wtedy nawet źle pomyśleć o rządzących było strach, a za takie rozmowy lądowało się w areszcie. Większość nie znała książek Orwella o totalitarnym systemie „u zwierząt”. Były wprawdzie w drugim obiegu, ale mało kto miał do nich dostęp. Studia medyczne były tak absorbujące, że nie znajdował czasu na politykę. Podobnie garstka zaprzyjaźnionych kolegów z Uniwersytetu i Politechniki, bojaźliwych na ogół inteligentów tak jak i on oficjalnie chwaliła władzę. Były jednak wyjątki. Niektórzy pisali artykuły do gazet, sztuki dla teatrów, kręcili odważne filmy.

 

Po solidarnościowej rewolucji znaleźli się w sejmie i senacie. Ale poza wolnością słowa, ograniczoną z resztą przez nowych właścicieli mediów, niewiele zdołali zrobić oddając władzę dzięki głupocie, sporom i wewnętrznym tarciom inicjowanym przez sprytnie wprowadzonych do ich szeregów ubeków.

 

Wyczuwał to, co wszyscy — kłamstwa, podwójną moralność, zakłamanie wysoko partyjnych notabli głoszących co innego z trybuny, a co innego w zaciszach domowych. Chwaląca moskiewskie uczelnie, arystokracja partyjna swoje dzieci wysyłała na studia do „Stanów” czy Anglii, za pieniądze, jak to się szeroko określa podatników. W codziennym życiu szpitalnym i wojskowym była to mało znacząca miniatura codzienności, w której właściwie czuł się dobrze. Czasem intuicyjnie wyczuwał, że powinien zbliżyć do nielicznych opozycjonistów, ale nie zdobył się na odwagę, aby to zrobić. Jak większość godził się z kłamstwem i nonsensami systemu. Udawał, że wierzy w pseudo prawdy, głoszone przez oficerów politycznych, dla spokoju swojego i rodziny. Aby studiować, zdobyć dyplom, zarabiać jakieś pieniądze i żyć normalnie można było stać z boku, nie angażując się po stronie przeciwnej. Był typowym konformistą.

 

„Bardzo się od nich różniliśmy” — pomyślał z zażenowaniem, gdy wrócił mu oddech po uderzeniu łokciem przez studenta — atletę a przecież minęło zaledwie kilkanaście lat.

 

Instynktownie czuł, że to co działo się realnie nie było normalne a jednak, kiedy krzywdzące decyzje dotykały kolegów, nie zdobył się na wybuch buntu, czy na konkretną działalność podziemną. Nie był typem bohatera. Czasem tylko poczuwał się, by w życiu zrobić coś dobrego. Były to sprawy malutkie, choć dla niektórych osób, szczególnie pacjentów, istotne. Ale to drobiazg w porównaniu ze zgrzytem hamulca historii, w których przyszło mu żyć, czasu końca dwudziestego wieku, przełomu wejścia w wiek dwudziesty pierwszy. Nie przewidywał wydarzeń, które zaplanowali i zrealizowali w niekoniecznie spiskowej historii dziejów, globalni wizjonerzy przyszłości, Gdańscy Stoczniowcy.

 

 

 

***

 

 

— Działasz na mnie jak narkotyk!

 

Nie wiadomo dlaczego tak się dzieje, że dwoje ludzi ma na siebie wpływ albo zdecydowanie przyciągający, albo odpychający. Nie była wolna, ale atrakcyjna i w pełni sił i zdrowia, że nie korzystać z propozycji, którą przynosiło życie byłoby nonsensem i nie po męsku — mówiło się w środowisku. Chętnie umawiała się z nim na każdą propozycje spotkania. Jak to organizowała, bo praca dom, dzieci, nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Męska, typowa, samcza wygoda. Czasem jechali do hotelu i jak seksualnie niewyżyci nastolatkowie, od pierwszych minut po zamknięciu pokoju zaczynali się całować pieścić, rozbierać i wchodzić w siebie. Starał się to robić jak najdelikatniej, ale szybko. Czasem za szybko. Wtedy, aby i ją doprowadzić do całkowitej satysfakcji stosował bardziej wyrafinowane pieszczoty. Palcami, dłonią, ustami, nosem. Jak już była otwarta, wchodził w nią głęboko. Sztywność jego penisa, nie zawsze była wystarczająco długa. Pocił się przy tym działaniu, po wytrysku nie odczuwał już przyjemności, ale chciał, aby powtarzając w ekstazie jego imię ona również wyrzuciła z siebie obezwładniający rozkoszą płyn. Ważne było, aby mieli obydwoje spełnioną chwilę pełnego zapomnienia, pełnej satysfakcji, wypłynięcia ponad ocean wyobraźni, poza normalność dnia. Bo to były na ogół kradzione godziny. To był czas poranny, lub wczesne popołudnie, czas możliwy do utrzymania ich związku w tajemnicy, w gronie niewielkiej liczby osób domyślających się, ale nie będących pewnymi, że oni się spotykają. To jedyny sposób dla celów wyższych; bezkonfliktowego utrzymania rodziny. O intymnych zbliżeniach mogą wiedzieć dwie osoby. On i Ona.

 

Trzeba tak się zachowywać. Takie są koszty konwenansów, ale nie tylko. Nie wolno krzywdzić innych. Osoba żony, czy męża od strony psychologicznej powinna być poza świadomością faktu zbliżenia seksualnego z kimś innym, nawet osobą znaną, podziwianą, postacią powszechnie fascynującą. W naszej strefie ”klimatyczno-kulturowej” porządku prawnego i postaw społecznych, lepiej jest funkcjonować w kłamstwie. Dla szczęścia i spokoju innej osoby. Wyznawcy Islamu i ateiści mają przewagę w tym temacie.

 

To hipokryzja?

 

Może. Ale mówienie prawdy w takich przypadkach, udawanie supermena, uzewnętrznianie przeżyć lub ich ujawnianie kolegom czy koleżankom, chwalenie się podbojami seksualnymi, to prymitywizm i głupota. Szczerość i całkowite oddanie to z kolei iluzja. Fascynacja pozwalająca nie liczyć się z niczym i z nikim może trwać jakiś czas. Nie utrwalona, nie scementowana, jest nawet zdolna do ogromnych poświęceń i konkretnych czynów, ale na krótko. Nie jest możliwe, aby była w codziennej gotowości przez lata, szczególnie wtedy, kiedy taka codzienność to nuda, harówka w pracy, obowiązki domowe, spowodują zanik ambicji i działania w jakimkolwiek przyszłościowym kierunku.

 

Czy kontakty pozamałżeńskie sterowane są siłą nadprzyrodzoną, albo przynajmniej przez nią stymulowane? Czy możliwa jest podwójna, ba potrójna lub poczwórna moralność? Za dużo pytań, za mało odpowiedzi. Moralność jest jedna, ale o różnorodnych zakresach wrażliwości.

 

To znaczy, że jej nie ma?

 

To sprawa wielowymiarowości ludzkiej psychiki, zachowań sytuacyjnych, umiaru lub nadmiaru wrażeń, zamierzeń, możliwości.

 

Czyli? Wymiar człowieka jest niemierzalny?

 

Bo czy da się przewidzieć jak zareaguje, lub jak zachowa się osobnik w zaaranżowanej, modelowej sytuacji? W około 90%, na modelu psychologicznym i nauce społecznej da się to podobno określić. Ale zachowanie twórców, (jakiegokolwiek kierunku czy formatu) jest nieprzewidywalne. Najwięcej podpowiada im intuicja, szósty zmysł, choć to też nie jest do końca prawdziwe. Nie da się przewidzieć rodzaju zachowania u indywidualisty. Szufladkowanie ludzi w propozycjach socjalistycznych filozofów i praktyków, już miało być wprowadzane pod koniec epoki Gierkowskiej, i pisemny model opracowany był na potrzeby wojska. To były „orwelowskie”, chore psychicznie plany. Zachowały się opracowywane wówczas książki, modele, takich futurystycznych zachowań, tylko ich autorzy pisali te propozycje nie podpisując się własnym nazwiskiem.

 

 

 

***

 

 

 

Z notatnika Leszka

— Panie Podchorąży — proszę na chwilę do mojego gabinetu.

Tak zwrócił się do mnie dowódca batalionu, major, o wyglądzie inteligenta, o którym wiedzieliśmy, że niezbyt był zainteresowany sprawami gotowości bojowej pułku, bo wrócił z podróży dyplomatycznej z Korei pod auspicjami ONZ i na krótko rzucony był na etat do jednostki bojowej. Oglądałem właśnie znaczki pocztowe, które pokazywał studentom po powrocie z Dalekiego Wschodu. Zbiór prezentowany był w oszklonych gablotach w sali tradycji jednostki i był jedną z nielicznych atrakcji dla studentów odbywających staż podyplomowy w obozie wojskowym w Kołobrzegu.

— To moje prywatne zbiory, ale chciałem je pokazać publicznie tutaj jako, że kończę służbę w pułku. Widzę, że pan podchorąży zainteresował się nimi — rozpoczął rozmowę.

 

— Fascynuje mnie Daleki Wschód, szczególnie Chiny. Chciałbym się kiedyś tam znaleźć — odpowiedziałem.

 

— Cóż. Wspaniałe ambicje. W pana zawodzie jest to możliwe.

 

Zwróciłem uwagę, że mówił do mnie — pan, nie jak reszta pułkowej kadry „wy” podchorąży.

— Trzeba mocno chcieć no i uczyć się języków — kontynuował major — Zna pan jakiś, poza polskim i rosyjskim oczywiście?

 

Milczałem przez moment zastanawiając się co powiedzieć, bo moja znajomość francuskiego była praktycznie żadna, a na studiach chodziłem na lektorat z łaciny. Major roześmiał się.

— Nie musi pan mówić — rozumiem. Niestety większość studentów zna tylko rosyjski i to słabo. To bardzo ważne dla przyszłości — kontynuował — przekona się pan. Teraz nie ma ani okazji, ani potrzeby. Jesteśmy zamknięci dla świata zachodniego, ale to się może zmienić. Proszę o tym pamiętać.

 

Było mi głupio. Wiedziałem, że facet ma rację, ale zarówno w szkole średniej jak i na studiach, prawie nikt z nauczycieli akademickich nie zwracał na to uwagi. Ba, nawet próba uczenia się prywatnie była podejrzana i tylko nieliczni, których rodzice byli świadomi wagi tej umiejętności, lub znali je sami, wymagali od swych dzieci posługiwania się angielskim czy francuskim.

— Tak jest obywatelu majorze — wyrwało mi się — ale tak się złożyło, że nie miałem możliwości. Poza tym w praktyce, niewiele się chyba może to przydać — dodałem.

 

Major popatrzył uważnie, mruknął coś niezrozumiale wyraźnie zawiedziony moją reakcją.

— Cóż, to dziękuję. Ale niech pan przemyśli to co mówiłem, może zmieni pan pogląd. Jeśli będzie pan miał okazję, być w Warszawie, proszę mnie odwiedzić, bo z dokumentów wynika, że ma pan tam liczną rodzinę. Oto moja wizytówka.

 

— Tak jest — odpowiedziałem — jak otumaniony kapral podchorąży i pełen kompleksów prowincjusz, któremu udało się studiować na ekskluzywnej uczelni.

 

— Obywatelu majorze — proszę o pozwolenie opuszczenia pomieszczenia.

 

Zachowałem się standardowo.

— Proszę... proszę — odrzekł, lekko marszcząc brwi i ściągając usta w odruchu dezaprobaty. — Tylko niech panu podchorążemu ponownie podeszwa się nie urwie. Szkoda stopy — usłyszałem już w drzwiach.

 

„Cholera” — przekląłem pod nosem. Nie tylko koledzy robili sobie ze mnie jaja, po „szwanc paradzie”. Na korytarzu wyjąłem wizytówkę. „Dyplomowany Major Ludowego Wojska Polskiego — Ryszard Kukliński” — przeczytałem.

Nazywa się podobnie do zdrajcy i warchoła z Potopu — Sienkiewicza — skojarzyłem. Kukliński czy Kuklinowski. Jeden pies. Tamten był zdrajca i awanturnik, ten nawet sympatyczny, tylko dlaczego się do mnie przypieprzył i po co mnie wezwał do gabinetu?

Po latach na marginesie pamiętnika wpisałem czerwonym atramentem.

„Cóż to za niesamowity chichot historii”. W czterdzieści lat później, pułkownik Ryszard Kukliński, uznany został za bohatera narodowego, pierwszego żołnierza Polski w NATO. Jak wówczas zawiodła mnie intuicja! Ale cóż, byłem przed dyplomem, bez specjalizacji, bez znajomości języków, a nawet bez chęci ich uczenia się. Cóż mogłem znaczyć dla takiego człowieka?

Dziwne, że zwrócił na mnie uwagę i tak sobie myślę dla pocieszenia, że może nie jedynym powodem zwrócenia na mnie uwagi, była „oderwana podeszwa”. Mnie kojarzyła się bardziej z fantastycznym fragmentem Juliana Tuwima z „Kwiatów Polskich”, wyśpiewanym do muzyki Zygmunta Koniecznego, przez czarną madonnę polskiej piosenki, debiutującą nb. w teatrzyku studentów Akademii Medycznej w Krakowie — Ewę Demarczyk.

 

 

***

 

 

Syn Leszka był wysoki, chudy, ale sprężysty i jak na 17 lat, inteligentny i oczytany. Miał jednakże i wady. Był mimozowaty i niedojrzały. Zachowywał się dziecinnie, a matczyne pieszczoty kochał jak narkotyk. Jako mały chłopak wkradał się do sypiali matki. Lubił przytulić się do niej nawet przy obcych, kiedy inni, dorastający chłopcy już wstydzą się okazywać swoje uczucia wobec rodziców. Ślinił się dotykajac jej policzka, głaskał dłonie patrząc w oczy jak szczeniak, który znalazł się u nowej właścicielki i nie umie odróżnić co mu się należy, a od czego został osunięty. Tak działo się od wczesnego dzieciństwa.

 

Kiedy był uczniem ósmej klasy, znał dobrze angielski i francuski, ale w towarzystwie nadal bywał nieśmiały, choć uśmiechał się i na pytania chętnie odpowiadał. Denerwowało go tylko ciągłe strofowanie go przez rodzicielkę.

 

Jędrek — teraz powiedz dziękuje Synuś — co się mówi jak babcia przyniosła czekoladę? Jędrusiu a powiedziałeś cioci dzień dobry?

 

Minęło kilkanaście lat wspólnego dość zgodnego stadła, a potem Leszek odszedł do rezerwy i zdecydował się na dalekie rejsy. Rzadkie spotkania z ojcem nie przyniosły zasadniczej zmiany w sylwetce psychicznej syna. Nadal był niedojrzałym, rozpieszczonym smarkaczem. Szantażował matkę, że popełni samobójstwo jeśli nie pozwoli mu na spanie z nim na jednym tapczanie, ukrywał, że chodzi na wagary i bywa w towarzystwie młodocianych bandziorów, wystrzyżonych na skinów lub wymalowanych w kolorowe barwy klubu sportowego Arka z Gdyni, na które przyjeżdżał z Juraty na Półwyspie Helskim, gdzie wówczas mieszkali, a któremu to klubowi kibicował na wszystkich meczach, również tych wyjazdowych.

 

Skąd czerpał pieniądze na wyjazdy nie było do końca wiadomo, choć zasobna w dolary zarabiane przez Leszka Elżbieta, nie żałowała pieniędzy na jego zachcianki, rzadko kontrolując wydatki. Trwała codzienna szarpanina słowna i psychiczna z matką, która usiłowała wychować jedynaka na geniusza. Ale rezultat był odwrotny od oczekiwanego. Zamiast wychowania, była to tresura rozpieszczonego syneczka. Kiedy oblał maturę jego dalsza kariera zakończyła się obowiązkową trzyletnią służbą w wojsku — w Marynarce Wojennej

 

Ten okres służby zmienił go diametralnie. Zamiast być porządnym, zahartowanym mężczyzną, stał się liderem narkotykowym i zastępcą szefa mafii boiskowych pseudofanów piłkarskiej drużyny Arki Gdynia. Przeszedł wszystkie szczeble „wojskowej fali” i pod koniec służby jako nieformalny macho, tresował „baniaków” „skoczków” i „wicków”, kiedy zawodowej kadry nie było na okręcie.

 

Elżbieta miała nadzieję, że po tym jak dostał w kość w wojsku, zmężniał, z doświadczeniem okrętowym jako nawigator, zamustruje na zagraniczny prom. Leszek pływał na norweskich pasażerach i zarabiał dużo. Materialnie była dobrze sytuowaną kobietą. Stać ją było na opłacanie prywatnych lekcji języków obcych, do których Jędrek miał predyspozycje. Poza angielskim i francuskim, rozpoczął naukę hiszpańskiego.

 

Kiedy był dzieckiem, pieściła go chętnie, trzymając w ręku „ptaszka”, jak pieszczotliwie mówiła — myła go podczas kąpieli, a kiedy rósł w jej rękach cieszyła się, że rośnie i twardnieje. Śmiała się przy tym radośnie, co on odczytywał jako nie tylko przyjemność ale i aprobatę.

 

„Będzie jakaś dziewczyna miała pożytek z tego narzędzia” — kontestowała ten fakt wśród znajomych. Nie przypuszczała wówczas, że będzie to w przyszłości powodem jej depresji, stanów lękowych i zwyczajnych wyrzutów sumienia. Po zakończeniu służby Jędrek, nie poszedł do pracy. Zdał eksternistycznie maturę i dla wyciągnięcia pieniędzy od rodzicielki udawał, że studiuje zaocznie. Faktycznie pieniądze szły na wyjazdowe mecze Arki, dziewczyny i „marychę”.

 

Pewnego dnia, kiedy Leszek był w rejsie do Japonii, niespodziewanie poczuła go w sobie. Leżąc obok niej, podczas jej popołudniowej drzemki, podniecił się i sztywnym jak drewniany pręt prąciem, wtargnął w jej matczyne wnętrze z prawie natychmiastowym wytryskiem i szczenięcą radością doznania rozkoszy. Zesztywniała z przerażenia i bezradności wobec zaistniałego faktu, unieruchomiona pod ciężarem stękającego rozkosznie syna. Nie rozumiała jak to się mogło wydarzyć, a jednocześnie nie miała pojęcia jak reagować. Hormony, po wielomiesięcznej przerwie braku mężczyzny, nie pozwoliły na gwałtowną reakcję natychmiastowego zrzucenia go z siebie.

 

Zareagowała milczeniem, udając, że zdarzenie to miało miejsce we śnie. W milczącym stresie psychicznym i fizycznym trwała jakiś czas, choć wówczas odczuła również ona, seksualne podniecenie, suchość ust i przelewanie w jelitach.

 

Na zewnątrz była burza, dość ciemno i w pierwszej chwili istotnie nie wiedziała, czy to był sen czy rzeczywistość. Wilgotne ślady i zapach spermy, który pozostał na owłosieniu jej wzgórka łonowego, białkowa ślimacząca się kropla z niepełnego wytrysku do środka jej ciała, utwierdzała ją co do faktu kazirodztwa. Leszek był tysiące kilometrów od Polski, więc to musiał to być jej synek, którego tak bezgranicznie kochała.

 

Rozbudziła się całkowicie. Jędrek tymczasem wyskoczył spod kołdry i słychać teraz go było w łazience jak odkręcił kran i mył się pod prysznicem.

 

— Boże, co ja mam robić — szepnęła rozpaczliwie.

 

Bezradnie wąchała wydzielinę syna, wodząc językiem po spierzchniętych ustach i ściskając bezradnie uda. Może lepiej będzie jak będę udawała, że śpię i nie zdaję sobie z tego sprawę. Jak on się umyje pewnie pójdzie do siebie, zaśnie i jutro jakoś się wszystko ułoży.

 

Taki był ten pierwszy raz i początek wszystkiego, co miało się złożyć na kolejne lata udręki, ale i doznawania, przedziwnej przyjemności w perwersjach seksualnych, które rozwydrzony pierwszym niespełnieniem się do końca i bezradnością reakcji matki młodzian zaczynał się rozkoszować.

 

Po tej częściowo tylko udanej próbie przyszły kolejne, bardziej wyrafinowane, a potem i z jej strony akceptowane zbliżenia. Odnajdywała w nich jakąś szczególną, niezrozumiałą i dotąd nieodczuwalną rozkosz, której nie uzyskiwała w coraz rzadszych kontaktach seksualnych z Leszkiem. Kiedy wracał ze swoich wielomiesięcznych rejsów, był zmęczony, zbyt szybko się podniecał, aby dać jej to co dawał jej Jędrek, choć początkowo wydało się jej to nieprawdopodobne, i o czym wiedziała, że jest ciężkim grzechem, niewybaczalnym w jej środowisku zboczeniem. Niepostrzeżenie, wbrew logice i jej pojęciu etyki, teraz te wydarzenia zaczęły i jej sprawiać radość.

 

Na drugi dzień, po pierwszym razie, udawała jakby nic między nimi nie zaszło. Szykując mu śniadanie, pocałowała go jak syna. Po kilkunastu dniach pozornego spokoju doszło miedzy nimi do ponownego zbliżenia. Nastąpiło u niej rozdwojenie osobowości, precyzyjnie oddzielane porami dnia i nocy. W dzień była czułą opiekuńczą matką, w nocy, atrakcyjną i dynamicznie zachowującą się kochanką. Młody organizm sztywniał szybko i długo pracował zanim osiągnął pełne zadowolenie. Ona była spełniona często szybciej, ale nie mogła zrzucić go z siebie, bo silnie ściskał jej ciało, wpijał się ustami w sutki, obejmował pod łopatkami, rękami wciskał pośladki, że momentami czuła jakby jego prącie podchodziło do jej gardła. Gdy jednak wtryskiwał w nią swoją młodą spermę, doznawała dreszczu i tak szczęśliwego bytowania poza realnym czasem, że nie potrafiła się opanować. Jęczała z rozkoszy, a po jego spełnieniu, z wyrzutami sumienia, szlochając, płakała powtarzając bez przekonania;

 

— Jędrek — co my robimy — dlaczego? Przecież tak nie wolno. Kiedyś będziemy ciężko żałować.

 

Zwykle po każdym akcie zbliżenia przez kilkanaście minut leżała bez ruchu. Łzy spływały jej na policzki, pociła się pod pachami, między pośladkami i pod głową, a jednak, kiedy młody organizm po umyciu się ponownie domagał się wejścia w jej jeszcze rozkosznie przekrwione i bolesne krocze, nie broniła tego, ale z zawziętością zwierzęcego wykończenia go, zmieniała pozycje i jak jeździec na młodym źrebaku wierzgała, unosząc rytmicznie raz po raz pośladki. Opuszczała swe biodra w dół napotykając twardy opór prącia, który jak młody dębczak, elastycznie i z bezwzględnością doskonałością, wydobywał z niej dynamikę młodości, powodując wypłynięcie kolejnej partii płynu, oblewając jego młode podbrzusze.

 

Takie wymieszanie wydzielin fizjologicznych, wywoływało z kolei jego zachwyt. Brał płyn palcami, gładził, oblizywał, jak słodki miód. Szeptał pieszczotliwie, że jest Kubusiem Puchatkiem, takim milutkim, malutkim misiem i to wszystko, co odczuwają wspólnie to świetna zabawa, jak w bajce, jeszcze przez nikogo nie opisanej, i to nie szkodzi, że on jest czasami prosiaczek.

 

Trwało to miesiącami, gdy Leszek był w morzu, w końcu przeszło w nawyk trwający lata. Wydawało się jej normalne, że kiedy „stary” wyjeżdżał, młody bezwzględnie domagał się swoich praw — tak to określał — a kiedy protestowała, szantażował ją w sposób chamski i bezwzględny.

 

— Poskarżę się ojcu w co się bawimy i wtedy cię zabije.

 

Kiedy powiedział to po raz pierwszy, odruchowo uderzyła go w twarz. Nie spodziewał się policzka, ale po sekundzie zdumienia, oddał jej tak mocno, że poczuła silny ból, zachwiała się i upadła. Przez chwilę czuła się oszołomiona, leżała więc bez ruchu czując jak ból, ale przede wszystkim wściekłość opanowuje jej odczucia, że jeszcze chwila a chwyci jakieś ostre narzędzie i przerwie te okropne sceny morderstwem własnego syna, a potem skończy ze sobą.

 

Nim te myśli przeleciały jej przez głowę, Jędrek klęczał u jej stóp i szlochał jak mały, bezradny, piesek, który podczas zabawy przypadkowo ugryzł własną panią.

 

— Mamuńcia, kochana, najśliczniejsza, moja jedyna, przepraszam, ja nie chciałem, już nigdy tak nie zrobię — szeptał jak oszalały.

 

Potem obfite łzy spływały mu po już męskich, a jednocześnie dziecinnych policzkach. Czuła się wówczas osaczona, ale i szczęśliwa

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka

Pekin — Sierpień 1995 rok. Upał ponad 30 stopni. Towarzyskie spotkanie z gdynianinami pracującymi w Chinach.

— Ależ ma pan szczęście — mówi znajomy Polak z gdyńskiego przedsiębiorstwa Polsko-Chińskiego Chipolbrok. Tu od kilku miesięcy lało i wielu przyjeżdżających turystów nawet nie mogło wyjechać zobaczyć Muru. Czekali po 6 tygodni i nic, a od pana przyjazdu pogoda jak drut.

 

— Znajomi dyrektora K. mają szczęście — dodał.

 

Nie oponowałem, choć tak naprawdę z dyrektorem widziałem się raz, skierowany do niego przez jego przyjaciela, a mojego pacjenta P. Przyjaciele moich przyjaciół są naszymi przyjaciółmi — powiedział dyrektor — i załatwił miejsce w wynajętym przez firmę mieszkaniu w Pekinie.

— Jutro idziemy na mszę, do jedynego tutaj katolickiego kościoła. W pobliżu jest stara dzielnica, której nie zburzono. Warto ja zobaczyć, podrzucimy Pana.

 

Przedstawiciel gdyńskiego Chipolbroku był zdziwiony, kiedy powiedziałem, że chętnie będę uczestniczył również we mszy. Postkomunista, ale w porządku facet — przyznał, że tak pomyślał — jak wieczorem wypiliśmy po kielichu chińskiej oryginalnej wódki.

— Udział we Mszy Św. w Pekinie w kościele katolickim, można tylko porównać do pobytu w Rzymie na Placu Św. Piotra lub prywatnej audiencji u papieża — powiedziałem.

 

Pojechaliśmy. Pełna 7 osobowa Toyota piszczała na zakrętach, a włączona klimatyzacja powodowała, że upał był do zniesienia. Msza odprawiana po chińsku i z pieśniami religijnymi w tym języku robi duże wrażenie. Szczególnie gdy po śpiewnym chińskim „miałczeniu” ksiądz przeczytał ewangelię po angielsku, francusku i niemiecku. Drugi wzruszający moment, to chwila w której kapłan głosi — przekażcie sobie znak pokoju. Zapamiętałem go dobrze. Kościół pełen kolorowych przedstawicieli wszystkich ras (szczególnie było dużo było Hindusów) stał się w tym momencie pokojowym forum przyjaźni. Obcy sobie ludzie z uśmiechem na ustach i szczęśliwością w oczach dotykali się palcami rąk, a oddalonym współuczestnikom modlitwy, skinieniem głowy okazywali bezinteresowną, przyjazną życzliwość. Moment głębokiej refleksji nad losem człowieka, odległością do kraju, do bliskich, do partnerów w pracy, do kobiet które się kochało.

— Czy ty, aby nie bluźnisz — pomyślałem. Chrystus kochał wszystkich. Przebaczał grzesznikom.

 

— Ale tym, którzy przyrzekali poprawę — usłyszałem Jej głos.

 

— Poprawię się — powiedziałem głośno wywołując uśmiech towarzyszącej mi w kościele żony polskiego przedstawiciela firmy, i ciekawe spojrzenia murzynów, którzy zapewne zastanawiali się w jakim języku „pozdrawia” ich ten Europejczyk.

 

Po mszy, przed kościołem kupiłem w prymitywnym sklepiku wydaną po chińsku broszurkę modlitwy „Ojcze Nasz” i zwiedziłem starą ulicę w Pekinie. Drewniane ażurowe lampiony i stare budynki, sklepy z pamiątkami, kafejki i uliczni sprzedawcy sprawiali wrażenie przyjaznych ludzi.

Tylko dziwnie ubrany facet posuwał się zręcznym tanecznym krokiem za mną budząc niepokój. Myślałem, ze to uliczny złodziej, bo zachodził mnie z różnych stron i manewrował coś rękami w których zauważyłem nożyczki i kolorowy papier. Przy którymś z kolejnych sklepów rozłożył przede mną dłonie. Rozwinięte dwa zwitki papieru, zielony i czarny tworzyły profil mojej twarzy wraz z czapeczką tak fantastycznie uchwycony, że bez oporów zapłaciłem mu po dolarze za każdy wycinek, prosząc jednocześni innego przechodnia, aby mi zrobił zdjęcie razem z ulicznym artystą, z mojego aparatu fotograficznego.

A propos dolarów. Znajomi Polacy powiedzieli mi, że średnia pensja Chińczyka w przeliczeniu wynosiła wówczas nie więcej jak 12 dolarów na miesiąc. W sklepie z pamiątkami długo targowałem się o cenę dwóch kilkunastocentymetrowych drewnianych rzeźb.

Są z XVIII wieku i przedstawiają chińskie rodziny — to oryginały — zapewniali łamaną angielszczyzną sprzedawcy, bardziej gestem niż słowem.

Stanowiły część zabytkowych łóżek bogatych Chińczyków. Dlatego nie mogą być tanie. W końcu ustąpili nieco ceny i rzeźby stanowią teraz moją cenną pamiątkę z odwiedzin starej ulicy w Pekinie.

To są już nieliczne enklawy — tłumaczył mi gościnny Polak, który tam mnie podwiózł. Te ulice i dzielnice biedy tzw. „hootungi” praktycznie znikają. Burzy się je i buduje nowoczesne szklano — betonowe wieżowce. Podczas przejażdżki rikszą (nie mogłem sobie odmówić tej przygody, choć to najdroższy sposób poruszania się w Pekinie), obserwowałem jak wznosi się te nowoczesne budynki. Dźwigi są, inne maszyny budowlane również, ale mrowie ubranych w jednakowe drelichy robotników, uwijało się dziesiątkami na murach przenosząc ręcznie cegły, druty i wiaderka z zaprawą.

— Tania siła robocza. Pracują za garstkę ryżu. Tak się mówi w Polsce. Ale to ogromne uproszczenie.

 

A po południu wizyta w ZOO.

Rozpościera się ono na olbrzymim, choć mało zróżnicowanym terenie. Chciałem zobaczyć pandę. Okazało się, że pawilon jest blisko wejścia, ale ja powędrowałem, zgodnie ze strzałkami w głąb, i przez wiele godzin spacerowałem oglądając bogaty zwierzyniec. W końcu zmęczony usiadłem na ławeczce wsłuchując się w śpiewny głos i oryginalne nagrania dalekowschodnie lecące z głośników umieszczonych gęsto wzdłuż spacerowych traktów, w całym ogrodzie. Miałem po dziurki w nosie, tych komunikatów i kląskającej muzyki.

Przydało by się trochę ciszy, zwykłej ciszy.

 

Tak rozmyślając kupiłem w kiosku jakieś ciastko, zmrożoną w lity lód wodę mineralną i posilając się słodyczą, spocony i zmęczony z przyjemnością łykałem mililitry chłodu z rozpuszczającego się wolno, mimo upału lodu. Nagle znieruchomiałem. Jaku urzeczony, w osłupieniu wysłuchałem nadawanej z głośników melodii kolędy „Cicha Noc”, wstając do pozycji na baczność, jak przy graniu narodowego hymnu .

Być w środku lata w Pekinie, w 30 stopniowym upale, patrzeć na osowiałe wielbłądy i słonie, i wysłuchać najpiękniejszej zimowej, bożonarodzeniowej kolędy. Tego by nie wymyślił żaden scenarzysta.

 

 

***

 

 

Po powrocie z Mar-Woj. Jędrek stał się mocnym, facetem, ale w  ustawkach z kibicami drużyn przeciwnych Arce, to „mięśniak” był przywódcą.

 

— Jędras. Choć no tutaj. Uważaj jak będziemy nacierali. Zawsze bij pierwszy. Najlepiej w jaja. Wała wtedy daje każdy kapcan i leży, a ty lepisz, aby dokurwić następnemu.

 

Ustawka omawiana była przed spotkaniem Arki z Mławianką. Walka o punkty ligowe na boisku, a fanów obu drużyn na pięści, pałki, kije i noże w pobliskim lesie. Instrukcja którą zaplanował i na którą szkolił fanów Arki super szef kilku grup osiłków, nie frapowała Jędrka. Był zbyt inteligentny, więc taki ciul jak mięśniak nie mógł mu imponować. Miał swoją małą, ale sprawną grupę nad którą panował absolutnie. Jednak siła fizyczna i sprawność bokserska i zapaśnicza w walkach o prymat „Arkowców" nad Legionistami z Warszawy, wojskowymi z wrocławskiego Śląska, czy beniaminkiem, drugiej ligi Mławianką, powodowała, że tym razem Jędrek był tylko zastępcą bossa i agentem do zadań specjalnych. W Mławiance grał murzyn z Angoli i to jego miał Jędras wyzwać po angielsku specjalnie przygotowanymi w tym celu oryginalnymi przekleństwami. Na początek rozgrywki.

 

— To będą takie „rycerskie harce”— żartował boss.

 

Tymczasem Jędrek nie przejmował się wyznaczonym zadaniem. Językiem władał biegle, nie musiał się przygotowywać, więc paplanie mięśniaka traktował jako tymczasowe zło konieczne. Dziewczyny przelatywał regularnie. Do chaty w Juracie, którą zostawił mu Leszek wypływając w rejs, przyjeżdżały młodociane dzierlatki z Gdyni i Wejherowa. Wódka, narkotyki i hippisowska komuna, to była jego treść życia ostatniego roku drugiego tysiąclecia. Nie pracował. To one przywoziły prowiant, napoje hasz, maryche i twarde dragi. Amfa nie była jego ulubioną używką. Rzygał po niej jak kot, a i obraz urojeń i halucynacji nie był przyjemny. Był absolutnym oryginałem w tym pół przestępczym światku. Imponował wiedzą o świecie, znajomością języków, kontaktami w Trójmieście i łatwością w wydawaniu pieniędzy. Tak go widziały siusiumajtki, które kradły cenne przedmioty swoim rodzicom, albo wynosiły z domu kasę, czasem delikatesy do żarcia, przynosząc wszystko do Jego dyspozycji. Czuł się jak wybraniec boski, wielki trzynasty i z tego faktu korzystał obficie. Gdy było trzeba zdobyć większą forsę, to wysyłano go jako przyjaciela do kolesiów z bogatymi tatusiami, których zastraszano pobiciem i groźbą podpaleń. Tych, którzy próbowali opierać się traktowali brutalnie, aż do powodowania trwałych urazów.

 

Wykradziony klucz od garażu i wyprowadzenie ekskluzywnego BMW na rosyjską granicę i skasowanie dużych pieniędzy, albo mały szantaż z groźbą zgwałcenia panienki z dobrego domu, która czasem urywała się i sama przyjeżdżała, aby skorzystać z usług seksualnych „Jędrusia”, który w środowisku w tych sprawach uchodził za mistrza, były skutecznym sposobem „robienia kasy”.

 

Wysokie IQ, sięgające wyników Stanisława Lema, którego twórczość imponowała Jędrkowi, zawdzięczał zapewne zmieszanym genom matki, której uroda i jak to żartobliwie określał, poprzeczna pipa, świadczyła o przemieszaniu „jerychońskiego” pochodzenia, ze słowiańską, jakże odmienną i zwichrowaną osobowością Leszka. Jędrek pisał dla „pojebanych arkowców” piosenki rapowe, hiphopowe, jakieś słowne przerażające konstrukcje, wynikające nie z logiki, ale z podobieństw liter i dźwięków, których bełkot podniecał i wprowadzał w trans „drużynę bojową”, przygotowującą się do rozprawy w „lidze obok stadionowej”. Były to rozgrywki typu: bykiem w przeciwnika i nożem po jajach.

 

To czysta paranoja, to co ja wyrabiam — myślał Jędrek w chwilach normalnych wieczorów, które od czasu do czasu spędzał w mieszkaniu matki, w Gdyni.

 

Tutaj będziesz miała lepsze połączenie ze światem, a ja bezpośredni dojazd do domu, kiedy wracam z rejsów. To było zdanie Leszka gdy kupował apartament na terenie ekskluzywnego bulwaru Marysieńki Sobieskiej z widokiem na morze i molo w Orłowie.

 

Głównym jednak powodem, o którym nie wypowiadał się głośno, była próba odizolowania matki od niesfornego, niezrównoważonego i niebezpiecznie biorącego kurs na przestępcę syna, którego zaczął chronicznie nie znosić.

 

Kiedy w szafie na półce zobaczył kilkanaście takich samych czarnych koszul z napisami: „Hooligan‘s”, „walę konia”, „sram na babcię” „mam wszystko w dupie”, jego wyobraźnia widziała już Jędrka na podobieństwa nieletniego kibica koszykówki w Słupsku, niesionego przez rozsierdzonych policjantów, pokrwawionego, z rozwaloną od uderzeń pałek głową, połamanymi kończynami i szeroko rozszerzonymi z bólu źrenicami.

 

Odruch zniechęcenia i odrazy nie pozwalał mu na poufałość ojcowską, którą praktykował w czasie gdy Jędrek był małym chłopcem, i kiedy pragnął, aby syn zaakceptował go nie tylko jak ojca, ale przyjaciela, a która skończyła się w momencie oblania przez niego matury.

 

 

 

***

 

 

 

Z notatnika Leszka.

Zośkę znałem z prywatnych opowiadań niedoszłej teściowej jednego z kolegów, u której byłem razem z nim przy okazji zjazdu chirurgów i anestezjologów wojskowych w Warszawie. Kolega był narzeczonym córki znanej warszawskiej krawcowej, u której swoje kreacje szyły najbardziej eleganckie aktorki i żony polityków. Na drzwiach przy ul. Poznańskiej wisiała tabliczka z napisem „Krawiecka Pracownia Modelowa” Aleksandra T.

Elegancka pani krawcowa, brała talon materiału i fastrygowała go bezpośrednio na klientce, wykonując podobno super kreacje, jedyne w swoim rodzaju. „To tylko zawodowy splendor — mówiła pani Aleksandra, — Ważniejszy od pieniędzy. Na żonach polityków nie można zarobić. Bardziej chytre od Szkotek.”

— Może oszczędne — wtrąciłem — ulica poznańska, w Polsce też coś oznacza. Teraz te myśli kłębiły mi się po głowie, bo przypomniałem sobie, że klientką pani Aleksandry była m.in. „Zośka”, ale nie wspomniałem jej o swoich warszawskich kontaktach.

 

— Zostawiam riwanol do okładów miejscowych na nogę, a ogólnie ze względu na zaczynającą się infekcje, penicylinę. Mam tu opakowanie Syntarpenu, zostawiam też witaminy.

 

Pod względem zaopatrzenia medycznego, ówczesna służba zdrowia w wojsku była na wysokim poziomie, a kadra wojskowa i rodziny otrzymywali leki za darmo. Dotyczyło to również wysokich prominentów partyjnych i rządowych.

— Okład zrobię sama — oświadczyła „Zośka”

 

— Jutro wykonamy podstawowe badania dodatkowe. Profilaktycznie — dodałem — ale podejrzewam infekcję dróg moczowych. Słyszałem, że towarzysz sekretarz dużo pływa w Bałtyku, w dość chłodnej wodzie. To może być powodem częstszego, bolesnego oddawania moczu.

 

Widząc niepewną minę Gomułki oświadczyłem:

— Przyjadę tu z laborantką, proszę być na czczo, a mocz oddać do czystej, wyparzonej butelki, pierwszy z nocy, ze środkowego strumienia — tłumaczyłem.

 

— Naturalnie — odpowiedziała — „Zośka”, uśmiechając się wyrozumiale, z gestem człowieka, któremu tłumaczy się rzeczy oczywiste.

 

W drodze powrotnej zapytałem majora o kondycje „Wiesława”.

— Oho ho! Pokiwał głową. Na spacerach muszę się dobrze nachodzić. A jak „towarzysz” wypływa w morze, to boję się, że ja prędzej utonę.

 

Istotnie, jak na swój wiek i więzienną przeszłość, Gomułka wydawał się być w dobrej formie, ale z tym pływaniem to chyba mnie „ładował”.

— Czyżby więc „ślepota polityczna” — pomyślałem bezczelnie — o tłumaczeniach oficjalnych po 70 roku, że Gomułce popsuł się wzrok?

 

Na wizytach w „lasku”, miedzy Helem a Juratą byłem kilkakrotnie. Przekształciły się one w dość długie rozmowy przy kawie i wodzie mineralnej z lodem. Gomułka znajdował we mnie słuchacza, który uważnie chłonął opowieści o jego poglądach na życie i sytuację polityczną. On z kolei wypytywał mnie o sytuacje materialną kadry, moją osobiście, mojej rodziny. Pytał o moje zdanie na temat motoryzacji, czy zapisałem się na przedpłatę na małego Fiata. Jego zdaniem Polska robi ogromny błąd decydując się na rozwój przemysłu motoryzacyjnego.

— Będzie to, co na Zachodzie — mówił. — Korki w miastach smród spalin, spadek zdrowotności dużo nieszczęśliwych wypadków. Patrzyłem na niego z powątpiewaniem i sceptycznie.

 

— Ja chciałbym mieć swój samochód — powiedziałem.

 

— Swoboda poruszania się w czasie i przestrzeni — mówiłem górnolotnie. — Zabieram żonę, syna, znajomych i jedziemy w plener.

Gomułka machnął ręką z gestem — szkoda tłumaczyć— ale dodał:

— Trzeba u nas rozwijać komunikację powszechną, państwową. Kolej, autobusy, powinno być tego dużo. Dużo i tanio, i zasięg do każdej małej wioski. Również trzeba rozbudować łączność telefoniczną. Każdy powinien mieć w domu telefon. Po to choćby by mógł zadzwonić na pogotowie

 

(O powszechnej telefonii komórkowej nikt wtedy jeszcze nie marzył.) O tym, że czuł się swobodny w rozmowach świadczyła dowcipna historyjka o specjalnościach lekarskich, jak wspomniał opowiedziana mu w czasie pobytu w więzieniu.

„Internista to myśli, ale nie leczy, psychiatra, myśli, że leczy, dermatolog ani myśli ani leczy, a chirurg nie myśli a leczy”.

 

Musiałem mieć sceptyczna minę po tym dość niesympatycznym usłyszeniu o umiejętnościach myślowych chirurgów, bo Gomułka uśmiechnął się i powiedział, ale to przeszłość; teraz chirurg musi mieć dużą wiedzę i logicznie myśleć. Z innych spraw nieco dziwnych, związanych z wizytami, to prośba, aby przywozić mu codzienną gazetę.

— Wie pan — powiedział mi — gazety dostaję, ale są z nich wycinane niektóre wiadomości i zdjęcia.

 

— Cenzura? — zdziwiłem się.

 

— Nie. To chyba złośliwość bezpośrednich opiekunów. Bo cóż ja mogę towarzyszowi Gierkowi zaszkodzić!

 

Dziwiłem się w duchu z tych zwierzeń. W końcu byłem obcym, nie prześwietlonym przez służby specjalne lekarzem. Chyba się tego domyślał. Kontakt psychiczny, który udało mi się zawiązać był w gruncie rzeczy sympatyczny. Zwracałem się do niego z szacunkiem, ale bez czołobitności, z lekkim dystansem, ale i respektem nie tylko jako do starszego człowieka. Był to przecież  swego czasu pierwszy obywatel ludowej wprawdzie, nie do końca niepodległej, ale Polski.

Największą niespodziankę sprawiliśmy sobie wzajemnie podczas pożegnalnego spotkania. Zdrowy już Gomułka w następny dzień miał wracać do Warszawy. Ja przywiozłem jego książkę z przemówieniami. Czerwona okłada — „O Naszej Partii” — Władysław — Gomułka. wydanie 1969.

— Zdziwiony zapytał — To nie jest zakazane?

 

Szczerze odpowiedziałem, że nie wiem. Po prostu, posiadam sporo książek z wpisami autorów. W mojej prywatnej biblioteczce są cennymi przedmiotami. Niespodzianką z kolei z Jego strony, była przygotowana „łapówka”. Nazywano to wówczas „wziątkiem”. Była to butelka bułgarskiego czerwonego wina i bombonierka czekolady. Było to sympatyczne, ale i szokujące.

1.      Wpis do książki przez Władysława Gomułkę zdj.

Książkę wycofano z obiegu. U mnie znalazła się przypadkowo, podarowana przez zastępcę ds. politycznych. Stała na półce z tyłu w gabinecie i z czasem miała być przeznaczona na makulaturę. Postanowiłem poprosić go o wpis na pamiątkę naszych lekarskich spotkań. Pomyślałem, że niezbyt dużo jest w Polsce lekarzy, którzy mieli okazję badać człowieka decydującego w pewnym okresie o zwrocie historii Polski, a potem jego politycznej izolacji.

I moja zdumiona myśl: Pierwszy sekretarz marksistowsko-leninowskiej partii, w której założeniach rządzenia było bezpłatne lecznictwo, a przepisy prawne traktowały fakt obdarowywania lekarzy, co najmniej jako wykroczenie wręcza coś takiego wojskowemu lekarzowi. Widocznie nie wszystko da się zaszufladkować i włączyć do jedynie słusznej doktryny. Jak to sobie wymyślili „marksiści” wg szeptanego dowcipu:

„Marksiści różnili się od Marksa, tak jak kanciarze od Kanta”.

 

Było to proste uczucie wdzięczności dla człowieka, który zrobił dla ciebie coś dobrego, przyjemnego, z własnej woli, bezinteresownie, w sposób ciepły, ludzki, nie domagający się rewanżu. bez sugerowania, że robi to dla jakichkolwiek korzyści.

Podziękowałem. Czekoladki zjadł Jędrek, wino wypiliśmy bez okazji, a pierwszy toast był wzniesiony za fundatora. Widocznie pomogło, bo Gomułka jeszcze wiele lat funkcjonował w miarę dobrym zdrowiu, ale kontaktu osobistego więcej nie miałem. Natomiast fakt darowania wina i czekolady, w kilka lat później wykorzystałem w sposób dość przewrotny w obronie jednego ze szpitalnych lekarzy.

 

 

***

 

 

Jechał samochodem po zatłoczonej ulicy. Godziny popołudniowe są koszmarne w dużych aglomeracjach. Ciemny dzień z wiszącą nad ziemią lekką morską mgłą, która zmieszana z dymem samochodowych spalin i ich śmierdzącym zapachem wnikała przez szpary lekko uchylonego okna, nie nastrajał optymistycznie. W radio, jak zwykle poza muzyką, dziennikarze i politycy rozwlekali sprawy najwyższej dla nich jakości, czyli przejęcia władzy przez jedynie słuszną i najlepszą reprezentację ludu — partię mającą w nazwie Socjal.

 

To było równie śmieszne jak i smutne, ale i przewidywalne od kilkunastu lat. Prawie każdy przedstawiciel, każdej partii, który dorwał się do pieniędzy czekających na tych co na górze, stawał się osobnikiem, mającym duże wyobrażenia o swojej wartości, swoich przekonaniach i przeciwne o partnerach z opozycji. Każdy z nich inaczej patrzył na problemy nurtujące tych co go wybierali. Ogół Polaków narzeka czasem bez konkretnych powodów. Rządzących z góry podejrzewa o kradzież, przestępstwa, przekupstwa i tym podobne sprawki. Klasa polityczna tak się w ostatnich kilkudziesięciu latach kompromitowała, że nikt, kto się znalazł na górze, nie mógł być wolny od podejrzeń. Tym bardziej, że Ci wybrańcy, nie przyzwyczajeni do penetrowania w ich prywatnym, przed politycznym życiu, dopuszczali się na ogół mniejszych lub większych szwindli.

 

Taka jest ludzka natura. Kiedy jest okazja, to czyni ona złodzieja. Tych, którzy bez względu na sytuację, zachowują swoją godność osobistą i postępują zgodnie z przyjętymi zwyczajami, albo prawami określanymi w dekalogu jest mało. Kiedy czyta się z kolei o wyciąganiu haków z przeszłości na polityków amerykańskich z bezwzględną jawnością ich poczynań, również życia osobistego, to z kolei ma się wrażenie, że tam sprawy posunęły się aż za daleko.

 

Rzygać się chciało Leszkowi kiedy rozprawiano o sprawie rozporka i lizanego kutasa Billa Clintona, 42 prezydenta USA, przez pospolitej urody amerykańską Żydówkę o polsko brzmiącym nazwisku Lewińsky.

 

„Och Moniko, dziewczyno ratownika” — śpiewał Rudi Schubert i to brzmiało bardziej swojsko. Ale co kraj, to obyczaj, ich rzecz. Co nam do tego. Nie powinno się przenosić obcych wzorców na nasz teren, a tak dzieje się na porządku dziennym, niestety głównie za sprawą mediów. Z dobrym smakiem to nie ma nic wspólnego, jak w pamiętnikach aktorek jeszcze za życia partnera seksualnego, piszących o jego zdolnościach współżycia, kpiąc z aktora będącego na ustach milionów widzów; „Wielka klatka mały ptaszek” czy, że trwało to (zbliżenie) jedną nanosekundę. Pewna klasa obowiązuje w postępowaniu dla wszystkich.

 

Nie zapominajmy, że życie to poważna GRA i trzeba się o nim wyrażać z szacunkiem lub przynajmniej z dystansem, dającym wytchnienie psychiczne, aby go tragicznie, gwałtownie i boleśnie nie kończyć, a tak się dzieje.

 

Tymczasem dojechał do czerwonych świateł. Po prawej stronie zatrzymał się czerwony sportowy „Porche”. Za kierownicą siedziała młoda, około 30 letnia kobieta, atrakcyjnie ubrana blondynka o wyrazistej twarzy i bezczelnym, pewnym siebie spojrzeniu. Z przyjemnością zatrzymał na niej wzrok. Lubił ładne kobiety. Ona też spojrzała w jego stronę. Zauważyła, że się jej przygląda. Przez sekundę ich wzrok spotkał się.

 

Sytuacja powtórzyła się przy następnych światłach. Wprawdzie dojechał do nich z kilkunastosekundowym opóźnieniem, ale ponownie ich samochody spotkały się na tej samej wysokości.

 

„Brak synchronizacji świateł” — zauważył. Ale tym razem nie miał pretensji do polskich dróg. Miał przynajmniej ładny widok.

 

Ku jego zdziwieniu blondynka kiwnęła ręką, uchylając otwieraną elektrycznie szybę w swoim super szybkim samochodzie. Wydawało mu się, że chciała mu coś powiedzieć. „Może się ze mną umówi” — przemknęła mu zarozumiała myśl, byłego don Juana. Wychylił się więc w prawo, odkręcił korbką zabrudzoną szybę swojej starej Corsy. Przez moment znieruchomiał słysząc śmiech, skontrastowany z widokiem głębi ładnych, kształtnych piersi i zachrypiały krzyk przypominający charknięcie burdel mamy, lub starej zdziry.

 

— Czego się chuju lampisz! Uważaj, bym ci nie przejechała dupy, palancie!

 

Widząc jego zdumienie spowodowane zaistniałą sytuacją, roześmiała się skrzekliwie, jak pewna posłanka jedynie słusznej partii, z głosem z „japońskich kreskówek” i dorzuciła bezczelnie;

 

— Jedź kutasie przed siebie i nie oglądaj się za dziewuchami, bo stracisz cnotę i rozbijesz brykę — dodała ruszając z piskiem opon.

 

Zapaliło się zielone światło i jadące za nim samochody nerwowo naciskały klaksony. Czar prysł.

 

„Co za dureń ze mnie” — pomyślał Leszek rozsądnie ruszając do przodu. Czerwony sportowy Porche, był już daleko przed nim, i tylko blond włosy dziewczyny, przez sekundę wyobrażeniowej idolki, w tylnej szybie samochodu odbijały się złotą poświatą na tle czerwonego lakieru.

 

 

***

 

 

W kawiarni „Strych” przy Placu Kaszubskim w Gdyni, która jest budynkiem w środku urządzonym i wyglądającym istotnie jak stary strych, organizuje się spotkania poetyckie. Przybywa na nie po kilkadziesiąt osób. Taka to Gdynia rozpoetyzowana.

 

Leszek zjawił się tam z ciekawości zaproszony przez przyjaciółkę piszącą wiersze i od czasu do czasu błąkającą się z powodzeniem po „erotyzujących” imprezach literackich. Dym papierosowy, opary piwne, oraz zapach przepoconych ciał stłoczonych uczestników spotkania, powodował powstanie szczególnej aury, którą niektórzy zwichnięci w swoich wyobrażeniach poeci nazywają atmosferą twórczą.

 

Od uczniów szkół podstawowych po wiek bardzo dojrzały, a nawet przejrzały, ludzie piszą wiersze. Poziom tekstów bardzo zróżnicowany. Na ogół jest to typowe grafomaństwo; nieudolne próby przekazania emocjonalnych odczuć. Ale tu, na strychu dość żarliwie, z przejęciem, a czasem nad interpretacją wygłaszali swoje życiowe credo różni osobnicy i Leszek przyjmował to ze zrozumieniem. Miłość to temat najczęstszy w wierszach, niekoniecznie poezji. Ale mimo naiwności, można śmiało powiedzieć w tym przypadku o pozytywnym działaniu literatury na ludzi. Kilka tekstów niezłych. Niektóre z nich, lapidarne w formie, nawet interesujące o intrygującym zestawie słów; „Bez Ciebie, bez ciebie, bez Ciebie — Pusto”. Inaczej to brzmiało niż wygląda na papierze i kiedy po tych trzech stwierdzeniach padło słowo:” Miłość”, to było zaskakujące i przyjęte z aprobatą. Również Zenon B. dość ciekawym tekstem zakończył prezentację kilkudziesięciu tekstów.

 

Żenujące natomiast było „Jury”. Poeta Jerzy S., sławne nazwisko po rodzinie, prezentował się jak zwykle: z błyszczącym okiem i chwiejnym krokiem. Ale to można wybaczyć. Reszta jury to: poetka — emerytka — nauczycielka ze skromnym dorobkiem jednego tomiku, i urzędnik miejski, czyli główny organizator.

 

Konstatacja raczej smutna. Ale z drugiej strony dobrze, że ludzie chcą pisać i piszą. Jest to jakiś sposób uzewnętrzniający swoje twórcze wypryski wyobraźni. To znacznie lepsze niż wódka, narkotyki, bójki, czy seks w bramach. Ot, chociażby to, co pokazał G. w filmie „Cześć Treska”. To jeden z przykładów nie tylko szokująco bulwersujących przez swoja prawdziwość, ale i powtarzalność wśród mieszkańców blokowisk. Margines społeczny, rozkład rodziny i bezsensownie włócząca się młodzież. To nie wyobraźnia, tylko fakty.

 

Czy czeka nas nieciekawa przyszłość jeśli takie postawy będą dominujące?

 

Ale przecież tutaj, wśród tych młodych zaczynała swoją drogę literacką najgłośniejsza debiutantka ostatnich lat, Dorota M. z Wejherowa, której pazłotkowe historie dość dobrze się czyta w lansującym ją „Przekroju”, mimo, że też dotyczą marginesów dresiarskich i młodzieżowych spraw.

 

Na tym nietypowym spotkaniu Leszek zobaczył nagle, jak widmo, znajomą twarz. Na podwyższeniu zrobionym z drewnianych belek siedział Jędrek i wbijał w ojca znarkotyzowany alkoholem i „marychą” wzrok.

 

„Bezczelny gnojek — mój syn” — przemknęła Leszkowi błyskawiczna myśl. Czy za przypadek? Kto go tu zaprosił? Rodzinna przypadłość wpadania w nieprzewidzialne z góry sytuacje, za którymi nie umiał podążyć?

 

Nagle zauważył obok Jędrka inne oczy i wszystko się rozjaśniło. Wpatrzona w jego w syna, z biustem wypływającym z kusej bluzki, tuliła się w pozycji pół leżącej, pracująca kiedyś z Leszkiem pielęgniarka. Słyszał od kogoś, że obecnie przebywa w Wiedniu, a urlopy spędza w Sopocie. Niezła dupa o typowej niemieckiej urodzie. Karnacja — krew z mlekiem, oczy jaskrawo niebieskie. Promieniowało od niej pożądanie i niespełnienie łóżkowych perwersji młodości.

 

„Szlag mnie trafi — pomyślał — po cholerę tu przylazłem.”

 

Odwrócił się gwałtownie potrącając sąsiadów podnieconych piwem i strofami tekstów padających z estrady usytuowanej na wystających belkach z bocznej ściany. Wyszedł sfrustrowany na mokrą ulicę trzaskając drzwiami. W zagłębieniach nierównego trotuaru Placu Kaszubskiego, zbierał się pierwszy śnieg. Razem z deszczem i wiatrem zacinał go ostrym uderzeniem w twarz.

 

„Nawet pogoda mnie policzkuje” — mruknął.

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka.

Imiona w morzu mają różne znaczenia. Tradycją stało się nadawanie imion kobiet szalejącym huraganom, na których wspomnienie drżą serca najtwardszych kapitanów żeglugi.

 A jak jest na okręcie wojennym? Oto parę przykładów:

JOLKA — to najbardziej przydatna dziewczyna w przypadkach awarii. Taka to bierze na raz czterech, a jak trzeba to i sześciu. Jolka to mała ratownicza łódź na okręcie. ANNA — jest cnotliwa. Na wszystkie pytania odpowiada krótko: NIE! Ale wytrawny marynarz znajduje na to praktyczny, lingwistyczny sposób:

— Będziesz krzyczała jak będę Cię brał? I po ptakach.

 

ZOSIA — jest perwersyjna, kapryśna i wymagająca. W języku kodowym oznacza: Moje maszyny pracują wstecz!

AGATA — Trzymaj ode mnie dystans! Mogę być niebezpieczna! Mówią o niej: chłodna, odpychająca, nie warto się do niej zabierać, choć wyjątki podobno się zdarzają.

IZA — Tej nie lubią. Jak ta „kurwa” wpadnie to wywraca okręt do góry nogami. Iza — oznacza alarm bojowy. Najbardziej groźna jest w porcie. Na pokaz dla sztabów, inspekcji i innych kontroli. Alarmy w morzu to przyjemność. Przez te portowe pokazówki „IZA” to zołza.

Są jeszcze EWA, KLEOPATRA, OLA. W międzynarodowym języku flag kodowych ich znajomość przez marynarzy to podstawowa sprawa we wszystkich flotach świata.

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka

Wały spienionej wody atakują zaciekle. Odrzucone stalową ścianą burty, przecinane dziobem cofają się, aby zabrane z warstwą wzburzonego morza wrócić i walczyć o swoje prawo do wyjątkowości, do bezwzględnego panowania, do pokazania, że tylko one się liczą. Człowiek czuje się wówczas mały. W skorupce zbudowanego przez siebie okrętu słuchasz każdego skinienia Neptuna. Jesteś niezwykle układny, grzeczny, posłuszny. Prosisz o akt łaski, o darowanie wszelkich bezeceństw, szargania czystości wody olejem, ropą naftową, odpadami ludzkiej cywilizacji, która w XX wieku rozpętała i skumulowała energię zdolną do zniszczenia dorobku wszystkich pokoleń.

Szyba bulaju zalewana jest kroplami wody z rozbrykanych wiatrem fal. Pryska na pokład, dostaje się do kajuty, moczy okulary. Zanim dotrze ponowne uderzenie podziwiasz kształt, kolor, ruch przelewającego się morza. Fotel na którym siedzisz wędruje zgodnie z przechyłami okrętu. Ściany burt trzeszczą przeraźliwie stękając z wysiłku, opierając się sile uderzeń. W głowie huczy. Czujesz to tak jakby ciężar opadającej rtęci barometru uciskał mózg, dostawał się do żył lub blokował nerwowe zakończenia w skórze. Ciągłe zmiany pozycji, brak stałego oparcia nóg, nagłe skoki w górę, potem opadanie jakby w zwolnionym filmie i w tej samej sekundzie inna fala odrzuca cię w bok.

Wszystko to powtarza się cyklicznie, choć w różnej kolejności z różną gwałtownością. Cały ten konglomerat doznań spada na twoje biedne ciało. Walczysz ze swoją słabością, ze strachem przed żywiołem, z nudnościami i wyobraźnią przenoszącą cię do zimnej wzburzonej wody. Dusisz się zaczerpniętym haustem powietrza zwielokrotnionym gwizdaniem wiatru, stukotem silników, terkotaniem wentylatorów. Potrafisz walczyć, potrafisz dokonać wiele, aby pokonać wszelkie przeciwności, bo jesteś przekonany o swojej wyjątkowości, do prawa władania na ziemi, wykorzystując siły natury do swoich jakże często niechwalebnych celów.

W takiej sytuacji ukazuje mi się Elżbieta. Wyłania się nagle z fal, wyskakuje jak syrena i śmiejąc się krystalicznym czystym głosem pyta:

    Się masz palancie?

 

 

 

***

 

 

 

Z notatnika Leszka

Wzmaga się wiatr. Barometr szybko spada w dół. Ucisk w skroniach po godzinie czasu zmienia się w tępy ból. Napięty łańcuch kotwiczny skrzypi w kluzie ustawiając okręt dziobem naprzeciw wiatru. Leżąc na wznak na koi ma się białą deskę sufitu w odległości zaledwie kilku centymetrów. W tej pozycji i w trakcie przyjemnych rozmyślań o dziewczynie przebranej za Świętego Mikołaja, zastaje mnie ostry dźwięk dzwonka alarmowego a zaraz po nim „rży ostrym, donośnym głosem rozgłośnia okrętowa kasztan”:

— Alarm manewrowy. Odkotwiczenie!

 

Ubieram się szybko i biegnę na stanowisko dowodzenia. Ruch na okręcie, podniecenie myśliwego ogarnęło zespół mający wachtę. Na ekranach radarów echo wykryło duży okręt podwodny.

— Cała naprzód! — po chwili decyduje dowódca.

 

W  zasięgu lornetek, pomimo wieczorowej szarówki ukazuje się kiosk „podwodniaka. Musimy zwolnić, bo idzie szybko w naszym kierunku migając czerwonym rytmicznym światłem. Urządzenia identyfikujące nie rozpoznają swojego, sztab mimo nalegań nie podaje informacji o obecności w tym rejonie „Układowego” okrętu.

— Czyżby więc „Niebieski”?

 

Reflektor szperacza chwyta strumieniem światła w kiosk. Obejmuje nadbudówki, ślizga się po powierzchni morza. Napisów nie udaje się odcyfrować. Okręt przechodzi obok nas na wschód. Padają dalsze rozkazy. Idziemy za nim.

— Uwaga na ręce — krzyczy ktoś biegnący po pokładzie.

 

Wiatr pędzi teraz razem z nami. Dym z komina momentami wyprzedza okręt, poddając w wątpliwość możliwość szybkościową i manewrową naszego trałowca. Wydaje mi się przez moment jakbym rzucał lasso usiłujące chwycić uciekającego po prerii byka. Natura pomaga nam chcąc wynagrodzić nieprzyjemne doznania sztormowania podczas ścigania podwodnego nieznajomka. Światło nad anteną radaru cieniem obracanego ramienia miesza niespokojnym ruchem pokład i oddalający się kilwater olbrzymimi skrzydłami wiatraka.

— Don Kichot z La Manchy — śmieję się w kierunku „Korka” wyobrażając sobie klasyczna postać z M. Cervantesa.

 

— My nie dorastamy, aby zostać jego Sancho Pansa — odpowiada „Korek”.

 

Rozdygotane serce mysliwego, któremu chce umknąć spłoszona zwierzyna, zaczyna pracować nierówno. Nadbudówki, relingi, trały, wszystko co na pokładzie drga rytmicznie w synchronicznym układzie z silnikiem.

Tymczasem aura zaczyna sprzyjać „nieznajomemu”. Z kłębiących się coraz niżej chmur sypnął deszcz. Gnane wiatrem, zmieszane z dymem krople ostro uderzają po skórze twarzy. Moleskiny przemoczone, widoczność coraz gorsza. Obserwator założył strój chemika tzw. „elkę”, żartobliwie nazywaną „kondomem” i kpi sobie z pogody. Sylwetki marynarzy w pomarańczowych kamizelkach ratowniczych uwijają się po pokładzie.

— Uważać,  kurwa, aby mi któryś nie wypadł za burtę, — grzmi z głośnika tubalny głos dowódcy.

 

Wreszcie jesteśmy na wysokości kiosku podwodniaka.

— Przecież to sojusznik — z ulgą w głosie wykrzykuje „Korek”. — Tylko dlaczego „sukinkot” nie odpowiada na sygnały? W czasie wojny — kontynuuje Korek — jeden z nas już by szedł na dno, a konkretnie my — dodaje po chwili — z nim nie mielibyśmy szans.

 

Przypomina mi się opowieść dwóch brytyjskich dowódców, którzy spotkali się, na Atlantyku, podczas II Wojny Światowej i po licznych próbach uzyskali ze sobą łączność. Komandor z Krążownika depeszuje: „Dobrze, że wreszcie odezwaliście się, bo nasze działa miały już was na celowniku i poszłaby pierwsza salwa.” Odpowiedź była równie sympatyczna: „Mieliście szczęście, że nasze torpedy przeszły obok. Bylibyście już szli na dno.”

— Nie odpowiada, rezonuje polityczny, bo widocznie ma zadanie specjalne, albo nas sprawdza, czy potrafimy rozpoznać: swój czy obcy!

 

— Ten zawsze znajdzie jakieś wytłumaczenie dla sojuszników — wykrzywia się z niesmakiem „Korek”

 

— Jakby mu lutnąć przed dziób jakąś bombkę, to by się przebudzili — syknął ze złością mechanik — któremu żal każdego kilograma zużytego paliwa.

 

— To by dopiero była afera — roześmiał się obserwator.

 

— „On się za tem nie kieruje, on ma na nas nasrane” — mruczy pod nosem kucharz, Kaszuba spod Wejherowa.

 

Nagle obok nas na pokładzie pojawił się dowódca. Mimo deszczu i wiatru twarz miał bladą, a z oczu patrzyła mu jakaś wściekła wiedza. Zacisnął wargi, skrzywił twarz, cmoknął niezadowolony, strząsnął z moleskina potoki deszczu i rzucił przez zęby:

— Wszyscy do środka — natychmiast! Kurs 230! — wracamy na linię.

 

Tylko z ruchu warg wyczytałem jak bezgłośnie ochrzcił sojusznika mięsem. Mimo wyraźnego polecenia siedział we mnie nieokrzesany i niezdyscyplinowany cywil. Zostałem wraz z kilkoma innymi, aby jeszcze popatrzeć. Widok jakiego nie da się zapomnieć. Nad powierzchnią wody, poza kioskiem wystawało niewiele ponad 2 metry kadłuba. Rzędy częściowo tylko oświetlonych bulajów obramowanych czerwoną farbą plastycznie kontrastowały z białawym światłem reflektorów. Kiosk o kształcie obłego palca olbrzyma połyskiwał złowrogo szarym odblaskiem i żółtym, zamazanym kolorem kodowej flagi. Co najmniej dwukrotnie dłuższy od naszego okrętu.

 

Jak na Bałtyk, to ogromny potwór, pomyślałem.

 

Przypomniało mi się polowanie na niedźwiedzia z widłami, przecież w dawnych czasach skuteczne. Przez chwilę czułem się jako Zbyszko z Bogdańca, bohater „Krzyżaków” Sienkiewicza, i że walczę o względy młodej damy, przebranej za Świętego Mikołaja.

— Chapeaux bas, panowie, kapelusze z głów — wyrwało mi się.

 

 — „Beautiful” — dodał śpiewnie hydroakustyk, którego rodzice pochodzili z Wilna. „Krasiwyj” — poprawił się, widząc podejrzane spojrzenie politycznego.

 

W tym zgiełku i naiwnym podziwie walorów nawigacyjnych i bojowych domniemanego przeciwnika ponownie  zagrzmiał donośny głos dowódcy;

— Cała załoga do środka. Nikt nie ma prawa szwendać się po pokładzie.

 

Mimo polecenia chwile jeszcze zostaje, aby popatrzeć jak coraz mniejsza sylwetka znakomitej myśli technicznej człowieka, oddala się od nas bez żadnego śladu życia na nim.

— Mają nas w dupie, mimo że sojusznicy — pomyślałem.

 

— Kto tam „kurwa” jeszcze błąka się po pokładzie — słyszę.

 

— Doktor — rze,  Sorry — urwał się głos dowódcy. — Niech pan wraca do kabiny i nic nie zapisuje. Tego okrętu nie było! Proszę traktować to jak rozkaz. Zrozumiano?

 

Nie zrozumiałem, ale na morzu z pierwszym po Bogu się nie dyskutuje. Po powrocie do portu, okręt przeszedł dokładne odkażanie a cała załoga badania lekarskie i laboratoryjne powtarzane przez kilkanaście miesięcy.

(Dopisek na marginesie notatek )

 

W kilka lat później w tajnym artykule medycznym ukazał się tekst o radzieckich doświadczeniach po wypadku reaktora na okręcie atomowym w którym zginęli marynarze, a wielu z nich leczono z powodu choroby popromiennej.

 

 

***

 

 

 

Stał nieruchomo poruszając tylko palcami rąk. Nerwowe ruchy końcówek ocierały się o siebie jakby przeżywając wielokrotnie dotyk grudy ziemi, którą wziął w garść i machinalnie rzucił na deski trumny będącej już w dole. Grabarze jeszcze nie wyciągnęli sznurów. Mieli kłopot, bo miękka po deszczu ziemia obsunęła się i deska, która miała tworzyć wolną przestrzeń z podłożem, powodowała zatrzymanie się węzła linki podtrzymującej. „Po co ten węzeł” — pomyślał. Przecież on jest niepotrzebny. Jego w tym miejscu nie powinno być. A może to symbol małżeństwa, które właśnie się skończyło i walczy ostatnim tchnieniem ziemi do której jest wtrącane?

 

Jeśli życie jest Bogiem i jest wieczne, to każda jego forma, człowiek, popiół czy atrament jest również Jego częścią. Częścią życia — częścią Boga. No dobrze, ale jak to się ma do twojej codzienności? Do poczucia głodu, pragnienia czy bólu? Czy jest sens tych rozważań dla zdobywania pieniędzy, na potrzeby twoich zamiarów, twoich dążeń do osiągnięcia czegoś?

 

Zastanów się! Czy jeśli podczas mszy odprawianej przez kapłana, która ma być doznaniem duchowym i zbliżeniem do Boga, czyli samego sedna życia, przychodzą ci do głowy wspomnienia bynajmniej nie święte, nie modlitwy, ale grzechy, rozwiązłe pragnienia, albo zwyczajne głupstwa, to jest to zgodne z tym co Życie — Bóg, sobie wyobrażał na swoje podobieństwo?

 

Logika podpowiada, że tak, ale ta logika jest w zasadniczych elementach błędna. Człowiek ma przecież w swoim umyśle zakodowany wybór. Może postąpić tak albo inaczej, może uklęknąć, albo wyjść z kościoła. Może odwrócić się, zamknąć oczy, albo wykrzyczeć — nie chcę być takim jak Oni, albo Tamci. Popatrzeć w lewo, do tyłu, na zabłocone buty osoby stojącej przed nim, albo kolor płaszcza siedzącej starszej pani. Nikt tego nie zabroni. Potęga wyobraźni, jej energii zawartej w myśleniu, steruje postępowaniem osobnika, przynajmniej w tym zakresie. Możliwy jest do wykonania ruch w każdym z tych kierunków, jeśli oczywiście, jest się sprawnym fizycznie.

 

Wyrazić to w słowach, co pomyśli głowa? Skąd nagle Słowacki?

 

Właśnie z tej niemożliwej do ujarzmienia, w nie do końca sterowalnej pod lub nad świadomości. Nieistotne gdzie rodzi się myśl. Ważne, że powstaje ona tylko trochę zależnie od Ciebie, od tego czy bardzo tego chcesz, czy jesteś przygotowany czy... i tak dalej. Można rozważać, ważyć słowa, cyzelować formę wypowiedzi, ale i tak końcowy efekt będzie jeden. Ale jeśli sprawę zaczniesz rozpatrywać jako ciąg życiowych procesów, które przechodzą przez ciebie, w tobie, we wszystkich kierunkach niezależnie, a czasem zależnie, to nie ma znaczenia, bo kiedy przechodzą one „W KULISTOŚĆ”, wówczas wszystkie kierunki stają się jednakowe, rzecz staje się nie głupotą, ale efektem pracy Twojego mózgu.

 

 

 

***

 

 

 

Z notatnika Leszka

W monotonii życia okrętowego podczas długiego rejsu ważną rolę odgrywa magiczny kwadrat: Praca — kibel — mesa — koja. (w skrócie PKMK)

Takie skojarzenia i myśli przychodzą do głowy, kiedy po całodziennym trudzie usiłujesz zasnąć na kojce, albo rano po przebudzeniu kiedy stwierdzasz, że dziewczyna „przebrana za Świętego Mikołaja”, to było tylko senne marzenie, wyobrażenie, iluzja. Że jest to sprawa, co najmniej, tak daleka realizacji jak zakup samochodu bez talonu w czasach peerelu.

Wychodzę na pokład. Chmury na niskim pułapie wyglądają jak brudne firanki w oknach, na zadymionym Śląsku. Zauważam, że marynarze po kilku dniach wspólnego rejsu wymyślają dla siebie nazwy — pseudonimy, które praktycznie pozostają do końca służby i są oryginalnym slangiem załogowym.

Kucharza najczęściej nazywa się mało oryginalnie, z angielska w brzmieniu językowym:„KUK”. Inne przezwiska często pochodzą w zależności od regionu z którego żołnierze przybyli do służby. Są więc krzyżaki, pyrlandczycy, antki, krawaciarze, scyzoryki, cebularze, paprykarze, hanysy i górale. Nie wszystkie nazwy kojarzę z regionami.

Nie myślę nad tym długo, bo zaczynam odczuwać nudności. Wieje siódemka, a to już nie przelewki. Z łagodnych jeszcze wczoraj wodnych pagórków zaczyna się formować falowy krajobraz górski. Tworzą się ogromne, o płaskim brzegu kratery w których okręt ma chwilę spokoju, aby za moment wspiąć się w górę i rozcinać nadbiegające grzbiety fal. Mówi się, że co dziewiąta fala jest tą największą, najbardziej niebezpieczną, ale to dotyczy raczej oceanów. Tu, jak wyliczam to się nie zgadza, ale robię to subiektywnie, więc mogę się mylić. A obraz przypomina, góry. Tu gdzie przed momentem wydawało się leży białawy śnieg, spada w dół lawina ciemnej wody.

— Tak się woda wzbogaca w tlen — komentuje mechanik — znany z pasji wędkarskiej.

 

Kołysze solidnie. W składzie załogi jest kilku świeżo upieczonych marynarzy, jeszcze zielonych, „nie ochrzczonych bubków”. Niektórzy z nich wychylają się przez drzwi i trzymani linkami przez kolegów oddają „ hołd Neptunowi” — za burtę. Oczy mają przekrwione, twarz bladą, rozwichrzone włosy i spoconą skórę. Starzy wyjadacze morza mają ubaw, ale traktują ich życzliwie. Obserwator na Głównym Stanowisku Dowodzenia uśmiecha się blado. On też „przyspawał” telegrafy. Nie zdążył wychylić się w porę za reling i pokarm „prosto z żołądka” wyleciał jak fontanna w górę opadając na tablice i dźwignie urządzeń sterowniczych. Pomocnik kucharza przyniósł mu garnek ciepłej słodkiej wody, aby delikwent umył twarz i oczyścił „technikę”.

— Dziewięć w skali Beauforta! — wykrzykuje „ZDO” trzymając w ręku wariacko furkoczący wiatromierz.

 

Dziób okrętu zanurza się głęboko w fale by wyprysnąć w górę wraz z fontanną wściekłej piany. Teraz nikt nie wychodzi na pokład, niebezpieczeństwo jest zbyt oczywiste. Przez wirujące okno sterówki widać dokładnie jak co szósta, siódma fala rozbija się na dziobie wylatując w górę na kilka metrów zalewając działko przeciwlotnicze. Nie wszystkie włazy wytrzymują tę praktyczną próbę szczelności.

— Będziemy jedli przemoczony morską wodą chleb — informuje bosman.

 

Boczne przechyły nie osiągają wprawdzie 30 stopni, ale jesteśmy blisko granicy przewrotki. Jeszcze godzina sztormowania i jesteśmy bezpieczni. Na tle ciemnego nieba z pędzącymi po wariacku chmurami, widać wysokie zbocza Arkony. Wreszcie upragniona cicha Zatoka. Na redzie pełno statków handlowych i kutrów rybackich. Kołysze minimalnie, tylko na linkach wysokiego masztu wiatr wygrywa niespokojny gwizd groźnego żywiołu. Można wreszcie coś przeczytać , opisać, co właśnie czynię, no i wreszcie ...kolacja.

 

 

***

 

 

Z notatnika Leszka

Jestem członkiem załogi okrętu wizytującym miasto Cowes na wyspie Whight w cieśninie English Channel w Anglii, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Podczas rejsu przydzielono mnie do jednej kabiny z „zielonym”, ważnym prokuratorem wojskowym z Warszawy. Pełny pułkownik (nie pusty), oficer o tubalnym głosie, potężnej posturze i wesołym usposobieniu, stał się ulubieńcem załogi. I rzeczywiście pusty nie był. Zawsze miał wypełniony żołądek, głównie wysokoprocentowym alkoholem. A dla wkupienia się załodze, podpuszczony, że tak robią wytrawne, nie „obrzydliwe” „morszczachy” połknął żywego karalucha popijając setką żytniej.

W rejsy zagraniczne zwyczajem Marynarki Wojennej praktykowanym od zawsze, było zapraszanie osób z innych rodzajów wojsk i zakwaterowanie ich na okręcie jako gości załogi. Być może tym się wyróżnia MW, że ma takie możliwości i chętnie z tych „wycieczek” korzystają różni „ważni i znajomi królika”.

Zdarza się, że wyjeżdżają osoby bez znajomości języka, niekompetentne, i czasami przynoszące wstyd. Ale tym razem rzecz nie w tych kategoriach. Otóż „zielony” nazwijmy go tak skrótowo, jak już wspomniałem, miał jedną zasadniczą wadę (może zaletę, zależy jak na to spojrzeć). Wychylał mianowicie niesamowitą ilość alkoholu i co ciekawe, nie było tego po nim widać. Opowiadał przy tym dowcipy tak zabawnie, że szybko stał się duszą towarzystwa. Powstał nawet o nim wierszyk po angielsku, którego fragment przytaczam:

„Oh , Andrew. Huge voice, body and head — He never hiden a bottle in bed — Although his uniform green, not blue — But capitain Navy he’s for the crew”

 

W niezbyt precyzyjnym tłumaczeniu, ale zgodnie z duchem tekstu brzmi to tak; „Och Andrzej. To potężny głos tors i głowa, On flaszki whisky w łóżku nie chowa. Choć kolor jego munduru khaki za komandora mają go chłopaki”.

Okręt stanął na redzie w Cowes („Isle of Wight”), bo było zbyt płytko, aby wpłynąć do portu. Jeszcze na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej, w stoczniach tego miasta wybudowano dla Polski dwa niszczyciele, a ludność wdzięczna była Polakom za zamówienia, bo wydatnie zmniejszyło to bezrobocie. Po kilkudziesięciu (dopiero) latach, już po wstąpieniu Polski do NATO i UE, jedną z ulic miasta nazwano imieniem polskiego dowódcy „Błyskawicy”, dowodzącym okrętem podczas II wojny światowej. Nasz niszczyciel stojący w stoczni na okresowy remont, ogniem swoich dział uchronił miasto przed niemieckim bombardowaniem 4 Maja 1942 roku.

Teraz nawet nie pogłębia się torów wodnych, stocznia chyba nie istnieje, albo robią na jej terenie inne rzeczy, takie które ludzie chcą kupować. Na ląd starowały motorówki. W mieście odbywała się gala na przyjęcie polskich marynarzy, defilada z orkiestrą, tamburynami, cheers— liderkami, liturgią w kościele anglikańskim itp.

 Organizatorzy mieli podstawić autokary, aby Polscy marynarze mogli zwiedzić wyspę na której znajduje się trochę zabytków; zamek z XVII wieku, siedziba królowej Wiktorii, chaty kryte trzciną w małej wiosce Brighstone, mnóstwo małych portów jachtowych z widokami na strome, skaliste, białe skały brzegów odbijające się kontrastowo w płytkim dnie błękitnych wód kanału.

Jednak skrupulatni i na ogół dobrze zorganizowani Anglicy, tym razem się nie popisali. Czas oczekiwania wydłużał się niemiłosiernie, więc poszedłem na mały spacer ulicą wzdłuż wybrzeżowego pirsu. „Zielony” został na ławeczce, bo podczas nocnego wypoczynku, po „małym piwku” spadł z koi i skręcił nogę w stawie skokowym. Siedział więc markotnie na ławce obiecując, że skoro tylko podjadą autobusy, swoim tubalnym głosem ogłosi wszem i wobec, aby ci co porozchodzili się wokoło, szybko wrócili na miejsce zbiórki.

 

 

Ja tymczasem z zainteresowaniem oglądałem wystawione za szybą jakiegoś klubu, sylwetki miniaturowych jachtów. W pobliżu kręcili się inni polscy marynarze. Po chwili, podszedł do mnie cywil w swetrze golfowym po szyję i zagadnął.

— Are you oficer Polish Navy? (Jesteś oficerem Polskiej Marynarki Wojennej?)

 

Byłem w mundurze, na redzie stał okręt z wizytą kurtuazyjną, więc pytanie potraktowałem jako pretekst do rozmowy. Potem kilka zdawkowych pytań, że skoro możemy porozumieć się po angielsku, to on zaprasza na whisky do Royal London Yacht Club (królewskiego klubu żeglarskiego) w Cowes, bo właśnie przed nim stoimy. Początkowo wzdrygnąłem się. Dużo słyszałem o „homoseksualistach” w Anglii i zastanawiałem się czy to nie, aby osobnik chętny na jakieś międzynarodowe zbliżenie kochających inaczej, czego nie toleruję, mimo nachalnej polityki afirmacji w mediach tego rodzaju zachowań. Z pewnym wahaniem i zaznaczeniem, że na krótko, zgodziłem się wejść. Zgoda o tyle była łatwiejsza, że rozmówca wskazał na balkon na którym stało kilka osób ze szklankami w ręku a wśród nich kobiety.

Okey. Chodźmy.

Już po wejściu do holu zorientowałem się, że zostałem zaproszony do ekskluzywnego klubu angielskiej arystokracji. Anglik, który mu się przedstawił jako Charles Slater, poprosił o wpisanie się do księgi wejść. Podpisałem się przy jego nazwisku. Potem marmurowymi schodami otoczonymi ze wszystkich stron wmurowanymi w ściany kryształowymi lustrami i portretami arystokratów, weszliśmy na piętro do eleganckiej sali z barkiem i balkonem. Polskim zwyczajem przy prezentacji panie pocałowałem szarmancko w rękę, co wywoływało kłopotliwe zdumienie u panów, ale za to zachwyt pań.

— Cóż. To może szklaneczkę whisky? Oczywiście. Mało whisky dużo wody i kilka kostek lodu — poprosiłem.

 

— Of course. Szeroki uśmiech Anglików i akceptacja ich towarzystwa, poprawiła mi humor.

 

— Zdrowie gościa — zaproponował Charles.

 

— Absolutely not. (O nie) — zaprotestowałem.

 

— Szanujemy wasze tradycje. Jestem w mundurze, a polscy marynarze wiedzą, że na ziemi angielskiej pierwszy toast wznosimy za królową.

 

Aprobata towarzystwa była jednoznaczna. Zostałem zaakceptowany. Tymczasem wyszliśmy na balkon. „Zielony” pułkownik, kiedy zobaczył mnie tam ze szklanką w ręku, w towarzystwie angielskich kobiet i gentelmenów ubranych w eleganckie marynarki, (tylko Charles był w golfie), zaczął gwałtownie machać ręką i swoim donośnym barytonem zawołał.

— Co robisz w takim wytwornym towarzystwie beze mnie? Kolego to nie fair.

 

— Czy ten żołnierz, machający rękami to Twój znajomy?— zagadnął Charles angielskim zwyczajem przechodząc do formy koleżeńskiej na Ty.

 

— Tak. To z załogi naszego okrętu.

 

— To dlaczego jest w zielonym mundurze? To chyba nie żeglarz — tym razem pytały panie.

 

— Nie. To honorowy gość Polish Navy z Warszawy — próbowałem wyjaśnić — polski oficer i to wysoki rangą — odpowiedziałem dziwiąc się swojej w miarę płynnej angielszczyźnie, jak dotychczas doskonale rozumianej przez arystokratów.

 

Członkowie klubu zauważyli, że mówiłem dość wolno, wyraźnie oddzielając wyrazy, więc wyrażali się w podobny sposób, starając się nie łączyć słów w jeden bełkot, zrozumiały „miejscowym tubylcom” lub anglistom przebywającym przez wiele lat na wyspach Albionu.

— To zaproś go do nas, skoro to Twój przyjaciel — powiedział Charles..

 

Na reakcję zapraszającą „zielonego” nie trzeba było długo czekać. Nawet nie było zauważalne, że boli go stopa, tak żwawo podszedł do drzwi. Charles, wyszedł po niego i przyprowadził na górę. Ceremonia powitania powtórzyła się. Panie ponownie były zachwycone okazywaną im atencją z całowaniem rąk, zachwyciły się również potężną sylwetką pułkownika. On nie znając angielskiego (władał nieźle niemieckim i rosyjskim) od czasu do czasu prosił o przetłumaczenie dialogów, które się w między czasie nawiązały.

Kiedy im wytłumaczyłem skąd przypłynęliśmy i padły nazwy Gdyni i Gdańska, ktoś z Anglików powiedział — Walesa. Oczywiście chodziło o Lecha Wałęsę. Powiedziałem im, że miałem możliwość poznać polskiego Noblistę, bo mieszka on w pobliżu szpitala Polish Navy i gościł On, jako prezydent, w uroczystościach pięćdziesięciolecia istnienia Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku — Oliwie.

Reakcja Anglików była nadzwyczajna. Do chwili kiedy nie padło zdanie, że osobiście poznałem Lecha, byli tylko uprzejmi i wyrażali zadowolenie, że przyjąłem ich zaproszenie na drinka. Kiedy oświadczyłem, że niedawno witałem się z Lechem Wałęsą, całe towarzystwo popatrzyło na mnie z uwielbiającym podziwem.

Ich zdumienie i admiracja dla „obalającego komunizm” Polaka (tak się wyrażali) była bliska wyrażaniu zachwytu do admirała Nelsona czy Winstona Churchilla. Byłem tym nadzwyczaj szczerze okazywanym zainteresowaniem zażenowany. Oczywiście miło mi było słuchać peanów na cześć polskiego robotnika i prezydenta. Rzadko się zdarza u obcych taka aprobata Polaka, a u chłodnych zazwyczaj, poza meczami piłkarskimi Anglików, tym bardziej. Moja uwaga o innych słynnych Polonusach, jak Papież Jan Paweł II, Chopin, Maria Curie Skłodowska, czy lotnikach broniących Londynu w czasie II wojny światowej, przeleciała wśród nich jakby mimochodem, prawie niezauważona.

— Whisky or Wodka — zapytał w między czasie „zielonego” — Charles.

 

Twarz pułkownika rozjaśniła się, oczy zaiskrzyły. Pytanie zrozumiał bez tłumaczenia. Whisky, tylko whisky, bez wody i lodu — odpowiedział.

Ku mojemu zdumieniu został zrozumiany, a była to zasługa żywej, pozytywnej gestykulacji. Podano mu dużą, typową do drinków szklankę. Charles podszedł z nim do barku, zamówił u barmana dużą butelkę whisky i osobiście dla podkreślenia sympatycznej wizyty i atencji do gości z Polski, i zaczął nalewać. Patrzył przy tym kiedy „zielony” kiwnie głową dając znać oczami lub słowem, że dosyć. Doszedł do połowy szklanki, przerwał na moment skinieniem głowy i gestem szeroko otwartych oczu pytając czy wystarczy. Zielony szeroko uśmiechając się dał znać ruchem szklanki i mrugnięciem powiek, że może śmiało dalej nalewać. Charles napełnił szklankę szlachetnym płynem, osiągając prawie wypukły menisk. Towarzystwo męskie patrzyło zdziwione, w oczach pań dostrzegało się lekkie przerażenie.

— Za angielską królową — wzniósł szklankę „zielony”— Za Elizabeth — powtórzył.

 

Pił wolno rozkoszując się smakiem znakomitej ”Black and White” nie przerywając do momentu, aż w szklance ukazało się puste dno. Panowie odstawili swoje drinki na stoliki, panie chichocząc stwierdzały z zachwytem: Incredible (niewiarygodne) a potem wszyscy zaczęli bić brawo.

Mimo, że poznałem wcześniej możliwości organizmu pułkownika, byłem równie zdumiony a i trochę zawstydzony swoim „małym whisky” z dużą ilością wody. Milczałem z wątpliwością co do swoich wartości eksportowych.

— Podjeżdżają nasze autobusy — powiedziałem wreszcie widząc zbliżające się z dala wehikuły.

 

— Nie, to nasze, miejskie — stwierdził Charles.

 

— To co powtórzymy? Teraz polski toast — Zdrowie pań. Przetłumacz — rozkazującym tonem rzekł pułkownik.

 

Lekko zarumieniony i zmieszany, przetłumaczyłem, i dodałem dyskretnie — uważaj, bo padniesz i będzie kłopot.

— Nie martw się stary. Nie takie ilości wypijałem na wizytach w Związku Radzieckim.

 

Charles podniósł butelkę i ponownie nalewał „zielonemu”.

— Do pełna, do pełna — full — śmiał się pułkownik. — Nie ma strachu — łypnął do mnie znacząco okiem. Pokażę tym Angolom, jak mocną głowę ma polski oficer — mówił, pełnym, nie bełkotliwym głosem.

 

— Kurcze — burknąłem — Padł bym po połowie Twojej szklanki, gdybym to wypił w takim tempie.

 

— Wiem. Ale o mnie się nie martw. Pokażę tym „bekoniarzom” klasę.

 

— Musimy już iść — powiedziałem z ulgą, widząc podjeżdżające autobusy wycieczkowe i zbierających się w grupy marynarzy.

 

— Okay — powiedział Charles — tym razem to po was.

 

— Jeszcze tylko pamiątkowe fotki i prezenty. Zabierzcie do Polski jak najlepsze zdanie o angielskich żeglarzach, bo my od jutra rozpoczynamy regaty o puchar księcia Walii — oznajmił jeden z Anglików.

 

— A swoją drogą — dialog podtrzymał Charles, który w międzyczasie pochwalił się, że jego żona Bernice, jest autorką pięknego albumu z okazji 150-lecia Królewskiego Londyńskiego Klubu Żeglarskiego w Cowes 1838-1988, którego komodorem jest Książe Filip, małżonek królowej; swoją drogą— powtórzył — taki „masterpiece”(arcydzieło), z pełną szklanką whisky widziałem tylko raz — dodał konspiracyjnym szeptem.

 

—???

 

— Gościliśmy kiedyś, tu w klubie, rosyjskiego żeglarza. Też tak umiał. Twój przyjaciel jest drugi. Musi mieć mocną głowę.

 

— A to dla ciebie. Na pamiątkę. Album naszego klubu — zakończył długą tyradę.

 

Poprosiłem o podpis autorkę i po szarmanckim ucałowaniu „w łapki” angielskich arystokratek poszedłem po schodach na dół w towarzystwie Charlesa, chcąc przyśpieszyć „zielonego”, który w między czasie wychylił następną szklankę szkockiej.

— Cholera — powiedziałem dość głośno do siebie a potem zawołałem kierując głowę do góry, gdzie stał pułkownik; — Choć wreszcie, bo nie zabierzemy się na wycieczkę i ruszyłem pośpiesznie w kierunku wyjścia.

 

— Idę, idę — odpowiedział „zielony” nieco w zwolnionym tempie cedząc poszczególne słowa.

 

Wreszcie ukazał się jak olbrzym, schodząc w towarzystwie jednego z Anglików, wyraźnie bojącego się, aby gość nie zwalił się w dół. Szedł w dół po jednym schodku z szerokim uśmiechem, łącząc nogi jak w postawie na baczność, z gestem zadowolenia głośno komentując gościnność gospodarzy. W ręku trzymał ogromna butelkę szkockiej.

— Tobie dali książkę, boś doktor i intelektualista, a mnie butelkę... bo lubię.

 

— Anglicy są „cool” — Zakończył .

 

— Cool, Srul — rzuciłem do rymu przyśpieszając kroku.

 

Dopiero w autobusie, gdy usiadł przy mnie, kołysanie i ciepło promieniującego słońca spowodowało, że urwał mu się film. Zasnął słodko uśmiechając się cały czas podczas kilkugodzinnej wycieczki, czujnie trzymając rękę na teczce do której z trudem wtłoczył okazałą butlę.

— „Thank you — wasza mać” i „spasiba” — wymamrotał, kiedy przy wydatnej pomocy dyżurnego oficera i mojej legł na okrętowej koi.

 

 

 

***

 

 

Jakimi drogami i za jakie zasługi wchodzi się do historii?

 

Postać pierwsza. Karol Olgierd Borchardt. Oficer marynarki handlowej, kapitan żeglugi wielkiej, pisarz, wychowawca kilku pokoleń żeglarzy, a ma w Gdyni tylko swoja uliczkę nazwaną po wielu latach od jego śmierci, trochę pamiątek przeniesionych do muzeum, ale za to setki tysięcy egzemplarzy książek w domach czytelników, i spore ilości wielbicieli jego literackiego kunsztu przychodzących z różą na witomiński cmentarz, na grób.

 

Dwa krzyże obok siebie, wyższy i niższy, Matki i Syna, i rzeźbiona głowa wystająca ponad kamień płyty z łacińskim napisem „Nigdy nie zatonę”. Rzeźba gdyńskiej artystki Ireny L., autorki pomnika na bulwarze Nadmorskim „Tym, którzy nie wrócili z morza” marzącej, aby powstała tam otwarta galeria na wolnym powietrzu. Niestety głowa nagrobku Borchardta nie oddaje ani podobieństwa, ani przesłania, które głosi napis. To oczywiście indywidualna interpretacja.

 

Leszek często po wizycie na cmentarzu we Władysławowie przyjeżdżał do Gdyni, na grób kapitana i tu rozmyślał nad dziwacznością swoich przeżyć i fascynacją Elżbiety.

 

Czy te dwie jakże odmienne postacie, spotykają się ponownie nad niebieską kopułą nieba? Czy platonicznie grzeszą w raju do jakiego wysłał ich los? Elżbieta często wspominała o jego niespotykanej fantazji:

 

„Ty też powinieneś pisać książki i leczyć ludzi, a nie pływać po świecie”!

 

 

Postać druga. Lek. med. Stefan Michalak. Lekarz pływający na „Darze Pomorza” przed II Wojną Światową, po wojnie starszy asystent tworzącej się, choć nie powołanej jeszcze Akademii Medycznej, dyrektor klinicznego szpitala w Gdańsku, w pierwszych latach powojennej rzeczywistości. Nikt nie ujmie mu, że był jednym z pierwszych lekarzy tworzących zręby organizacyjne służby zdrowia w powojennym Gdańsku, że tragicznie zginął w nurtach Bałtyku, rzucając się na pomoc tonącym kolegom, ale w historii Alma Mater Gedanensis zasłużyło się o wiele więcej słynnych profesorów, autorów podręczników akademickich, lekarzy pasjonatów, znakomitych nauczycieli, organizatorów, mających ogromny dorobek odkrywczy i naukowy.

 

A jednak to imieniem Stefana Michalaka nazwany jest plac przez Akademią Medyczną w Gdańsku, od kilku lat stoi rzeźba — kamienne popiersie, pomnik — umieszczony na przepięknym wyszlifowanym granitowym cokole specjalnie sprowadzonym z Finlandii. To kamienne oczy właśnie tego, a nie innego lekarza patrzą na gmach uczelni, o której może nawet nie marzył za swojego krótkiego tragicznego życia. Jest to jedyny znany Leszkowi monument z twarzą zwróconą w odwrotnym kierunku niż zazwyczaj stoją pomniki. Idąc od dołu ulicą Curie Skłodowskiej we Wrzeszczu w kierunku głównego gmachu Akademii widzi się cokół, plecy i tył głowy umieszczonej tam postaci. Nazwa placu i pomnik powstał kilkadziesiąt lat po śmierci bohatera. Komitet budujący powołał do życia, energicznie walczący o pamięć rodzinną syn Jacek. To jego pieniądze zarobione w odległej Kanadzie i w piaskach Arabii Saudyjskiej, ufundowały miastu Gdańsk jeden obiekt kulturalny więcej, jedno z licznie odwiedzanych miejsc, w którym leczy się tysiące chorych.

 

Do historii wchodzi się nie zawsze za wybitne zasługi. Decydują o tym ludzie kreujący nieżyjącą, najczęściej już znaną zasłużoną postać, czasem decyduje przypadek, albo ktoś bliski z rodziny, umiejący nadać bieg popularyzacji i utrwalenia pamięci jego przodka.

 

„Upamiętnić kogoś, kto w życiu istotnie coś dobrego zrobił to chyba chwała” — zastanawia się Leszek. Ale, jeśli taka wykreowana postać rodzi wątpliwości? Jeśli wśród żyjących obok niej było wielu innych, którzy może bardziej by zasługiwali na uwiecznienie, którzy więcej osiągnęli dla kultury, nauki, innych ludzi, a jednak o nich zapomniano?

 

Po takich zasłużonych a zapomnianych zostaje czasem mała tablica pamiątkowa, notka życiorysu w gazecie, cytat z udanego powiedzenia, powtarzany często bez uświadomienia i wiedzy, kto był autorem.

 

Dziwne bywają losy nie tylko ludzi, ale i trwałych pamiątek po nich. Dziwne, ale taka jest prawda i paradoks historii, którą też przecież tworzą ludzie. Prawdziwi bohaterowie to anonimowi, nieznani żołnierze ginący w bitwach, które toczyli władcy, w imię na ogół bezsensownych celów. Ci, którzy są na pomnikach bywają tam niekoniecznie słusznie. Ale obiektywnej prawdy nie będzie nigdy. A o plac Michalaka zapytał Leszka jego kolega podczas zjazdu rocznicowego.

 

— Stary — zagadnął — wiesz kim był Stefan Michalak?

 

— Wiem. Dlaczego pytasz?

 

— Zawsze interesowałem się losami naszej uczelni — mówił — ale ten „zawodnik” to jeden z wielu, a dlaczego tak uhonorowany?

 

— Jak to się stało? Od dawna mieszkam we Wrocławiu, przyjechałem tu po 30 latach i ogromne zaskoczenie!

 

— Cóż? — powiedział Leszek.

 

— Znam tę sprawę od tzw. podszewki, pogadamy, ale wypijmy.

 

Wychylili kielich czerwonego wytrawnego wina.

 

— Więc — zaczął Leszek.

 

— To prawda, że losy ludzi wplątują się w nurt dziejów w sposób przedziwny. Za kilka pokoleń nikt nie będzie pamiętał o profesorach: Michejdzie, Kieturakisie, Pensonie, Bilikiewiczu czy Reicherze mimo, że my uczyliśmy się z ich podręczników. Ich nagrobki na cmentarzu Srebrzysko we Wrzeszczu, nie zawsze są czyste i nie leżą na nich świeże kwiaty. A pomnik Stefana Michalaka, mimo, że napisał tylko kilka artykułów i nie dokończył doktoratu, będzie podziwiany przez naszych synów i wnuków. Historia jest odzwierciedleniem prawd, które dla współczesnych przedstawiała się często odmiennie, niż wiedzą o tym przyszłe pokolenia

 

— Istotnie, chyba masz rację — smętnie potwierdził kolega Wiesław K.

 

— Czy to sprawiedliwe? Sprawiedliwe? Żartujesz. Jedynym sprawiedliwym wśród ludzi był i pozostanie tylko Chrystus. Ale on jest Synem Boga.

 

— Wypijemy? Wypijemy.

 

 

 

***

 

 

Tego dnia Jędrek obudził się po narkotykowej imprezie, skołowany więcej niż zazwyczaj. Efekt ten spowodowany był nie tylko nadużyciem „extase”, ale i kłótni z matką, której wykradł napisane wcześniej upoważnienie na korzystanie z konta Leszka, które opróżnił z premedytacją. Suma była pokaźna i zrozpaczona matka poszła złożyć donos na policję. Kiedy po rozmowie z oficerem dyżurnym a potem policyjnym psychologiem, dowiedziała się, że nie odzyska żadnych pieniędzy, chyba że drogą postępowania cywilnego, bo jej podpis widniał na prawdziwym czeku, wpadła w czarną rozpacz. Po powrocie z posterunku, po krótkiej kłótni z Jędrkiem, aby udowodnić swoją determinację rzuciła się na syna z nożem. On jednak wprawiony w działaniach obronnych po służbie w Mar-Woju. i z „hooligans” Arki, uprzedził ją kopnięciem w brzuch, a potem uchylając się od ciosu, poprawił uderzeniem w kark, co spowodowało utratę przytomności i upadek matki na dywan.

 

— Więcej nie podnoś na mnie ręki — wycedził — kiedy otworzyła oczy, bo odwiedzisz Ojczulka Boga w niebie.

 

Elżbieta, długo nie podnosiła się z podłogi, czując straszliwy ból głowy, przykurcz mięśni brzucha, chciało się jej wymiotować, płakać, krzyczeć, ale z ust wydobywał się jedynie cichy pisk skrzywdzonego pieska, a w oczach ukazały się duże krople łez. Leżała tak jeszcze kilkanaście minut, zanim nie stwierdziła, że może ruszać rękami i nogami. Wtedy ostatkiem wysiłkiem dowlokła się do łazienki. Jędrek tymczasem zamknął się w swoim pokoju, ponownie odurzył i runął na tapczan w ubraniu. Zdarzały się i jemu stany zbliżone do normalnych, kiedy postanawiał poprawić relacje rodzinne, przestać brać narkotyki i ustatkować. Zwykle jednak brakowało dobrej woli i determinacji do zmiany. Zawsze jakaś propozycja od koleżków lub od zblazowanych kumpelek, szukających rozrywkowych chłopaków, wprowadzała go w  narkotykowy amok. Były to stany przypominające delirium i kolorowe marzenia — majaki, pojawiające się po zażyciu tabletek połączone z piwem lub „Absolutem”.

 

Kiedy obudził się i przypomniał sobie scenę matki z nożem, przyszła mu myśl, że jednak posunął się za daleko.

 

W ukrytym schowku w pokoju miał jeszcze kilkadziesiąt tysięcy złotych. Miało to być na czarną godzinę. Oddam jej niech się nimi wypcha. Mnie i tak dziewczyny nie dadzą umrzeć z głodu — zdecydował.

 

—Skończysz nie na odwyku — tylko w kurniku— mój koguciku— mówiła Adela z Kuźnicy, dorodna, ale nieco zwariowana córka bogatego rybaka.

 

— Gdybyś się ze mną ożenił — miałbyś na co dzień i dupę i „dragi”.

 

— Powinieneś się ustatkować, ale ze mną — mówiła mu nauczycielka angielskiego, z którą na obozach sportowych, jeszcze jako uczeń ukradkiem sypiał.

 

— Przestań pieprzyć, tylko obciągnij mi małego — rzucał wtedy ze złością, bo na ogół był w takim stanie podniecenia, że erekcji nie mógł osiągnąć przy normalnym stosunku. Muszę... muszę, czasem nawet na zmiętolonego kutaska — powtarzał — ale muszę.

 

Ale do Adeli wracał regularnie, bo była to pewna meta, a ona tak zaślepiona miłością, że robiła wszystko czego zapragnął i była mu niewolniczo wierna.

 

— Jesteś jak arabka — mawiał.

 

— To znaczy — dopytywała się.

 

— To znaczy, że gdybym rzucił ci kość do obgryzienia i kazał ją przynieść w zębach zrobiła byś to z oddaniem i wiernością psa, który kocha swojego pana i jest mu bezwzględnie posłuszny.

 

— Wiesz, chyba masz racje — powiedziała szeptem pełnym nadziei, że kiedyś istotnie tak zrobi.

 

    Jesteś kretynka — rzucił ze złością, wiedząc, że nic nie jest w stanie ją obrazić. Poczuł się nagle pusty, ale i dziwnie szczęśliwy.

 

 

***

 

 

Jędrek jechał autobusem „R”, linią pośpieszną obsługującą trasę z Rumii do Gdyni. Od pewnego czasu te dwa odrębne miasta, chcą złączyć się w jeden wielkomiejski organizm i zapewne to nastąpi w najbliższych latach. Szybka kolej miejska (SKM) na trasach; Wejherowo Gdańsk przez Rumię i Gdynię połączyła je w jedno, miejskie, rozlane blokowisko i trend ten zapewne będzie się zwiększał. W autobusie był umiarkowany tłok, a on i jego kumple zachowywali się prowokująco, tak że część pasażerów wysiadała wcześniej chcąc uniknąć draki, którą wyraźnie kibice prowokowali.

 

„Arka Gdynia the best” — wrzasnął nagle głowoogolony osiłek otwierając puszkę piwa przy okazji opryskując kobietę siedzącą plecami do nich.

 

The best! Taaak jest — odpowiedzieli chórem osiłkopodobni!

 

Jędrek milczał. Nie aprobował prostackich zagrań, ale i nie przeciwstawiał się nim solidaryzując się z grupą kolesiów.

 

— Proszę pana — usłyszał nagle znajomy głos.

 

— Wygląda Pan na silnego młodego człowieka. Ale czy wypada tak ostentacyjnie i niegrzecznie zachowywać się w miejscu publicznym?

 

—???

 

Pasażerowie milczeli z niepokojem patrząc na grupę, która prowokowała bijatykę, albo przynajmniej rozróbę w autobusie.

 

— Ma pan taki niesympatyczny napis na koszulce; „Walę konia”— kontynuowała pasażerka — Nie powinno się bić zwierząt, to też stworzenia Boże.

 

Kobieta obróciła głowę w kierunku pasażerów autobusu, którzy z niezrozumiałych dla niej powodów nagle zaczęli dusić się ze śmiechu, więc ona starając się nie drażnić herszta dodała:

 

— Mam syna w pana wieku i odrobina szacunku mi się należy— jak sądzę — dodała niepewnie.

 

— Należy się, „ow kourze”— zawył radośnie osiłek podniecony kilkoma łykami żywca. Potem jak rozwścieczony goryl zaczął bić się po klatce piersiowej, obleczoną w mocno przybrudzoną podkoszulkę.

 

— „Walę konia” — zawył radośnie, ale tego w rozporku!

 

—Kobieto, mieszkasz na księżycu?

 

Odwrócił się w jej kierunku chwytając ręką metalową rurę siedzenia, i pochylony tuż nad jej głową warknął:

 

— Morda cię swędzi stara kurwo?  Stul pysk, bo ci napluję do gardła i przypieczętuje piwkiem. A tak w ogóle, to mów do mnie dużymi literami, bo nie kapuję.

 

Kolesie zaśmiali się dziko z udanego wg nich dowcipu. Pasażerowie umilkli. Nikt nie odezwał się słowem. Tymczasem autobus zatrzymał się na przystanku. Wszyscy, oprócz grupy Jędrka wysiedli.

 

— No! — stwierdził osiłek. — To mamy prywatny bus. Panie kierowco! Zapierdalać pod stadion Areczki. Bez przystaneczków — dodał — podchodząc do zdegustowanego, ale i przestraszonego szofera, starszego pana z siwizną na skroniach i okrągłą łysiną z tyłu głowy.

 

— Ale to nie moja trasa — próbował łagodnie bronić się kierowca.

 

— Na dzisiaj twoja, smutny bucu! Zapamiętaj to sobie — Tu i Teraz.

 

Osiłek błysnął intelektem.

 

— Ale co z Tobą,  Jędras? Do kurwy nędzy... wyglądasz jakby cię „eskaemka” przepierdoliła.

 

Popatrzył na kumpla, który był naprzemian blady, potem czerwony i zaciskając palce obu rąk w pięści patrzył półprzytomny, jakby przed momentem zażył zbyt dużą dawkę marychy.

 

— Gnojku, wykrztusił wreszcie. Ty kutasie... wymamrotał nie wiadomo ze wściekłości czy ze wstydu, że nie reagował wcześniej na zachowanie kumpla.

 

— Ta kobieta... ta kobieta, powiedział już pewnym głosem; ta kobieta, którą tak opierdzieliłeś to... to była moja matka.

 

 

 

***

 

 

W drodze na Kamienną Górę szedł krętymi, betonowymi schodami. Jak zawsze budziło to w nim wspomnienia. Wzruszał się stając od czasu do czasu, oddychając głęboko, co zwalniało rytm serca pobudzonego wysiłkiem i emocjami jakie wywoływał podziw dla tego miasta, które odmłodniało, wypiękniało i w początkach lat XXI wieku stało się prawdziwie europejską aglomeracją. Zanim dotarł do schodów postanowił przejść drogę którą zazwyczaj pokonywała Ona.

 

Wysiadł więc na 10-go lutego.

 

Nazwa ulicy widniała na starej tablicy nad barem „Ameryka”, naprzeciw wybudowanego centrum Eugeniusza Kwiatkowskiego, jednego z architektów powstania portu i budowy Gdyni, dużego morskiego okna na świat dla Polski. Jego pomnik z cytatami; „Rzecz najważniejsza Polska” i „Gdynia i morze to jedno” przesunięto z dawnego pustego placu przed budynek, przez co stał się mniej widoczny, ale ważne, że tu pozostał.

 

10-luty 1920 rok — pomyślał Leszek.

 

To data Zaślubin Polski z Morzem i dzień święta szczególnie uroczyście obchodzonego w Gdyni, od czasu solidarnościowego odzyskania niepodległości. Przechodząc obok nowoczesnego magazynu „Batory”, architektoniczne przypominającego słynny transatlantyk oraz przy zakładzie fryzjerskim „Rokoko”, nie mógł powstrzymać się od głębokich westchnień. Idąc dalej, już przy ul. Świętojańskiej na placu przed kościołem NMP przeczytał napisy poświęcone papieżowi Janowi Pawłowi II.

 

To było dla niego jakby ponowne wyznanie wiary, i złożenie ślubów wierności dla tego wielkiego Polaka. Ale myślami był w niebie, tym razem nie tylko z wielkim papieżem z Rzymu. Zastanawiał się, czy w gronie mieszkańców wiecznej szczęśliwości znalazło się miejsce dla młodzieńczego wyobrażenia kapitana, mężnego Indianina, dla pełnego fantazji obieżyświata, który na balonikach dmuchanych wyobraźnią, chciał zawędrować na drugi kontynent, korzystając naiwnie z faktu, ze ziemia się obraca. Ale w końcu przepłynął ocean, korzystając z wiedzy nawigatora i szczęścia marynarza już w wieku dojrzałym.

 

Zastanawiał się czy i tam spotykali się — jak zwykle w każdy wtorek. Ona, fanka jego i literackiej twórczości, i On — kapitan żeglugi, wielki Manitou — młodzieńczej fantazji, a w dorosłym życiu, wychowawca i nauczyciel wielu pokoleń wilków morskich.

 

Czy w niebie odmierza się czas?

 

Stanął chwilę zastanawiając się. Wieczność jest przecież nieoznaczona, nieograniczona, niemożliwa do zakreślenia ją w ziemskie pojęcia statystyki i schematów.

 

Poszedł dalej. Wyrównane kamienie, wyasfaltowane dróżki w alejkach, młodzi ludzie bez żenady stojąc przytulenie do siebie całowali się namiętnie, nie dostrzegając nikogo.

 

Czasy zmieniły się. Bardzo się zmieniły od peerelowskiej szarości — kontynuował milcząco wspomnienia.

 

Było malowniczo, kolorowo, ale i hałaśliwie. Szedł powoli odpoczywając od czasu do czasu i wtedy wydawało mu się, że idą razem. Ona opierając się na jego ramieniu, bo po ciężkiej operacji najpierw jednej nerki, po dwóch następnych latach drugiej, żyła w zasadzie na kredyt, dwa razy w tygodniu jeżdżąc do szpitala Morskiego na dializy. Ale wyobraźnia jest nieobliczalna. Widzi ją i czuje przy sobie, trzyma za rękę, a ona kontynuuje swoją opowieść.

 

— Przez kilkanaście lat przychodziłam tu co najmniej raz w tygodniu — słyszy.

 

Każdy wtorek od 13 do 14. To był czas wyznaczony dla mnie przez niego. Był dla mnie kimś więcej niż idolem. Mężczyzną, dla którego kobieta poświęca się cała... bez wyjątku i bez zastanowienia.

 

W piaskownicy u podnóża Kamiennej Góry, bawiły się radośnie dzieci. Matki plotkując ze sobą przyglądały się im wołając po imieniu swoje pociechy lub rzucając uwagi typu: „Nie syp tak mocno piaskiem na Jasia — przecież on jeszcze malutki”, albo „Nie siadaj na tej ławce — przecież widzisz, że pisze — „Świeżo malowane”.

 

— W zasadzie darował mi te lata życia — słyszy nadal Elżbietę — bo przecież gdyby nie jego 37 opowieści o losach ludzi morza, o czasach, które minęły, o statkach, które już nie istniały, mnie by już nie było.

 

— To znaczy... były by resztki moich kości, w ziemi władysławowskiego lub witomińskiego cmentarza. Wiesz, nie mówiłam ci o tym, ale wtedy zadecydowałam o odejściu z tego świata. Postanowiłam skończyć ze sobą; chciałam popełnić samobójstwo. Położyłam się starym zwyczajem do wanny, aby coś przeczytać a potem zamierzałam odkręcić gaz. „Znaczy kapitan” — wzięłam tę powieść do wanny ze względu Ciebie. W tym czasie stałeś w japońskim porcie Nagasaki i korzystając z tobie tylko znanych układów zatelefonowałeś do domu. Wiedziałam jakie to miało dla ciebie znaczenie i że potrafisz pokonać każdą przeszkodę. Zawsze cieszyłam się, kiedy zabrzmiał dzwonek telefonu, bo to mogłeś być Ty. Ale wtedy, już w trakcie rozmowy zorientowałam się, że coś z nami nie tak, że zdecydowałeś się odejść i tylko czekasz na pretekst i powrót do kraju, aby to zrobić.

 

Przerwała na chwilę patrząc mu smutno w oczy. W tym momencie nie wiedział, czy dzieje się to naprawdę, czy rozmawia z własną wyobraźnią, która zmaterializowała się w jego umyśle z tak intensywną siłą, że nie potrafił tego świadomie rozpoznać.

 

Po co się męczysz i chcesz wyrzucić z siebie to co wiem już od dłuższego czasu — pomyślał. Wiem, że ty w swojej naiwności i braku prawdziwie kobiecej intuicji, zniszczonej zapewne przez chorobę, z poczucia winy, nie umiesz zwyczajnie mi tego powiedzieć. Choć nie wypowiadał tych słów głośno, wiedział, że to co ma na myśli, przekazał jej telepatycznie.

 

Spojrzała na niego wymownie kontynuując zwierzenia.

 

„Miałam dość potrójnej gry między mężem, idolem i synem” — wyjaśniła — i przestałam się leczyć z depresji. Postanowiłam wam wszystkim ułatwić życie i odejść na zawsze. Kąpiel w wannie z wodą podgrzewaną gazowym piecykiem była, jak się mi się wtedy wydawało prostym wyjściem.

 

Umilkła na chwilę patrząc na zamglony w oddali horyzont Helskiego Półwyspu i zbliżającą się od niego sylwetkę wodolotu.

 

— Nie gasząc płomienia piecyka gazowego zaczęłam czytać Jego książkę. Przerwałam lekturę nad ranem, orientując się, że drżę z zimna, emocji, w wannie pełnej już dawno wystudzonej wody.

 

— Nie mogę odejść z tego świata nie poznawszy człowieka, który w tak fantastyczny sposób opisuje morskie peregrynacje — pomyślałam.

 

— Nie wiedziałam jak on zareaguje i czy te spotkanie wywrze na mnie wrażenie jak czytane stronice, ale przestałam myśleć o gazie, o wannie, o piekle, do którego zawędrowała bym po targnięciu się na własne życie. Telefon wykonałam w niedzielę rano. Termin spotkania wyznaczył mi na wtorek o 13.00. I tak zostało na kilka następnych lat. Pamiętam jeszcze, że zaznaczył: lubię punktualność.

 

Leszek patrzył chwilę na dzieciaki wrzeszczące, że nie chcą już piaskownicy, że chcą na lody. Uśmiechnął się bezwiednie, a wizje dawno przeprowadzonej rozmowy w szpitalu przy łóżku, kiedy Elżbieta umierała, ponownie wróciły z siłą nie potrafiącą przerwać jej opowieści — spowiedzi.

 

 

 

 

 

Z domu wyruszyłam o 10.00. Wsiadłam w „trajtek”, z nielicznymi pasażerami o tej porze. Wysiadłam na 10-go Lutego, na przystanku przy zakładzie fryzjerskim Rokoko.

 

To istniejący od początku powstania miasta ekskluzywny zakład, gdzie można było nie tylko uczesać się, ale również wykonać upiększające maseczkę na twarz, czy zamówić rozluźniający masaż. Pracująca w nim elegancka blondynka Maria, posiadaczka niezwykłej wielkości piersi, (mówiło się o niej „Ta ma czym oddychać”), zawsze uśmiechnięta dla gości, opowiadała podczas usług ciekawe historie z przeszłości Gdyni, demonstrując historyczne zdjęcia, które okresowo prezentowała na zewnętrznej szybie wystawowej. Tym razem wstąpiłam do niej tylko na dzień dobry.

 

— Ależ pani podniecona — zauważyła — dziękując za butelkę czerwonego wina z Kaliforni, które jej przyniosłam. Miałam wówczas tzw. wejścia w „Baltonie”.

 

— Idę na niezwyczajną randkę — szepnęła do Marii tajemniczo. — Ale nie powiem do kogo — uśmiechnęła się.

 

Po drugiej stronie, w kwiaciarni „Danusia” kupiła 37 długich, ciemno-czerwonych róż. Właścicielka z nieukrywaną ciekawością wyniosła brakujące kilkanaście kwiatów z zaplecza, i włożyła ten ogromny bukiet w specjalnie wyszukany w tym celu wiklinowy kosz, z wrażenia rzucając cenę za trzydzieści sztuk.

 

— Te siedem to ode mnie. Na szczęście — powiedziała.

 

— Nie wiem dla kogo i dlaczego 37, ale widząc uśmiech i pani emocję, nie wątpię, że osoba obdarowana musi być dla Pani bardzo bliska.

 

— Zobaczę go pierwszy raz — odpowiedziała Elżbieta — zauważając zdumienie sprzedawczyni.

 

— To musi być ktoś niezwykły — kontynuowała dialog ciekawska właścicielka, żona przystojnego oficera lekarza w marynarskim mundurze.

 

Nie odpowiedziała jej wtedy. Było to zbyt oczywiste.

 

Przez następne lata, kiedy wstępowała tylko po jedną, białą albo czerwoną różę w każdy wtorek, spotykała się z pełnym ciszy uszanowaniem, a róża przygotowana wcześniej na zapleczu cierpliwie oczekiwała na jej wizytę.

 

W ciągu tych wielu lat tylko dwukrotnie z jakiś powodów, nie pamięta jakich, ta wtorkowa godzina nie była przeznaczona dla Niego.

 

— Witam pana doktora — Leszek — wzdrygnął się jakby budząc z męczącego snu.

 

Z Kamiennej Góry, schodziła z pieskiem właścicielka sklepu ze starociami, zabytkowymi lampami, sztyletami i lampionami. Leszek pamiętał, że operował ją przed laty z powodu kamicy pęcherzyka żółciowego.

 

— Na spacer doktorze? Pooglądać z tarasu Półwysep? Piękny dziś widok, kryształowe powietrze, warto, warto.

 

— Dzień dobry pani — tak, tak. Właśnie tam idę — odpowiedział ruszając gwałtownie w górę.

 

Zostawił byłą pacjentkę zawiedzioną i zdumioną jego gwałtownym biegiem w górę, otrząsając się ze smutnych refleksji tak realistycznie obciążających go podczas tej wędrówki wspomnień.

 

 

 

***

 

 

 

Z notatnika Leszka

— Wszyscy na stanowiska!— dobiegł do mnie tubalny głos dowódcy.

Wybiegłem szybko na zewnątrz łapiąc kamizelkę ratunkową, sam nie wiem dlaczego, ale w głosie dowódcy usłyszałem jakiś alarmujący ton. Może toniemy? Takie myśli przychodzą do głowy w sytuacjach, o których nie wiemy nic, a dziejących się niespodziewanie. Ale na morzu każda awaryjna historia jest poważna, bo nawet z drobnostek może powstać rzeczywisty problem. Nie wiem jak to opowiedzieć w sposób wiarygodny, bo kiedy opisuję ten fakt na chłodno, w kilka miesięcy po zdarzeniu, usiłując ze swoich wówczas zrobionych na gorąco notatek wyciągnąć jakiś sens, to albo mam pustkę w głowie, albo wnioski wydają się być niedorzeczne.

Skrótowo wyglądało to na ogromne zamieszanie, i bezradność wobec dziejących się na okręcie rzeczy. Nie wiadomo dlaczego, ale w pewnym momencie zgasł silnik, nie zadziałało awaryjne zasilanie, wysiadł radar, radio, kuchnia, praktycznie wszystkie zasilane elektrycznie urządzenia. Okręt zaczął dryfować. Żadnej łączności, żadnych świateł, nawet awaryjnych. Zimną krew zachowywał jedynie dowódca, chociaż i on miał niewyraźną minę, i rzucał „kurwami”, co mu się zdarzało rzadko. Dialogi jakie wywiązały się miedzy członkami załogi były beznadziejne. Od UFO, po wezwania do Boga, i zwyczajne sikanie w spodnie ze strachu.

Po latach, kiedy ponownie sięgam do opisów tej paniki na okręcie, która trwała dwie minuty siedemnaście sekund (też nie wiadomo dlaczego tyle) nic właściwie sensownego nie mogę o tym napisać. W mediach ukazały się informacje o UFO i dziwnych zachowaniach rybaków z Helu, którzy w rejonie przebywania okrętu łowili ryby i byli tak przestraszeni, ze chcieli skakać za burtę. Bardziej rozsądni mówili o próbach radzieckich rakiet z gazem paraliżującym, inni o broni falowej o niskiej interferencji, wywołujących u osób trzymających metalowe przedmioty drgania, a w umyśle poczucie potwornego strachu. Po latach pojawiła się gdzieś w Internecie notatka o mikrokamerach terahercowych, których fale potrafią przenikać przez mury i do centrum, z którego są wysyłane przesyłać obraz z miejsca, które określił generujący je nadajnik.

Taką super tajną aparaturę, podobno zamontowano w nieczynnej Latarni Morskiej w Nowym Porcie w Gdańsku, z  którego to miejsca mikrokamery wychwytywały obraz i dźwięk, amerykańskich satelitów przekazując je potem do ośrodka terrorystycznego w Afganistanie. Z latarni planowano wystrzelenie wiązki promieni laserowych, aby spowodować pożar rafinerii w Gdańsku, co spowodowałoby tragiczne skutki nie tylko dla aglomeracji Trójmiasta, ale i całego Bałtyku. Miała to być kara za udział Polski w wojnie w Iraku i za przedrukowanie karykatur Mahometa z duńskiej prasy. Ślady po tej niebezpiecznej, bo radioaktywnej aparaturze, tajne służby zabezpieczają w dalszym ciągu. Mimo tych faktów, a może właśnie dlatego, latarnię sprywatyzowano i zamieniono na muzeum, do którego następnie pod pozorem braku podjazdu dla osób niepełnosprawnych, zabroniono wstępu turystom.

Sprawa tajemniczego zniknięcia na ekranach radarów okrętu i brak całkowitej łączności przez 2 minuty 17 sekund, była wyszydzona, przez sztabowców MW, którzy stwierdzili po prostu, że załoga schlała się wojskowym zwyczajem z radości zakończenia dozoru i wszyscy przesłuchiwani w „przedmiotowej sprawie” zostali ukarani za nieprzestrzeganie RSO.

Znaków zapytania pozostało dużo i nie zostały one nigdy wyjaśnione, mimo zmian systemu politycznego i nadzwyczajnego postępu technicznego.

 

 

***

 

 

 

Nareszcie blisko domu. Prawie nie śpimy w nocy, takie panuje podniecenie. Błyszczące oczy, rozgorączkowane rozmowy, podniecone oczekiwanie. Po emocjach z niewyjaśnionym brakiem prądu, łączności i zgaśnięciu silnika, rozmowom i przypuszczeniom nie było końca, ale radość powrotu przymuliła wszystko inne. W mgle wyprzedzającej świt majaczą kontury Helskiego Półwyspu.

Ciemna linia poniżej szarobłękitnego płaszcza nieba niczym się nie wyróżniała, a jednak czuło się obecność innej, naszej, „Tej ziemi”, morza, zapachu dymu. Wreszcie szare chmury rozjaśnił pierwszy promień słońca. Widać było szeregi białawych zarysów fal biegnących do brzegu. „One szybciej dotkną piasku niż nasze stopy” — pomyślałem.

Biegły rzędami jasnych linii, wciskając się między ciemne plamy wody, atakowały piasek z szumem przyjemnej dla ucha pieszczoty, a jednocześnie z agresywnością wilków wyrywały z wydm brązowawą żółtość piasku, jak skórę zagryzionej przez psy myśliwskie sarny. Fale dobiegały do plaży, wyrzucały tam fontannę wody na sterczące korzenie drzew, radując się ze zwycięstwa, które tak naprawdę było ich klęską.

Czy można ten obraz porównać do losów ludzi? Do pojedynczych osób, grup, zorganizowanych tłumów, partii, narodów, którzy prąc przez darowany im na ziemi czas, tracą siły na zdobycie czegoś, by potem rozmyć się jak fala na plaży?

Gdyby tak można było wracać, wyskoczyć z głównego nurtu, aby określić swój własny kształt i zniknąć w przestrzeni czasu, jak znika w słonym piasku woda pełnego Morza.

Gdyby...

 

 

***

 

 

 

Operacja w Akademii udała się i Elżbieta kontynuowała swoje spacery po schodach na Kamienna Górę, po drodze wstępując, już nie tylko po różę, ale i zabiegi fizykoterapii w zakładzie „Rokoko”. Terapeutka Maria z biustem, którego nawet wielkie dłonie kapitana by nie zmieściły, zachęcała klientów do relaksującego masażu. Po zabiegu zapraszała ją na plotki i kawę, do pustego apartamentu nad zakładem, którym opiekował się na prośbę właścicieli przebywających w Stanach, znany gdyński kapłan, prałat Hilary J. Lokal ten, a właściwie pięknie urządzone przedwojenne mieszkanie, Maria sprzątała ochotniczo pomagając księdzu uznawanego za gdyńskiego świętego przez wielu mieszkańców, a z którego rozmów i wspomnień, pisarz Krzysztof W. wydał dwa tomy pamiętników.

 

Po drodze na Kamienną Górę zaglądała też do cukierni Kajzera i Laskowskiego, aby zaopatrzyć się w zakazane wprawdzie kapitanowi przez dietetyka „Kajzerki”, ale umilające herbaciany czas. Chodziła wówczas w górę ulicą Lipową. Wiosną, wdychała wspaniałe zapachy kwitnących drzew, a zimą przypatrywała się stadu gawronów, od czasu do czasu przesiadających na ogołoconych z liści drzewach. Wypatrywała wówczas przewodnika ptaków — gawrona, o którym opowiadał jej kapitan, karmiący za oknem towarzyszące mu w jego samotni ptaki, i o jednym z nich zaprzyjaźnionym, który zawsze zanim zakrakał zapraszająco a może zezwalając (?) na ucztę następnym, sam musiał wypróbować poczęstunek. Zdarzało się, że z odrazą odlatywał, jeśli zamiast kawałków kiełbasy lub mięsa otrzymał okruch starego chleba. Wierzyła w te opowieści kapitana, choć czasami były to tylko literackie próby potwierdzające jego wspaniała wyobraźnię.

 

 

 

***

 

 

 

— Wszystko to jedno wielkie gówno, bo bez ciebie — powiedział Leszek głośno przerywając tok rozmyślań.

 

— Dobry dzień dla Pana doktora — usłyszał jak przez mgłę, leniwie przedostającą się falę głosu proboszcza.

 

Udał, że nie słyszy. Nie chciał rozmawiać z nikim, lubił wspominać milcząco. Różnie bywało podczas ich wspólnego przechodzenia przez trudne czasy, ale kiedy zachorowała i spędzał z nią długie godziny w szpitalu, a po powrocie na rehabilitację wyjeżdżali razem do przyjaciół na golfowe pole do Malenina za Tczewem. Zostawali tam na dwa trzy dni wspominając dawne wycieczki na Safari do Kenii, Teneryfę, do Aten na Olimpiadę, czy piramidy w Gizie pod Kairem. Wtedy wszystko wydawało się układać idealnie, mimo wtorkowych zadr wizyt u jej literackiego idola. Skoro tego jej potrzeba dla psychicznego spokoju, nie będę przeciwny — postanowił.

 

Wszechmocny, zadecydował o nagłej śmierci kapitana na kilka godzin przed Jej wizytą u niego. Miał wówczas 8o lat i długo chorował, więc można się było tego spodziewać, ale nie wyczuła tego wcześniej.

 

— Szłam jak zwykle we wtorek — opowiadała mu z przerwami zasypiając po znieczulających zastrzykach, — kamiennymi schodami do góry, odwracając głowę z powodu smrodu fekaliów, pochodzących ze starej, walącej się publicznej toalety. Tuż obok, zwykle, urzędowali piwosze, którzy bez wchodzenia do środka, oddawali bez żenady mocz po ścianach pobliskiej willi.

 

— W tym miejscu niespodziewanie musiałam zaczerpnąć powietrza — powiedziała.

 

— Poczułam nagłe ukłucie w klatce piersiowej. Spojrzałam w stronę „siódmego nieba”. Z daleka zobaczyłam stojącego w oknie kapitana w mundurze. Pomyślałam wówczas: „Czyżbym zapomniała o wizycie kogoś ważnego? Na moje wizyty nigdy nie ubierał munduru?” Z wysiłkiem świadczącym o słabym sercu nie zawsze nakładał nawet szlafrok pozostając w pidżamie. Od znajomego lekarza, doktora T. załatwiałam mu pokątnie „Curantyl”— lek nasercowy, wówczas praktycznie niedostępny w aptekach. Doktor otrzymywał go w paczkach z Zachodu. Kiedy trwał stan wojenny, niczego nie można było kupić — wyjaśniała — a po serdelki chodziłam do „Baltony”, korzystając z dawnych układów. Wydawało mi się, że kapitan zobaczył mnie na ścieżce i podniósł do góry rękę. Szczęśliwa uśmiechnęłam się ściskając w ręku białą różę, a może nawet mu pomachałam z daleka — nie pamiętam. Dopiero po przybyciu na miejsce dotarła do mnie straszliwa prawda. Kapitan od kilku godzin nie żył.

 

„Może nie żył, ale jego duch wyszedł mi naprzeciw, aby powitać mnie jak w każdy wtorek.”

 

To była myśl, którą powtarzała Leszkowi wielokrotnie i wierzyła absolutnie w jej prawdziwość. To było 20 Maja 1986 roku. Smutny wtorek, a przecież wierzyła, że to jest jej radosny, zawsze sympatyczny i szczęśliwy dzień. Zorganizowała wiele spraw związanych z pogrzebem, zawiadomieniem rodziny, przyjęciem pożegnalnym w lokalu. Odwożenie przybyłych do hotelu, poznanie najbliższych kapitana, z którymi potem utrzymywała listownie kontakty, to wszystko nadwerężyły jej siły i zdrowie.

 

Tak to odbierał Leszek i czasem miał nieuzasadniony żal, że to kapitan mu ją zabrał, a przynajmniej przyśpieszył odnowienie guza i zajęcie procesem nowotworowym drugiej nerki.

 

Zanim zdecydowała się na drugą operację odbywali ze sobą długie Polaków rozmowy. Było to dla Leszka częściowe oczyszczenie z własnych, nie zawsze lojalnych postaw i przygód pozamałżeńskich. Opowieści z trudem oddychającej i momentami wpadającej w śpiączkę Elżbiety, nie były dla niego niespodzianką. O wielu sprawach wiedział, bo sama mu o nich opowiadała, a innych się domyślał. Sam nie był święty, więc nie miał prawa jej postępowania oceniać a tym bardziej mieć jakiekolwiek pretensje.

 

— To było równo 20 lat temu — powiedziała — budząc się w kilkunastosekundowej nadświadomości, która zwykle zdarza się przed opuszczeniem duszy, z ciała umierającego człowieka. 20 lat temu, we wtorek. We wtorek, jak dziś — szepnęła uśmiechnięta i zasnęła w wielomiesięczną śpiączkę, nie budząc się już nigdy.

 

 

 

***

 

 

 

Nagły podmuch silniejszego wiatru zerwał kilka mokrych liści z drzewa uderzając go po twarzy. Poczuł drżenie przechodzące całe ciało i gęsią skórę na ramionach. Zrozumiał, że przetrwał na cmentarzu długie godziny w samotnym rozmyślaniu. Od czasu pogrzebu minęło kilka lat. Został sam. Odszedł Jędrek, w tak bezsensowny sposób zadźgany nożem w potyczce pseudo kibiców poza stadionem. Od Jego śmierci przyjeżdżał tu w każdą niedzielę regularnie podlewając kwiaty, wyrywając chwasty wokół pieczary. Miejscowi znajomi z szacunkiem przechodzili obok nie mącąc jego samotności, a on myślał o systematycznych wizytach Elżbiety u kapitana, o których wiedział i które sprawiały mu przykrość, bo kiedy wracał z morza wydawało mu się, że każdą chwilę powinna poświęcić jemu. Po kilku latach wielomiesięcznych rejsów w których zwiedził prawie cały świat, w domu czekało na niego ochłodzenie emocji i zobojętnienie.

 

Wtedy pomyślał racjonalnie wprawdzie, ale z odrobiną zazdrości o jej wtorkowych spotkaniach z idolem. Był pewien, że to platoniczne zaślepienie, zafascynowanie literacką fikcją, tworzoną przez tego, wprawdzie przystojnego, ale przecież już wiekowego faceta, który miał wtedy kłopoty zdrowotne, a jednak był mocarzem wyobraźni i był pewien, że kiedyś jej to przejdzie.

 

W sytuacji, kiedy zdecydował się na definitywny rozwód, lekarz radiolog Krzysztof R. ze szpitala wojskowego w Helu, wykrył u niej nowotwór lewej nerki. Wszystkie plany i zamierzenia runęły nagle, jak złamana wierzba nad grobem jej rodziców na władysławowskim cmentarzu podczas wiosennego sztormu.

 

 

 

KONIEC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zbigniew Jabłoński; komandor, lekarz, redaktor, poeta, urodził się 1940.11.15 w Szwelicach

 

k. Pułtuska. Z wykształcenia jest lekarzem medycyny, absolwentem AM w Gdańsku. Publikował m.in. w „Literaturze”, „Poezji”, „Dzienniku Bałtyckim”, „Głosie Wybrzeża”, „Wiadomościach Gdyńskich”, „Kurierze Gdyńskim”, „Służbie zdrowia”, „Banderze” oraz w Polskim radio (Program I i II, Radio Gdańsk, Radio Maryja,) w TV program I i II, Telewizje Regionalne: Gdańsk, Gdynia, Koszalin, Mława).

 

Wydał osiem tomików poetyckich i opowiadanie o tematyce marynistyczno-sportowej. W wierszach opiewał unikatowy region nadmorski Półwysep Helski, wydarzenia lat 80-tych oraz refleksje z licznych podróży zagranicznych m in. do Egiptu, Chin, Hiszpanii czy Turcji. Jako lekarz pracował w szpitalach: w Mławie, MW w Helu, sanatorium „Bryza” w Juracie, oraz szpitalach ONZ w Egipcie i Libanie płd.

 

„Notatnik Głupiego Palanta” to druga pozycja prozą po: „Przez Bałtyk po rekord świata” Poligraf 1995, oraz tomikach poetyckich: „Pustynne Piaski” MON 1982, „Helskie Pory Roku” KAW 1987, „Ginący Półwysep” KAW 1989, „Helskie Listopady” KAW 1991, „Wiersze Helskie” Bellona 1993, „Rapsodia Gdyńska” 1995 MW, „Jesteś Morze” Bellona 2001, „Wierszem po falach” Piękny Świat 2003.