Anioł śmierci

Michaił Lermontow

Kraino cudów, wschodzie złoty
Ziemio miłości i pieszczoty
Gdzie błyszczą niebios córki - róże
Gdzie lżejsze chmurki suną w górze
Prócz szczęścia wszystko tu w nadmiarze
Tu czyściej dzwonią nurty rzeczne
A piękny wieczór, gasnąc w głuszy
Uroki dawnych dni pokaże
Gdy swym znamieniem zło odwieczne
Nie znieprawiło ludzkiej duszy
I czysta była z woli nieba
Kraino wschodu, kocham ciebie!
Kto poznał ciebie, zapominał
Gdzie mu ojczyzna, gdzie rodzina
Kto widział twych piękności lice
Pomni ich oczu błyskawice
I dziś uwierzy bez wahania
W smutnego treść opowiadania

 

Jest anioł śmierci, co w godzinie
Owej, gdy człowiek w mękach kona
Bierze nas w mocne swe ramiona
Lecz uścisk chłodny to jedynie
A jego postać trwogę budzi
W oczach bezsilnych ofiar, ludzi
I wówczas wstrząsa ciałem drżenie
Ach, ileż z bólem serc się wzbrania
Ostatnie jemu oddać tchnienie!
Lecz dawniej ludziom te spotkania
Zdały się słodkie, nie grobowe
Bo znał tajemną anioł mowę
I niósł spojrzeniem pocieszenie
Namiętność ziemską jego władza
Oddala, zmniejsza, uprowadza
Na mgnienie oka chorą duszę
Łudząc nadzieją płonną, wzruszał

 

Znały anioła w owe lata
Wszystkie odległe kraje świata
Z prochów powstałe ludzkie ciało
On, nieśmiertelny, wzgardą darzył
Błogosławione przyjście jego
Niebiańską ciszą w krąg dyszało
Promieniem cichym w krąg się jarzył
Jakby północna gwiazda w biegu
Nieraz śmiertelnych wśród migotu
Zwabiał, wiódł potem w raju wrota
Dusz uwolnionych całe tłumy
Promienny szczęściem słusznej dumy
Czemuż dziś mrozi krew objęciem
A pocałunek jest przeklęciem?

 

Blisko spienionych morskich brzegów
I grzmiącej fali oceanu
Pod żarem nieba Hindostanu
Wzgórza niebieszczą się w szeregu
Ostatnie - strome, groźne wzgórze
Szarymi łamie się skałami
I w morzu topi swe podnóże
Sępy tam gnieżdżą się z orłami
A rybak nocą z lękiem w oku
Tę skałę mija, straszną w mroku
Zdobią je dzikie krzewy, ziele
Z dala jaskini widać cienie
Chłodne i ciemne żmij mieszkanie
Jak umysł - truty wciąż marzeniem
Jak życie, które straci cele
Jak chytre zbójcy powitanie
Gdy prawdę w oczach swych przesłania
Jej lampa-księżyc się zapala
Z nią szepcze tylko morska fala
Tam, gdzie nad wejściem wiszą głazy
Stoi palm smukłych rząd na straży!

 

Dawno, już dawno w tej samotni
Mieszkał Zoraim - przybysz młody
Pielgrzym, co smutne miał przygody
I los go dotknął wielokrotnie
Mógł być szczęśliwy, lecz w zabawie
Szukał rozkoszy co dzień prawie
Chciał doskonałość w ludziach znaleźć
Nie lepszy będąc od nich wcale
Szukał wieczności - w krótkiej chwili
Nie chcąc się łudzić w dniach szczęśliwych
Jak ci, co przed nim się łudzili
Tak zbyt ostrożny pośród żywych
Nie śmiał uwierzyć już nikomu
Kochał noc, wolność, góry strome
Wszystko w naturze, nawet ludzi
Choć ich unikał. W oczach wzgarda
Nauka to z dni wczesnych twarda
Czuł płomień serca w piersi swojej
Nikt przecież serca nie ostudzi
Bo miłość gwałtu się nie boi
Choć wzgardzisz, ona bóstwem twoim
Miał ową świętość - skarb jedyny
Pod niebiosami - i szczęśliwy
Znalazł swój cichy raj w pustyni
Lecz sen nie zawsze jest prawdziwy...

 

W górach Libanu nad urwiskiem
Smukły, mogilny cyprys rośnie
Wspina się po nim bluszcz bezgłośnie
I pień owija drobnym listkiem
Niech wiatr mknie, szumi nad górami
Niech nawet smukły cyprys złamie
Bluszcz wierny mu i w tej godzinie
I niesamotnie cyprys zginie!
Równie Zoraim - wzgardził światem
Lecz Ada los mu osłodziła 
Bystra jak łania w stepie latem
Jak nimfa Peri zawsze miła
Wszystko powabne w jej kibici
Oczy jak dwa południa słońca
I do zabawy wciąż się rwąca
Nim Zoraim tu przybycie
Zuchwałe w oczach jego chłody
Majestatycznej blask urody
Nie obudziły w Adzie chęci
Rozżarzyć w oczach tych płomienie
Serce ożywić i uświęcić
Szaleństwem uczuć i cierpieniem
Cel osiągnęła - jej wybrany
Tak kochał ją, jak był kochany
Miłość los młodych połączyła
Tylko rozdzieli ich mogiła!

 

Nad ziemią płoną gwiazdy z dala
Po sinym niebie księżyc płynie
Uderza jego blask w jaskinię
A niespokojna nocna fala
Szumiąc otula chłodem skałę
Nad falą milczą brzegi białe
Pamiętam - dawniej o tej porze
Leciał kobiecy głos nad morze
I przy muzyki cichym wtórze
Dźwięczał i gubił się na górze
Z owej jaskini lecąc nocą
O, jakiż demon dźwięk ten miły
Nadprzyrodzoną uśpił mocą?

 

Prawie bez czucia i bez siły
Ada w śmiertelnej męce leży
Wiaterek z morza czysty, świeży
Wieje, lecz lica jej nie chłodzi
Jej współzamknięte ciemne oczy
Próżno szukają zórz na wschodzie
Czy świeży ranek nie migocze
Ona nie ujrzy w blaskach nieba
Bo ona tam już będzie z rana
Gdzie dnia zupełnie nie potrzeba
W łożu umiera ukochana
Zoraim czuwa, przerażony
Przy jej wezgłowiu na kolanach
Smutkiem, rozpaczą umęczony
W ręce wygnańca dłoń dziewczyny
Bieleje, szczupła, cicha, chłodna
Życie nie grzeje jej jak co dnia
Czyż śmierci bliskie już godziny?
Ręka - nie życie, to jedynie
Przelotna słabość - wkrótce minie
Tak to czasami świt nadziei
W pustce i zgubie promienieje
I chociaż prawdę znamy sami
Z pełnymi słonych łez oczami
Drwiąc ta nadzieja z serca ludzi
Nie znika, ale znowu łudzi

 

W tym czasie, lecąc widnokręgiem
Z południa, anioł śmierci tkliwy
Słyszy szept buntu rozpaczliwy
I płacz miłości z cichym jękiem
Więc jakby mgnienie anioł chyży
Do wrót jaskini lot przybliży
Chciał swą słodyczą nieść ratunek
Przed śmiercią zbudzić uśmiech blady
I na pokornych ustach Ady
Złożył jak pieczęć - pocałunek!
Nie mógł pocieszyć on inaczej
Łez Zoraima i rozpaczy
Nie zauważył jeszcze w mroku
Lecz w świetle lampy już po chwili
W mętnym wygnańca ujrzał wzroku
Tyle wymówki, żalu tyle
Że go współczucie ogarnęło
I uczuł litość w duszy świętej
Czyż mam powiedzieć? Własne dzieło
Nagle wydało się występne
I poczuł ciężar własnej winy
Wziął pielgrzymowi skarb jedyny
Chociaż on kochał z taką siłą
Choć w myślach myślą pierwszą była
A on nie płacze. Każdy może
Od razu poznać po kolorze
Czoła, że męka śmierć przewyższa
Choć chwila bólu jest najcichsza
Stracił na zawsze - na nic łkanie
I anioł wiedział, że w tym chłodzie
Beznadziejności straszne znamię
Ach, szybciej z płaczem ból uchodzi
Milczenie straszniej serce rani

 

I anioł czule myśląc o nim
Natchniony myślą godną nieba
Chce wynagrodzić ból głęboki
Bo przecież Stwórca nie zabronił
Pocieszać tam, gdzie pomóc trzeba
Oto dzieweczki miłej zwłoki
Duszą anielską swą ożywia
O, cuda! Kipi krew burzliwie
W białym, przed chwilą martwym łonie
I wzrok czarowną mając siłę
W cieniu rzęs pięknych znowu płonie
Tak anioł śmierci się zjednoczył
Ze wszystkim, czym jest życie miłe
Lecz ma granicę rozum nową
Swej dawnej władzy nie posiada
Pamięć, jak gdyby w mgle wśród nocy
Myśli minionych lat zachowa
Zdziwi się Ada, gdy myśl wróci
Błyśnie jak nocą meteory
Ginie beztroska od tej pory
Ciemna się Adzie przeszłość zdała
Jak wieczność wieczne tak uczucia
Wybuchły jednym w niej płomieniem
Kochanka prośbom i życzeniom
Poświęca swoją radość całą
Jak gdyby w sercu swej ofiary
Śmierć nie gasiła nigdy żaru

 

Raz na przybrzeżnej, stromej skale
Słysząc jak morskie pluszczą fale
Milcząc wygnaniec siedział młody
A obok niego Ada tkliwa
Złociły mieniąć się zachody
Toń oceanu lazurową
I widać było - w mgle przepływa
Żagiel, a po nim drugi znowu
Wielkie i czarne oczy swoje
Dziewczę uniosło na wygnańca
Tam w dzikim sercu niepokoje
Przelewa się tajemna burza
On patrzy w przestrzeń - fale tańczą
Zachód czerwieni się już w górze
Nagle dłoń Ady biorąc w dłonie
Spojrzał w jej oczy i rzekł do niej
"Nie mogę dłużej żyć w pustyni
Dzień jak poprzednie każdy minie
Jam wolny - w więzach jednak dusza
Ciężkie kajdany te rozkruszę
Czyż życie to? Daj czarę sławy
Choć w niej śmiertelne będą jady
Wypiją i nie zadrżę blady!
Czyż każda rozkosz i zabawy
Nie są trucizną tu na ziemi?
Już wkrótce bytu zrzucę brzemię
Powiedz - czyż skromna gdzieś mogiła
Tylko znikomym będzie śladem
Po tym, którego serce stale
Myśl o nicości tak męczyła?
O, nie! Znalazłem wreszcie radę!
Spójrz: za górami tymi z dala
Wojska stanęły i namioty
Dwóch groźnych królów - dzisiaj wrogów
Gdy jutro błyśnie zórz blask złoty
Jeszcze nieśmiały wśród obłoków
Głos trąb wojennych i szczęk mieczy
Usłyszą także nasze wzgórza
Jednemu z królów pragnę służyć
Niechaj mi duszę bój uleczy
Nie myśl, że w hańbie i bez broni
Powrócę - miecza tam nie złożę
Fala, co szumiąc falę goni
Przez nie objęte wzrokiem morze
Do trzcin rodzinnych wróci raczej
Lecz jeśli zdarzy los inaczej
W chwili zwycięstwa i powrotu
Klnę się - przywiozę perły, złoto
Sobie zostawię tylko sławę
Będę szczęśliwy, ty - bogata
I żyć będziemy długie lata
Miłość nie wzgardza sławnym mieczem
Co na rycerską szedł rozprawę!
Jeśliby nawet twoje słowa
Ach, ukochana! Krwią, gdy ciecze
Chcę się nasycić. Losu zmiany
Podstępy, które dla nas chowa
Mnie nie przerażą! Czemuś blada?
Nie płacz, aniele, mój kochany!"
I tak dzieweczka odpowiada:
"Widziałeś pewnie w dniu przygody
Jak się odbija w głębi wody
Kwiatek rosnący u strumienia
Woda bez ruchu, kwiatek w głębi
Kształtów odbitych swych nie zmienia
Lecz kiedy wietrzyk nurt oziębi
Marszcząc strumyka toń zieloną
Czyż kwiatka smukłe w niej odbicie
Może się nie chwiać tak jak ona?
Już moje życie z twoim życiem
Losem jednakim połączone
Kwiatek - to ja, ty zaś - głębina
Tyś smutny - i mnie cień okrywa
Któż zgadnie, może ta godzina
Ostatnia dla nas już szczęśliwa!..."

 

Czemuż w dolinie cudne gaje
Dyszą mirtowym aromatem?
Dlaczego ludzie rządząc światem
Bujną naturę zohydzają?
Kwiat zmięty krwią się zaczerwieni
I zamiast ptaków przez niebiosa
Przelecą strzały - śmierć rozniosą
Pył zamgli słońce, wzbity z ziemi
Jęk wojujących, zwycięstw krzyki
Spłoszą z bezpiecznych gniazd słowiki
Odlecą dalej. Znajdą ptaki
W innej dolinie inne krzaki
Gdzie piękny dzień, jak noc, spokojny
Gdzie ich miłości, ich królowej -
Róży - nie zdepcze żołdak zbrojny
I oczerwienić krew nie może

 

W dolinie wieją pyłów chmury
Dobiega trąby dźwięk spiżowy
I pierwsze strzały już przestworze
Przecięły świszcząc z każdej strony
Światło rodziło się u góry
I z wysokości lazurowej
Oświetlał teraz blask czerwony
Pancerze drużyn, w hełmach głowy
Zewsząd ściągały zbrojne siły
Dźwiękom dzid, tarcz i zbroi lśnieniom
Wojska jak gdyby się dziwiły
Lecz zemsta to król w duszach ludzi 
I jest silniejsza od zdziwienia

 

Straszne natarcie podziw budzi
Jak gdyby w chmurach wrogie grzmoty
Starły ze sobą nagle groty
Ze szczęściem równym wojska sieką
Cisną się; a krew płynie rzeką
W kurzu błyskają miecze ciągle
Jak cienie tu, to tam chorągwie
Błądzą nad ciemnym tłumem żywych
I z krzykiem śmierci przeraźliwym
Na trupy nowy trup się wali
Wreszcie się cofa jedna strona
W okrutnym boju - zwyciężona
Już się nie broni wojak wcale
I przestraszony zbieg bez sławy
Pędząc, się ślizga, w trawie krwawej
Lecz jeden wojak nie ucieka
Zewsząd błyskają ostrza wroga
Dokoła niego trupów zwały
Broni się, widać go z daleka
Sam, z mieczem - druhem swym jedynym
Nie królem jest, nie króla synem
Choć oczy dziwną siłę miały
Czoło powagą tchnie surową
Nagle podstępna, chyża strzała
Przebiła młodą pierś rycerza
Z chrzęstem padł na wznak, a krew z ciała
Strugą pociekła... Ani słowa
Nie rzekł, nie dźwignął słabej ręki
W niebo zwycięstwa krzyk uderza
Jakby pogrzebu nad nim jęki
I dumny wróg przeleciał z bliska
Cały w bojowych ognia błyskach

 

Gdzie w dziką przepaść spada skała
Na górze młoda Ada stała
Samotna, bitwę śledząc z dala
Smutek, wzruszenie twarz rozpala
Wysoko wznosi się pieś biała
A serce, bijąc, wciąż się trwoży
Z powieki duża łza się toczy
Cichego bólu pełne oczy
Dla takich oczu któż, o Boże!
Sławy nie złożyłby w ofierze?
Lecz milszy był Zoraimowi
Nad jej pieszczoty szlak bojowy
Szaleniec! Chociaż kochał szczerze
Lecz nie docenił, co posiada
Ach, nie wiedziałeś, nieszczęśliwy
Że raj swój rzucił anioł tkliwy
Aby ożyła znowu Ada
Swojej pociechy w zgonu chwili
Pozbawił anioł ludzi tylu
By cię pocieszyć. Ady biednej
Głos cichy ciebie nie przejednał
Czyż to możliwe - gdzież podzięka?
Czyż nie jest droższy anioł piękna
Od pysznych marzeń twych, człowieku?
Ada daremnie patrzy, czeka
Już w ciszy pola stratowane
Wróg uszedł, pościg znikł z daleka
Tylko straszliwe porąbane
Ciała doliny dno usłały...
Ach! Gdzież jest anioł pocieszenia
Gdzież teraz raju zwiastun biały?
On ich błagania nie usłyszy
W piersi swej ziemskie ma płomienie
Wciąż Ada czeka... Dłuższe cienie...
Lecz on nie idzie... Wszystko w ciszy!

 

Schodzi więc z pustych wzgórz w dolinę
Okropne widzi w krąg obrazy
Półżywa mija trupy sine
Nadzieję, lęk znać na jej twarzy
Jak u niewinnych w dzień tortury
Dusza jej wciąż się niepokoi
Przeczuciem strasznym i głębokim
Z każdym nieśmiałym, nowym krokiem
Chciałaby uciec, wrócić w góry
Przez miłość zmogła lęki swoje
Tylko dziewczęcia lica bledną
Głowę na białą pierś schyliła...
I nieruchoma, myśląc jedno
Stoi jak lilia nad mogiłą
Gdzież jest Zoraim?... Co się stało?...
Zabity?... Któż to cicho jęczy?...
Kim jest ten wojak, ranny strzałą
U nieruchomych nóg dziewczęcych?
Czyj głos tak wstrząsa, serca ściska?
W krąg martwi ludzie z wrogich krain
Godzina jego końca bliska
Któż to?... Stało się!... To Zoraim!

 

"Tu tutaj? Teraz? Ado moja!
O, twoje przyjście mnie nie cieszy!
Po cóż?... Twe oczy nie stworzone
Do oglądania grozy boju
Nie dla nich widok - śmierć rycerzy
Wiodła cię wielka miłość. Pytam - 
Jakiż być może stąd pożytek?
To ja pragnąłem okrwawione
Zobaczyć pole... I przychodzi
Chwila, gdy usnę bez widziadeł
W mocy grobowych, wiecznych godzin 
Umrę... Gdy zalśni gwiazda blada
Zły los oznajmi nam rozłąkę
Ach, krwi się nie bój, daj mi rękę 
Wina ma własna zwiększa mękę 
Sierota - będziesz gdzieś się błąkać
Nie znajdziesz domu nie rodziny
Przebacz! Nawet na piersiach innych
Nie będziesz nigdy już szczęśliwa
Któż szczęście drugi raz przeżywa?...

 

Kochanko moja, twe uściski
Teraz tak tkliwie, pełne ognia
Mnie nie ożywią - koniec bliski
Tylko się męka zwielokrotnia
O, gdybym, gdybym mógł zapomnieć
To, że wspomnienia są na świecie
Czuję - zbliżają się już do mnie
Ku piersi pełzną śmierci chłody
O, któż by myślał! Mogłem przecież 
Tak wiel przeżyć dni pogody
Gdzie palm przy brzegu cień się chwieje
Z tobą tak młodą, sam tak młody
Gdyby nie losy sprzysiężone
Co dziś przecięły me nadzieje
Nim dom rzuciłem i krainę
Mądry, przez wszystkich wróżbiarz czczony
Wieszczył, że jakimś głośnym czynem
Wśród ludów wielu ziem zasłynę
I wielbiąc triumf mój olbrzymi
Wszyscy powtórzą moje imię
Lecz..." Jakby dźwięków harfy z dala
Już słów nie można pojąć wcale
I oczy jego blask straciły
I nagle uszły z niego siły

 

Nie słucha Ada zatrwożona
Trzyma i ściska go w ramionach
Zapomniała patrząc owczy
Że swojej dawnej nie ma mocy 
Że pocałunek jej bezsilny
Nic niewart, jakby puste dźwięki 
Że nie rozświetli dni mogilnych
Konania już nie zmniejszy męki...
Na widnokręgu oddalonym
Już brylantowa gwiazda błysła
Niezmienne blaski śle dokoła
Przepiękna, tak jak zawsze czysta
Zda się, jej promień zamyślony
Nie wie, co widzi dziś u dołu
Tak igrał, schodził ku ofierze
Już tylko prochu i mogiły
Chce odpowiedzieć młodzian szczerze
I łzom ostatnim, i uściskom
Próżno: co myślał, było wszystko
Zwiędłe, bez namiętności siły
Zgasł płomień łez, już suche oczy
Niż lód chłodniejsze są jej lica
Krew kropelkami z rany broczy
Jakby duch nocny - sęp zakrzyczał
Nad osłabioną lecąc głową
Gość nieproszony bitwy każdej...
Młodzian popatrzył smutno znowu
Na oddalone błyski gwiazdy
W oczy dziewczyny spojrzał jeszcze
Chciał wstać - wstrząsnęły ciałem dreszcze
Westchnął i umarł. Sine usta
Pobladłe oczy patrzą pusto
Twarz, miła wpierw, ma więcej grozy
Niż wszystko to, co ludzi trwoży!

 

Czyj cień w przejrzystej lekkiej chmurze
Jakby błądzącym był promieniem
Wznosi się cichy z ziemi, w dole
Leci, gdzie pierwsza gwiazda w górze?
A na radosnym, cichym czole
Błyszczy srebrzysty, drżący wieniec
I w mroku nocnym za nim długo
Ogniste światło płonie smugą...
To anioł śmierci nagłym zgonem
Z okowów ziemskich uwolniony!
Ciało dziewczyny rzucił w prochu
W niebie ojczyzna jego słodka
Co znał na ziemi - wszystko spotka
Co kochał tu - tam znów pokocha...

 

Tę samą moc ma anioł nadal
I chwilą śmierci znowu włada - 
Zgasły wzruszenia, przeszły smutki
Jak przywidzenie senne, krótkie
I tylko chłodną wzgardę żywi
I całą ziemię nią obdziela
Za śmierć nieszczęsną przyjaciela
Niech inni będą nieszczęśliwi
Nienawiść ta do całej ziemi
Miłością zdała się ku niemu 
Tę samą moc ma - bezkres świata
Chce, to jak gdyby myśl przelata
Może przemierzyć wzrokiem bystrym
Lata i wieki, nawet wieczność
Lecz dzisiaj anioł śmierci młody
Porzucił dobroć niedorzeczną - 
Zna ludzkie czyny i zamysły:
"Ludzie współczucia nie są godni
Oni w ostatniej życia chwili
Kary są warci, nie nagrody
Twardzi i zimni, chytrzy w zbrodni
Podstępne wady to ich cnoty
Do trudów będą się rodzili..."
Tak anioł śmierci gorzko myślał 

 

I z nim niechybnych spotkań dzisiaj
Każdy się boi - gdzież się schowa?
Trwożą nas jakby złe wyrzuty
I powitalne jego słowa
I nieruchomy wzrok okrutny
Jak lodem ścina krew objęciem
A pocałunek jest przeklęciem!...

 

Inne teksty autora

Michaił Lermontow
Michaił Lermontow
Michaił Lermontow
Michaił Lermontow
Michaił Lermontow
Michaił Lermontow
Michaił Lermontow