Literatura

Koniec świata (opowiadanie)

marcinhaba

Tej nocy miałem sen. Śnił mi się posąg Wenus z Milo. Stał w moim pokoju i martwo spoglądał na mnie. Ja leżałem nagi na łóżku. Na skórze czułem potworne pieczenie, całe moje ciało płonęło ciepłem niewiadomego pochodzenia. W głowie czułem jak pulsuje mi serce, jakby właśnie tam się znajdowało. Powoli wstałem i podszedłem do lustra. Zobaczyłem w nim moją twarz, która wykrzywiała się i deformowała.
Świeczka stojąca na stole bezskutecznie próbowała zwalczyć mrok. Leżałem na wznak z wzrokiem utkwionym w sufit, na którym rozgrywał się spektakl cieni. Migotanie świeczki cudnie pobudzało cienie, wprawiając je w skomplikowany taniec. Oprócz światła świeczka emitowała coś jeszcze, coś czego nie dało się zauważyć. Był to zapach, którego nazwy nie znałem i z którym zetknąłem się pierwszy raz w życiu.

Obok mnie leżała ona. Naga, podobnie jak ja. Gdy przytuliła się do mnie, poczułem na sobie ciepło jej rozpalonego ciała. Miała zamknięte oczy, ale nie spała. Jej głowa, która spoczywała na mojej wyciągniętej ręce, poruszyła się nieznacznie. Spojrzałem na nią. Miała spokojny wyraz twarzy, z którego mogłem wyczytać dziecięcą niewinność. Tak, była dzieckiem, małą dziewczynką w ciele dojrzałej kobiety. Jej oddech, spokojny i cichy, delikatnie głaskał mą skórę. Pasemko włosów, które miały w sobie czerń godną kruka, i które zawsze kojarzyć będą mi się z nocnym niebem w czasie nowiu, opadło na jej usta. Wolnym gestem założyłem je za ucho i znów wróciłem spojrzeniem na sufit.

Panująca cisza dźwięczała mi w uszach. Oglądając cienie myślałem o niej. Zawsze zadziwiał mnie jej spokój. Jeszcze pół godziny temu jej ciało energiczne i rozszalałe, teraz wydawało się opanowane i harmonizujące z ciszą i z mrokiem. Wszystkie emocje wydostały się z niej w postaci cichych pojękiwań i sapnięć, gdy to nasze ciała, splecione ze sobą, wiły się w miłosnym rytuale. Wtedy jej twarz miała zupełnie inny wyraz, pełen szaleństwa i czegoś na kształt złości. Teraz leżała spokojna i łagodna jak niemowlę.

Zapach świeczki rozsiany w pokoju nabierał na intensywności. „Jaki to zapach?”, pomyślałem. To nie dawało mi spokoju. Jeśli musiałbym już jakoś go określić, to powiedziałbym, że jest to coś jakby pomieszanie zapachu róży z zapachem lasu. Choć i takie określenie po chwili wydało mi się bez sensu, bo mój nos wyłowił w tym aromacie nowe składniki.

- Królowa nocy. - ciszę przeciął jej głos.

- Słucham? - spytałem.

- Ten zapach. Nazywa się „Królowa nocy”.

Właśnie taka była. Potrafiła odgadnąć o czym myślę. Nie robiła tego często, ale robiła to zawsze w takiej chwili jak ta, gdy nikt z nas nic nie mówił, i gdy cisza była na tyle czysta, że można było usłyszeć jej głuchy ton.

Zerknąłem na zegarek. Dochodziła północ. Powoli wysunąłem rękę spod jej głowy, która po chwili opadła na miękką poduszkę. Wstałem z łóżka i zacząłem się ubierać.

- Muszę już iść. - powiedziałem.

- Naprawdę musisz? - spytała nie otwierając oczu.

- Muszę. Już jestem spóźniony godzinę. Tata będzie się złościć.

- Zostań.

- Nie mogę. Wanda, zrozum.

- Proszę.

- Nie.

- Wiesz, że ja dziś nie zasnę. Będę leżeć tak do rana i myśleć o tobie. Świeczka się wypali, zapach wywietrzeje, ale wspomnienia zostaną. A one są najważniejsze. Dlatego chcę żebyś został, żebym miała więcej tych wspomnień, i żeby wystarczyły mi one do rana. Zostań, proszę.

- Jeśli teraz nie pójdę, to ojciec zrobi mi szlaban i długo się nie zobaczymy. Tego chyba nie chcesz?

- Chcę żebyś został.

- Przepraszam.

- Dobrze. Będę leżeć i myśleć do samego rana, aż mąż wróci z nocnej zmiany. Pomyśli, że dopiero co się obudziłam.

- A więc idę. - rzekłem zapinając ostatni guzik koszuli.

- Zaczekaj.

Wstała z łóżka i poprawiła włosy. Podeszła do mnie i spytała:

- A teraz powiedz mi prawdę.

- Jaką prawdę?

- Chcę usłyszeć, że jestem jedyna.

- Jesteś jedyna - powtórzyłem.

Patrzałem w okno i nagle kątem oka zauważyłem zamach jej ręki. Skosiła mnie ciężkim ciosem pięści prosto w twarz. Zachwiałem się na nogach i przechyliłem do tyłu. Na policzku poczułem nieprzyjemne pieczenie.

- Widziałam cię na mieście z jakąś dziewczyną.

- No to co? - odparłem pocierając policzek dłonią.

- Czy z nią jest ci lepiej w łóżku niż ze mną? - jej głos był komicznie spokojny do sytuacji.

- Nie sypiam z nią.

- Wiesz co? Gówniarz jesteś. Wy wszyscy myślicie, że jesteście młodzi i możecie mieć każdą. A tak naprawdę jesteście żałosni. Małe dzieci grające w klasy. Tylko wiesz, wy zawsze oszukujecie. Macie tak przemieszane myśli, że kłamstwo staje się dla was drugą prawdą, prawdą ważniejszą i jedyną. Nie jesteś mężczyzną i długo nie będziesz. Ja mogę cię wiele nauczyć. A ty zachowujesz się jak gnojek. Spieprzaj stąd.

- To nie tak jak myślisz.

- Spieprzaj. Nie chcę cię tu więcej widzieć.

Wyszedłem. Na klatce schodowej ubrałem kurtkę i buty. Wracałem do domu pełen smutku i żalu. I choć wiedziałem, że spotkam się z nią niebawem, że znów będziemy się kochać, i znów ta głupia świeczka będzie nasycać powietrze zapachem, to jednak mój nastrój oblewał mą duszę rozpaczą.

- Podejdź tu. - spokojnie powiedział ojciec, gdy wszedłem do domu.

Mój ojciec. Człowiek lat pięćdziesiąt trzy. Zasłużony myśliwy z Kółka Łowieckiego „Zając”. Sto dwadzieścia kilo wagi, krzaczaste wąsy, świńskie oczka, usta wąskie. Nie miał szyi, przynajmniej tak to wyglądało, że jego głowa wyrasta wprost z korpusu. A głowę miał ogromną i idealnie okrągłą jak piłka do koszykówki.

Gdy podszedłem do niego, spytał:

- Powiedz mi ile masz lat?

- Dziewiętnaście. - odpowiedziałem.

- Czy wiesz, o której godzinie ja wracałem do domu, gdy byłem w twoim wieku?

- Nie.

- O dwudziestej. A gdy któregoś dnia spóźniłem się pięć minut, to mój ojciec a twój świętej pamięci dziadek Adolf, sprał mnie na kwaśne jabłko. Do tego skrócił mi czas wracania do domu do dziewiętnastej. Zapamiętałem ten dzień na całe życie i już nigdy od tamtego czasu nie wróciłem spóźniony. Czy i ja mam cię sprać?

- Nie.- opuściłem spojrzenie.

- Patrz mi w oczy, gdy do ciebie mówię! Rozumiesz?! - krzyknął i uderzył pięścią w stół - Rozumiesz czy nie?

- Rozumiem.

- A więc?

- Co? - spytałem.

- Zapamiętaj sobie ten dzień guwniarzu. Zapamiętasz czy nie?

- Zapamiętam.

- Już ja o to zadbam żebyś zapamiętał. Od dziś wracasz do domu o dziewiętnastej. Rozumiesz?

- Mmm.

- Do jasnej cholery! Nie graj ze mną! Rozumiesz czy nie?

- Chyba przesadzasz.

- Ty głupi szczylu. Ja przesadzam? Ja przesadzam? To ty przesadzasz! A więc rozumiesz czy nie? Bo jak nie, to ja ci zaraz pokażę. - energicznie uniósł się z krzesła.

- Tato, rozumiem. - wyjąkałem szybko i ojciec usiadł z powrotem.

- A żebyś lepiej zrozumiał, to masz szlaban na cały tydzień. Tylko szkoła i dom. To cię nauczy posłuszeństwa. A teraz powiesz mi gdzie byłeś.

- U kolegi.

- Gdzie?

- U kolegi.

- Do cholery patrz mi w oczy, gdy do mnie mówisz! Gdzie byłeś?

- U kolegi.

- U jakiego kolegi?

- U Damiana.

- A co robiłeś u Damiana?

- Powtarzaliśmy matematykę.

- I co jeszcze?

- I nic.

- No to masz pecha, bo tak się złożyło, że Damian był tu, gdy cię nie było i pytał o ciebie. Za kłamstwo masz dwa tygodnie szlabanu. Rozu...

- Rozumiem. - wyprzedziłem pytanie.

- A teraz powiesz, gdzie byłeś naprawdę? Tylko nie kłam, bo to wyczuję.

- Szwędałem się po mieście.

- Jesteś wolny. Możesz odejść.

Z ulgą poszedłem do swojego pokoju. Usiadłem na łóżku i zacząłem przeglądać płyty CD. Nie wiedziałem na co mam ochotę i bezsensownie wodziłem wzrokiem po tytułach. Zatrzymałem się na „Breakout”. Wrzuciłem ją do audio, założyłem słuchawki i bezwładnie ległem na łóżko. „Poszłabym za tobą do samego nieba, ale za wysoko...” śpiewała Mira Kubasińska. Nie skupiałem się zbytnio na muzyce. Myślałem o niej, o Wandzie, i wiedziałem, że ona teraz też myśli o mnie. Leży na łóżku, naga i cudna, w powietrzu czuć „Królową nocy”, a cienie nadal tańczą na suficie swe skomplikowane tańce. Zasnąłem.

Tej nocy miałem sen. Śnił mi się posąg Wenus z Milo. Stał w moim pokoju i martwo spoglądał na mnie. Ja leżałem nagi na łóżku. Na skórze czułem potworne pieczenie, całe moje ciało płonęło ciepłem niewiadomego pochodzenia. W głowie czułem jak pulsuje mi serce, jakby właśnie tam się znajdowało. Powoli wstałem i podszedłem do lustra. Zobaczyłem w nim moją twarz, która wykrzywiała się i deformowała. Momentalnie zacząłem dłońmi badać głowę. Wiedziałem, że to za sprawą posągu dzieją się te zjawiska. Zbliżyłem się do niego i pocałowałem Wenus w usta. Miała lodowate wargi. Biel kamienia, z którego wykonana była figura, zaczął nabierać koloru ludzkiej skóry. Twarz również ożyła. Wenus spojrzała na mnie i wyszeptała: „Teraz”. Obudziłem się.

W szkole spotkałem Martę.

- Co ci się stało w oko?

- Drzwi.

- To nie drzwi.

- Właśnie, że drzwi.

Marta nadal zerkała na mą twarz. Ślad po uderzeniu Wandy był niewielki i prawie niezauważalny, ale wystarczający, by Marta go zauważyła.

- Myślałam, że wpadniesz wczoraj do mnie. - powiedziała.

- Nie mogłem. Miałem inne sprawy.

- Upiekłam ciasto i czekałam na ciebie.

- Nie mogłem.

- Myślałam, że razem posłuchamy płyt. Mam „Band of gypsys” Hendrixa.

- Skąd masz?

- Od wuja. Ale jutro muszę oddać. Więc może dziś posłuchamy?

- Może...

- Zawiodłeś mnie wczoraj, że nie przyszedłeś.

- Mówię, że nie mogłem.

- Upiekłam ciasto i ...

- Do diabła z ciastem! Cholera, nie mam czasu. Muszę iść.

Marta posmutniała. Smutek na jej twarzy był rzadkością i zacząłem żałować moich ostatnich słów. Rozległ się dzwonek obwieszczający koniec przerwy.

- Marta! Idziesz? - zawołała jedna z jej dwóch koleżanek stojących kilka metrów od nas.

- Już idę. - odparła.

- Dlaczego tak się zachowujesz? Co się stało? - spytała mnie.

- Wszystko jest w najlepszym porządku.

- Nie. Nie jest. Powiedz.

- Nie ważne.

- Ważne. Powiedz. Zależy mi na tobie. - jej głos był teraz pełen troski.

- Marta. Spóźnimy się na matmę. - ponaglała ją koleżanka.

- Chodź. - rzekłem łapiąc ją za rękę - Zrywamy się.

- Jak to? Przecież mamy zajęcia.

- Zrywamy się. - powtórzyłem i mocniej ścisnąłem jej dłoń.

- Marta. Matma!

- To dla ciebie - powiedziała i krzyknęła w stronę koleżanek - Do diabła z matmą!

Zaczęliśmy biec. Na korytarzu zawadzaliśmy o innych śpieszących się na lekcje. Dziedziniec był już pusty, tylko woźny zamiatał chodnik. Przez cały nasz rajd śmialiśmy się do siebie jak małe dzieci. Mijając bramę szkoły zwolniliśmy trochę. Zatrzymaliśmy się dopiero na przystanku autobusowym.

- Jesteś niesamowita. - wysapałem.

- To dla ciebie. - rzekła łapiąc oddech.

Dzień był cudny. Słońce wisiało w zenicie, a w powietrzu czuło się wiosnę. Ciepłe powietrze, jak namiętny kochanek, rozbierało przechodniów z kurtek i płaszczy. Ja również ściągnąłem kurtkę i zwijając ją włożyłem do plecaka. Marta rozpuściła włosy, które głaskane przez wiatr, tańczyły lekko. A włosy miała w kolorze miedzi. Czesane przez słoneczne promienie złocisto mieniły się, jakby to właśnie słońce malowało jej włosy.

Autobusem dojechaliśmy do śródmieścia. Przez całą drogę nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem, a rozmowę naszą zastępowały promienne uśmiechy jakimi obdarzaliśmy się nawzajem. Trzymaliśmy się za rękę i patrzeliśmy sobie w oczy. Jej spojrzenie miało w sobie wiele radości, którą niewidzialnym tunelem przelewała na mnie. Gdy wysiedliśmy z autobusu spytała:

- I co teraz, Romeo?

Nie odpowiedziałem. Szliśmy przed siebie nie wiedząc dokąd idziemy, ani po co. Jedyne co było dla nas ważne, to to, że byliśmy razem i tego nikt nie mógł nam odebrać. Ta chwila, która trwała, była nasza i tylko nasza. Rozpierało mnie szczęście na myśl o tym, że Marta jest obok mnie, że trzyma mnie za rękę, że z każdym jej uśmiechem dotyka mego wnętrza, i że po prostu jest. Czułem się jak najszczęśliwszy mężczyzna na świecie, jak zwycięzca jakiegoś konkursu, jak młody Bóg.

W parku nie było prawie nikogo. Nieliczni, których mijaliśmy, sprawiali wrażenie spóźnionych, śpiesząc gdzieś przed siebie ze wzrokiem wbitym w alejkę. Nam nigdzie się nie spieszyło, szliśmy powoli wśród drzew budzących się do życia. W takim miejscu jak to czułem wiosnę w sobie, wewnątrz i myślę, że i ona to czuła.

Cały czas myślałem o niej. Wiedziałem, że dziś zawdzięczam jej wiele. Urwanie się z lekcji nie było w jej stylu, nie, nie ona. Był to jedyny sposób spędzenia z nią chwili, bo po szkole musiałem iść prosto do domu, gdzie czekał na mnie ojciec ze stoperem w ręku. Mdliło mnie za każdym razem, gdy wspominałem ojca, jego surowe zasady, znęcanie się nade mną i kary cielesne. Mdliło mnie nawet, gdy pomyślałem, że to on jest moim ojcem. Przez to mój dom stał się jednym z tych miejsc, do których nie chciało mi się wracać. Najbardziej jednak rozbrajała mnie moja bezsilność wobec tej sytuacji. Na duchu podtrzymywała mnie tylko nadzieja, że przyjdzie kiedyś taki dzień, gdy wyprowadzę się stamtąd, byle daleko od ojca. Skrzywiłem się nieco na te wspomnienia i wróciłem myślami do Marty.

Nie potrafiłem bliżej określić uczucia jakim obdarzałem Martę. Coś ciągnęło mnie do niej i poddawałem się temu. Każda chwila spędzona z nią była wyjątkowa. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie oddziaływała na mnie tak jak Marta. Myślałem o niej często, wspominając razem spędzone chwile. Jedyne co mnie bolało w naszej znajomości, to to, że nie byłem z nią do końca szczery. Ona nie wiedziała o Wandzie. Jeśli coś w naszej rozmowie szło nie tak, to właśnie przez moją tajemnicę. Wiedziałem też, że kiedyś jej o tym powiem, że jest to nieuniknione jeśli będę chciał być z nią naprawdę. W myślach wiele razy układałem sobie całą sytuację, gdy powiem jej o moim sekrecie.

- O czym myślisz? - spytała, gdy weszliśmy w nową alejkę parku.

- O tobie.

- Powiedz coś więcej o tym.

- To przyjemne myśli.

- Czyli jestem dla ciebie czymś przyjemnym?

- Tak.

- Romeo.

- Słucham, moja Julio. - odpowiedziałem zaczynając tym samym naszą zabawę w Romea i Julię, w którą czasem bawiliśmy się.

- Romeo, powiedz mi dlaczego jestem dla ciebie przyjemnością. Powiedz też skąd to się bierze.

- Trudne pytanie, Julio. Nie potrafię opisać uczuć. To jak malowanie pędzlem umaczanym w wodzie. Żaden obraz z tego nie powstanie.

- Romeo. Tyś nie jest Romeo. Prawdziwy Romeo by potrafił.

- Skoro nie jestem Romeo to kim jestem? - spytałem.

- Powiem ci kim jesteś. Jesteś smutnym naśladowcom prawdziwego Romea. Żal mi cię, że tak się tym męczysz, ale doceniam twoje starania. Nie jesteś Romeo i nigdy nie byłeś. Raczej chciałeś być. Prawdziwy Romeo już trzymałby mnie w ramionach i szeptał do ucha najskrytsze wyznania, prawdziwy Romeo nie odpowiadałby „nieważne” na pytania Julii, prawdziwy Romeo byłby szczery ze swoją panią i co najważniejsze, prawdziwy Romeo nie bałby się wyznawać uczuć.

- Jesteś okrutna w tych gorzkich wyznaniach.

- Jam cicha niewiasta o języku węża. Właśnie ukąsiłam twe chude ciało, wstrzykując ci jad straszliwy, co odbiera życie w kilka westchnień. Jest jedna odtrutka, więc ratuj swą duszę. Powiedz mi Romeo, oto antidotum. Wyznaj co czujesz i pokaż żeś Romeo, wtedy żywot ocalisz. Szybko, nie daj mi czekać, a raczej czekać sobie, bo to tobie kat w postaci cennych sekund z każdą chwilą odbiera życie.

- Cóż mam powiedzieć...

- Romeo! Szybko, bo stracę cię na wieki i w niebiosach dokończymy tą rozmowę.

- Ale...

- Prawdziwy Romeo nie mówi „ale”. Szybko. Już widzę w twych oczach śmierci piszczele. Już słyszę karetę zaprzęgniętą w cztery demony, już widzę czarnego stangreta gnającego wprost na ciebie. A z karety kostucha wygląda. Romeo! Szybko. Teraz!

- Kocham cię Julio.

- Życie ocaliłeś. Nic więcej nie mów.

Pochwyciłem Martę i dynamicznie przyciągnąłem do siebie. Jej twarz pozostała spokojna, zupełnie jakby spodziewała się mojego ruchu. Pocałowałem ją.

- Całujesz słodko. - rzekła.

- Słodki pocałunek dla słodkiej niewiasty.

Skończyliśmy zabawę w Romea i Julię. Chociaż nikt z nas nie powiedział tego, bez słów wiedzieliśmy, że teraz będziemy rozmawiać zwyczajnie, bez udawania. Obawiałem się tego, bo rozmawiając jako Romeo nie musiałem się zbytnio hamować w słowach, mogłem wyznawać jej me uczucia bez tremy i wrodzonej wstydliwości, jaką posiadałem poza ciałem Romea. Ja jako ja nie byłem już taki odważny.

Alejki parku zdawały się nie mieć końca. Spacerowaliśmy już dobre pół godziny i nigdzie nie zobaczyliśmy wyjścia z tej zielonej krainy. Przechodząc obok jednej z ławek, Marta skinęła w geście, żebyśmy usiedli.

- Co z nami? - spytała.

- Nic.

- Nic czyli co?

- Nic czyli nic. - odparłem z tremą w głosie.

- Chodzi mi o nas. Nie ja i ty, ale my. Coś nas łączy. - powiedziała z lekkim uśmiechem.

- Tak.

- Do cholery. Powiedz coś wreszcie, a nie tylko: „no”, „tak”, „wiem”.

- Marta. Dobrze wiem co chcesz powiedzieć. Unikam rozmowy na ten temat po części dlatego, bo krępuję się mówiąc o tym. Może ci się wydawać, że czuję niechęć do traktowania nas jako „my”. Tak nie jest. Niczego tak bardzo nie pragnę jak bycia z tobą. Jesteś dla mnie wszystkim, marzę o tobie, myślę i strasznie tęsknię, gdy nie ma cię obok mnie. Ja wiem, że ty chcesz byśmy byli razem. Też tego chcę, ale coś nie pozwala mi spełnić naszego marzenia. Jest coś, co mnie blokuje.

- Co to takiego.

- Nie mogę Ci powiedzieć.

- Powiedz.

- Nie.

- Czy można jakoś zlikwidować te przeszkody?

- To nie jest takie proste.

- Jeśli naprawdę mnie pragniesz, to zrób to. Postaw świat na głowie, ale pozbądź się tego. Zrób to dla mnie, dla nas.

- To mnie przerasta, to nie na moje siły.

- Jesteś silny.

- Nie jestem i nigdy nie będę.

- Musisz wierzyć.

- Wiara to tylko pocieszenie dla przegranych.

- Nie mów tak. - twarz Marty posmutniała jeszcze bardziej.

- Co mam robić do cholery? Powiedz.

- Bądź ze mną

Poczułem jak coś zaczyna się we mnie łamać. Niewytłumaczalna siła kotłowała się we mnie i czułem ją dosłownie w każdym punkcie mojego ciała. Setka myśli przebiegała mi po głowie, tak że nie potrafiłem się skupić. Myśl o Marcie przewijała się wśród nich najczęściej. Siła nadal rozpierała mnie i już wiedziałem, że zrobię wszystko, żeby być z Martą.

- Koniec.

- Koniec?

- Koniec wszystkiego. Dziś świat się kończy, rozumiesz? Dziś umrę. Ja, Tomasz Kowal, jeden z tandetnych bohaterów taniego spektaklu o tytule „Życie”, umrę dziś. Wyzionę ducha, zginę, przepadnę. Dziś dla mnie jest koniec świata. Kończę z tym, kończę ze wszystkim.

- Boję się twych słów. O czym ty mówisz?

- O mojej śmierci.

- Ty nie mówisz poważnie. - w jej głosie było tyle obawy, że przeraziłem się tego tonu.

- Dziś umiera Tomasz Kowal po to, by mógł narodzić się nowy Tomasz Kowal. Chodź, idziemy. - złapałem ją za rękę i poszliśmy.

- Dokąd idziemy? - spytała.

- Muszę załatwić dwie sprawy. Chodzi o to, co nie pozwala nam być razem.

- Powiesz mi wreszcie, co to za sprawy?

- Wszystko w swoim czasie.

Wsiedliśmy do autobusu. Niewytłumaczalna siła, która jeszcze przed chwilą rozpierała mnie od środka, teraz podwoiła swoje działanie. Poczułem, że teraz mogę wszystko, i że nic nie jest dla mnie niemożliwe.

Przed moim blokiem kazałem Marcie zaczekać. Nie spiesząc się minąłem klatkę schodową i wszedłem do mieszkania. Zerknąłem na zegarek. Dochodziła czwarta. Ze szkoły miałem być o trzeciej i tym samym wykroczyłem poza nakaz ojca, o wracaniu prosto ze szkoły do domu. Gdy ojciec mnie zobaczył, krzyknął:

- Wiesz która godzina gówniarzu?! Nie po to stawiam ci szlaban, żebyś go nie przestrzegał!

Zobaczyłem, że ojciec bierze się do wyciągania paska ze spodni. Wybiegłem z kuchni. Szybkim ruchem wyciągnąłem z gabloty jedną ze strzelb myśliwskich ojca. Sięgnąłem ręką do szuflady po naboje. Załadowałem dwa do strzelby, przeładowałem i wróciłem do kuchni.

- Tomek. No co ty? - powiedział ojciec, gdy do niego wycelowałem.

Nie powiedziałem ani słowa. Stałem tak ze strzelbą w dłoni i mierzyłem w ojca. Siła we mnie pomnożyła się razy tysiąc. Czułem jak w głowie pulsuje mi serce. Wziąłem dwa głębokie oddechy i spróbowałem się opanować. Mimo tego, że cały byłem roztrzęsiony, strzelba, którą trzymałem, nie drgnęła ani na milimetr. Ręce były spokojne. Palcem wskazującym prawej ręki delikatnie głaskałem spust.

- Oddaj mi tą strzelbę synu. - powiedział ojciec ze strachem.

- Myślisz, że jestem słaby, że możesz mnie poniżać, bo ja nie zrobię nic. Mylisz się. Jestem silny! Rozumiesz? Silny. Stokroć silniejszy od ciebie. Przebrała się miarka. Od dziś nie ma żadnych zakazów! Albo zaczniesz traktować mnie jak syna albo odeślę cię do piekła. Rozumiesz?! - krzyczałem.

Ojciec milczał. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego panicznego strachu w jego oczach. Wiedziałem, że naprawdę się bał. A bał się, bo wiedział, że mogę to zrobić, mogę go zabić.

- Rozumiesz?! - ponowiłem pytanie.

Nadal cisza.

- Rozumiesz? - rzekłem i odciągnąłem cyngiel.

- Rozumiem. - syknął ojciec.

Położyłem strzelbę na kuchennym stole i wyszedłem z mieszkania. Marta czekała przed klatką jak ją zostawiłem.

- Bałam się o ciebie. - powiedziała.

- Już w porządku. Jedną sprawę załatwiłem. Została jeszcze jedna.

Nie powiedziałem jej o tym co zrobiłem. Pomyślałem, że będzie lepiej jeśli nie będzie wiedzieć.

Przed domem Wandy zatrzymaliśmy się.

- To tutaj. Ale tym razem idziesz ze mną. Chcę, żebyś kogoś poznała.

Otworzyła Wanda. Była bardzo zdziwiona, gdy zobaczyła ze mną Martę. Weszliśmy do środka.

Wychodząc wiedziałem, że był to ostatni raz, gdy byłem w tamtym domu, a może nawet ostatni raz, gdy widziałem Wandę.

- Teraz już nic nam nie przeszkodzi, byśmy byli razem. - powiedziałem i pocałowałem Martę.


niczego sobie+ 17 głosów
1 osoba ma ten tekst w ulubionych
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
24 stycznia 2007, 18:09
fajneb gh hgsfg
Jolcia
Jolcia 2 maja 2007, 16:43
.............................Nie wiem sama juz co mam o tym myśleć!!!!!!!!!!!!!! :(:(
doda
doda 10 maja 2007, 18:03
to jest świetne.chcę więcej
przysłano: 6 lutego 2002

Inne teksty autora

Miasto
marcinhaba
On i lutownica
marcinhaba
Wybory
marcinhaba
Ty i ja
marcinhaba
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca