RANEK

Józef Czechowicz

zaczęto się wiotko



po pierwsze w mętnym tętnic szumie

popłynęły bladawe koła srebrem lazurem się mieniąc

na wylot skroś nocy słodkiej



krzyknął tego nie umiem

zawisły

każde koło brzęknęło jak pieniądz



po drugie wyjawiło się słowo koncerka

płonęło wśród kół samotne we dwójkę z troską

tego też nie znał więc ukradkiem na biurko zerkał

tam słownik puchł i malał i znowu rosnął

po trzecie niepodobna było wytrzymać tak

gdy znienacka się zapadł w węże czarnych sprężyn

trzepotał rękami tonąc na wznak

zbudził się w oknie trwał księżyc



trzecia rano godziny siwe i nowe

zwyciężyć tak a jeśli wstać trudno

auto poniosło na dworzec ciężką głowę

potem pociągu pudło

oczy senne a koła kotacą jawą

wagon niski miażdży szyny śliskie

na puszyste śniegowe stawy

padały dziurkami czerwone iskry



czytał się w ciemnościach węsząc jak zwierzę

nurt mruczał powiewem przeżyć

ale mącił zagubią! kluczył

nie tak łatwo czytać siebie i nauczyć

a tym bardziej że za okno wybiegał

patrzył na śnieg ziemię płaską

obłok jutrzni puszyste zero po lasach ją głaskał

za obłokiem księżyc jeszcze

semafor ale czego



kieszeń

notes

reflektorem wytrysły notowania giełdowe cyfry znaki

lilpop bank dyskontowy huta gryf starachowice

a i słońce wzeszło czerwoną ławicą

więc potem

na cały dzień przestał być tajemniczym ptakiem

Inne teksty autora