A otóż i macie wszystko.
Byłem jak lipy szelest,
na imię mi było Krzysztof,
i jeszcze ciało - to tak niewiele.
I po kolana brodząc w blasku
ja miałem jak święty przenosić Pana
przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku,
w ziemi brnąc po kolana.
Po co imię takie dziecinie?
Po co, matko, taki skrzydeł pokrój?
Taka walka, ojcze, po co - takiej winie?
Od łez ziemi krwawo mi, mokro.
Myślałaś, matko: "On uniesie,
on nazwie, co boli, wytłumaczy,
podźwignie, co upadło we mnie, kwiecie
- mówiłaś - rozkwitaj ogniem znaczeń".
Ojcze, na wojnie twardo.
Mówiłeś pragnąc, za ziemię cierpiąc:
"Nie poznasz człowieczej pogardy,
udźwigniesz sławę ciężką".
I po cóż wiara taka dziecinie,
po cóż dzieciństwo jak płomieni dom?
Zanim dwadzieścia lat minie,
umrze mu życie w złocieniach rąk.
A po cóż myśl taka jak sosna,
za wysoko głowica, kiedy pień tną.
A droga jakże prosta,
gdy serce niezdarne - proch.
Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli,
nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd.
Miłość, matko - już nie wiem, czy jest.
Nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą.
Miłość - cóż zrodzi - nienawiść, struny łez.
Ojcze, broń dźwigam pod kurtką,
po nocach ciemno - walczę, wiary więdną.
Ojcze - jak tobie - prócz wolności może i dzieło,
może i wszystko jedno.
Dzień czy noc - matko, ojcze - jeszcze ustoję
w trzaskawicach palb, ja, żołnierz, poeta, czasu kurz.
Pójdę dalej - to od was mam: śmierci się nie boję,
dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż.
30 VII 1943
Byłem jak lipy szelest,
na imię mi było Krzysztof,
i jeszcze ciało - to tak niewiele.
I po kolana brodząc w blasku
ja miałem jak święty przenosić Pana
przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku,
w ziemi brnąc po kolana.
Po co imię takie dziecinie?
Po co, matko, taki skrzydeł pokrój?
Taka walka, ojcze, po co - takiej winie?
Od łez ziemi krwawo mi, mokro.
Myślałaś, matko: "On uniesie,
on nazwie, co boli, wytłumaczy,
podźwignie, co upadło we mnie, kwiecie
- mówiłaś - rozkwitaj ogniem znaczeń".
Ojcze, na wojnie twardo.
Mówiłeś pragnąc, za ziemię cierpiąc:
"Nie poznasz człowieczej pogardy,
udźwigniesz sławę ciężką".
I po cóż wiara taka dziecinie,
po cóż dzieciństwo jak płomieni dom?
Zanim dwadzieścia lat minie,
umrze mu życie w złocieniach rąk.
A po cóż myśl taka jak sosna,
za wysoko głowica, kiedy pień tną.
A droga jakże prosta,
gdy serce niezdarne - proch.
Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli,
nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd.
Miłość, matko - już nie wiem, czy jest.
Nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą.
Miłość - cóż zrodzi - nienawiść, struny łez.
Ojcze, broń dźwigam pod kurtką,
po nocach ciemno - walczę, wiary więdną.
Ojcze - jak tobie - prócz wolności może i dzieło,
może i wszystko jedno.
Dzień czy noc - matko, ojcze - jeszcze ustoję
w trzaskawicach palb, ja, żołnierz, poeta, czasu kurz.
Pójdę dalej - to od was mam: śmierci się nie boję,
dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż.
30 VII 1943