29
Kanarek ziewnął.
To mnie z nim dopiero prawdziwie zbliżyło.
Na ulicy koń w zaprzęgu czekający, zakaszlał.
Zwyczajnym, ludzkim kaszlem.
Widzę, jak bardzo jest moim bliźnim.
Wiewiórka, moja wychowanka, czyści, liżąc z przejęciem swoją białą na piersiach
sierść, podczas gdy ja równie starannie ceruję biały żabot.
Patrzymy na siebie. Uśmiecham się, a wiewiórka marszczy nos.
46
Oto epitafium nieznanemu stworzeniu:
Skrzydlata okruszyna, barwy kurzu, trącona przeze mnie nieuważnie, oddała życie,
jedyne mienie swoje i dobro.
W pogodny dzień majowy, na ogrodowym stole, pośród stronic książki.
Z patetycznym wyrazem poddania się w stawach załamanych, z tragicznym
przechyleniem na bok figury (tak przejmującym, że nie waham się porównać ten
gest z pozą Anny Pawłowej w tańcu „Zgon łabędzia”) – zgasło istnienie przez
nikogo prócz mnie, katastrofalnej chmury, nie żałowane.
Bo ja jestem dla niego kataklizmem, chmurą piorunową.
Pogięła się, zdruciała uboga istota.
Wiatr ją zdmuchnął.
Obiecuję sobie w przyszłości uważać, ale nic więcej dla niej uczynić nie mogę.
Podobnie i Natura, serdeczna matka, życia wrócić jej nie zdoła, ale za to
obdaruje nim miliardy podobnych istot, dokładnie naśladując ten sam wzór.
Sczepiając w ten sposób kłamliwe pasmo efektownej na pozór nieśmiertelności...
Kanarek ziewnął.
To mnie z nim dopiero prawdziwie zbliżyło.
Na ulicy koń w zaprzęgu czekający, zakaszlał.
Zwyczajnym, ludzkim kaszlem.
Widzę, jak bardzo jest moim bliźnim.
Wiewiórka, moja wychowanka, czyści, liżąc z przejęciem swoją białą na piersiach
sierść, podczas gdy ja równie starannie ceruję biały żabot.
Patrzymy na siebie. Uśmiecham się, a wiewiórka marszczy nos.
46
Oto epitafium nieznanemu stworzeniu:
Skrzydlata okruszyna, barwy kurzu, trącona przeze mnie nieuważnie, oddała życie,
jedyne mienie swoje i dobro.
W pogodny dzień majowy, na ogrodowym stole, pośród stronic książki.
Z patetycznym wyrazem poddania się w stawach załamanych, z tragicznym
przechyleniem na bok figury (tak przejmującym, że nie waham się porównać ten
gest z pozą Anny Pawłowej w tańcu „Zgon łabędzia”) – zgasło istnienie przez
nikogo prócz mnie, katastrofalnej chmury, nie żałowane.
Bo ja jestem dla niego kataklizmem, chmurą piorunową.
Pogięła się, zdruciała uboga istota.
Wiatr ją zdmuchnął.
Obiecuję sobie w przyszłości uważać, ale nic więcej dla niej uczynić nie mogę.
Podobnie i Natura, serdeczna matka, życia wrócić jej nie zdoła, ale za to
obdaruje nim miliardy podobnych istot, dokładnie naśladując ten sam wzór.
Sczepiając w ten sposób kłamliwe pasmo efektownej na pozór nieśmiertelności...