Cóż to za dziecię, które najczulej,
Matka do łona swojego tuli?
Które z miłością garnąc do siebie,
Tkliwie w ramionach własnych kolebie?
Co to za dziecię, co swe rączyny,
Oplotło wkoło szyi matczynej,
I pełne jakiejś anielskiej wiary,
Z oczu jej słodkie pije nektary?
To pewnie luba matki pociecha,
Co się tam do niej z kolan uśmiecha?
To pewnie dziecię jej ukochane,
Żywe, rozkoszne, szczęściem rumiane?
Lub może figlarz, co za swe psoty,
Utracił prawo do jej pieszczoty,
I dziś do matki rwie się namiętnie,
A ona, dobra, przebacza chętnie?
O! nie maleńcy! to dziecię w bieli,
Co z wami zwykłych zabaw nie dzieli,
Lecz pod matczyne skrzydło ucieka:
To nieszczęśliwy, to jest kaleka!
On już nie może z wami, o dzieci,
Gonić piłeczki co w górę leci,
Bo jego światem, mój mocny Boże,
Kolana matki i cierpień łoże...
Los mu wziął wszystko: rozkosz dziecięcą,
Wszystkie zabawy co młodość nęcą,
Zabrał mu zwinność, ruchliwość całą,
Cóż mu prócz serca matki zostało?
Lecz tego serca co go tak strzeże,
Nikt mu, nikt z ludzi już nie odbierze...
A żadne świata tego dostatki,
Nie dorównają miłości matki.
Ona jedyna wśród życia ciszy,
Jak biały anioł mu towarzyszy,
I w nieprzebranej skarbnicy swojej,
Znajduje balsam, który go koi.
Oh! widząc taką miłość matczyną,
Słysząc te słowa co z ust jej płyną,
Ja temu dziecku, choć łzy mi cieką,
Zazdroszczę niemal, że jest kaleką!