Co, jak sądzimy, niemożliwe
Choć wciąż i wciąż przepowiadane
Przez eremitów i szamanów
Krzyczących w transie, albo dziecku
Odkryte w przypadkowym rymie
Na przykład: żyć i bić, to nagle
Staje się faktem. Nas zadziwia
Gwałtowny pęd naszego czynu,
My tak niepewni. To dopiero
Czas południa, a już krew
Naszej ofiary schnie powoli
Na trawie. My nie chcemy wcale
Ciszy tak nagłej, ciszy spiesznej;
Dzień jest zbyt cichy, zbyt gorący,
Zmarły zbyt zmarły; dzień codzienny.
Co czynić mamy, nim noc spadnie?
Wiatr ucichł, gdzie publiczność nasza?
Ten tłum bez twarzy, co się zbiera,
Gdy jakiś świat ma iść na złom,
Ma być palony, rozsadzany,
Darty na części i kruszony,
Stopniał bez śladu; i nikt, nikt
Z tych, którzy w cieniu drzew i murów,
Leżąc na plecach, słodko śpią
Podobni owcom, nie pamięta,
Dlaczego krzyczał, o czym krzyczał
Tak głośno, w słońcu tego ranka
Każdy spytany, da odpowiedź:
"To potwór był, źrenica krwawa,
Tłum tę śmierć widział, lecz nie ja."
Żołnierze jedzą, kat się kąpie.
Jesteśmy sami z naszym daniem
Madonna zielonego ptactwa,
Madonna drzewa figowego,
Madonna ponad żółtą tamą,
Twarze łagodnie odwracają
Od naszych rąk, od naszych planów
Madonny patrzą w jedną stronę
Na nasze prace dokonane.
Kafar i kilof, i żurawie
Czekają, byśmy ich użyli,
Lecz nic powtórzyć się nie uda.
Czyn dokonany. Żyjmy dalej,
Tak opuszczeni, jak strwonione
Wytworych naszych własnych dłoni,
Dziurawe kotły, krzesła krzywe,
Zdarte okrycia i szlifiery
Narzędzia skryte gdzieś w pokrzywach.
Nasza ofiara, mięso krwawe
Zbyt już otwarcie nam wykłada,
Urok ogrodów, gdzie szparagi,
Cel naszych zabaw na chodniku.
Kolekcje znaczków, jaja ptasie
Nie są już z nami; poza cudem
Podwodnych ścieżek, krętych schodów,
Będziemy zawsze już świadomi
Czynu; ku niemu one wiodą;
Pod czapką błazna, w czas pościgu,
Przez kroków głos i wody plusk,
Przez bicie serca i przez śmiech
Będziemy nasłuchiwać ciszy,
By iść za krzykiem. A gdziekolwiek
Strumienie biegną, słońce świeci,
Powstają książki, tam śmierć czeka.
Już wiatr znad szczytów liście trąca,
O czwartej znów otworzą sklepy
I z różowego placu ruszy
Pełny autobus. Mamy czas
Fakty przekręcać, faktom przeczyć,
Fakty przepraszać; lecz już czeka
Pod łóżkiem hotelowym, w celi
Znaczenie faktu. Na nas czeka,
A nim wyboru dokonamy,
Woda zapłonie, chleb stopnieje
I wzejdzie cisza; już Abaddon
Stawia potrójne szubienice
Przy siedmiu bramach, Belial prosi
Do tańca nasze nagie żony.
Tymczasem chodźmy, czas do domu,
Jeśli dom mamy, by w nim spocząć.
Drzemiące chęci! Zda się, zbiegłe
Tej martwej ciszy, już wędrują
Na ostrzach noży, przez kwadraty
Szachownic, poprzez mech i sukno,
Ponad wzgórzami, w rozpadlinach,
Przez labirynty sznurka, w dół,
Poprzez wilgotne korytarze,
Przez bramy zawsze zatrzaśnięte,
Drzwi obcych mieszkań; wciąż ścigane
Przez skrytobójców, przez Maurów,
Do wrogich wiosek nad fiordami,
Do mrocznych zamków, gdzie wśród sosen
Łka wiatr i dzwonek telefonu
Zaprasza troski, do pokoju,
Gdzie pod żąrówką nasz sobowtór
Siedzi i pisze, patrząć w dół.
My tam daleko. Lecz tu ciało
Skażone znów podejmie pracę,
Tak przywracając rytm, porządek
Zburzony przez nas; już zastawki
Idą w dół, w górę, drżą gruczoły,
Naczynie kurczy się, rozkurcza
W chwili stosownej, fluid płynie
Żywiąc komórki wyczerpane;
Choć nie wie, co się stało, czuje
Przed śmiercią lęk, tak jak stworzenia
Czyn nasz śledzące: lęk czuł jastrząb
Wiszący w górze, dumne kwoki,
Co przeszły obok, dziobiąc ziarno,
Robak, zakryty przez źdźbło trawy,
Spłoszony jeleń, który patrzył,
Stojąc za drzewem, z głębi lasów.
Choć wciąż i wciąż przepowiadane
Przez eremitów i szamanów
Krzyczących w transie, albo dziecku
Odkryte w przypadkowym rymie
Na przykład: żyć i bić, to nagle
Staje się faktem. Nas zadziwia
Gwałtowny pęd naszego czynu,
My tak niepewni. To dopiero
Czas południa, a już krew
Naszej ofiary schnie powoli
Na trawie. My nie chcemy wcale
Ciszy tak nagłej, ciszy spiesznej;
Dzień jest zbyt cichy, zbyt gorący,
Zmarły zbyt zmarły; dzień codzienny.
Co czynić mamy, nim noc spadnie?
Wiatr ucichł, gdzie publiczność nasza?
Ten tłum bez twarzy, co się zbiera,
Gdy jakiś świat ma iść na złom,
Ma być palony, rozsadzany,
Darty na części i kruszony,
Stopniał bez śladu; i nikt, nikt
Z tych, którzy w cieniu drzew i murów,
Leżąc na plecach, słodko śpią
Podobni owcom, nie pamięta,
Dlaczego krzyczał, o czym krzyczał
Tak głośno, w słońcu tego ranka
Każdy spytany, da odpowiedź:
"To potwór był, źrenica krwawa,
Tłum tę śmierć widział, lecz nie ja."
Żołnierze jedzą, kat się kąpie.
Jesteśmy sami z naszym daniem
Madonna zielonego ptactwa,
Madonna drzewa figowego,
Madonna ponad żółtą tamą,
Twarze łagodnie odwracają
Od naszych rąk, od naszych planów
Madonny patrzą w jedną stronę
Na nasze prace dokonane.
Kafar i kilof, i żurawie
Czekają, byśmy ich użyli,
Lecz nic powtórzyć się nie uda.
Czyn dokonany. Żyjmy dalej,
Tak opuszczeni, jak strwonione
Wytworych naszych własnych dłoni,
Dziurawe kotły, krzesła krzywe,
Zdarte okrycia i szlifiery
Narzędzia skryte gdzieś w pokrzywach.
Nasza ofiara, mięso krwawe
Zbyt już otwarcie nam wykłada,
Urok ogrodów, gdzie szparagi,
Cel naszych zabaw na chodniku.
Kolekcje znaczków, jaja ptasie
Nie są już z nami; poza cudem
Podwodnych ścieżek, krętych schodów,
Będziemy zawsze już świadomi
Czynu; ku niemu one wiodą;
Pod czapką błazna, w czas pościgu,
Przez kroków głos i wody plusk,
Przez bicie serca i przez śmiech
Będziemy nasłuchiwać ciszy,
By iść za krzykiem. A gdziekolwiek
Strumienie biegną, słońce świeci,
Powstają książki, tam śmierć czeka.
Już wiatr znad szczytów liście trąca,
O czwartej znów otworzą sklepy
I z różowego placu ruszy
Pełny autobus. Mamy czas
Fakty przekręcać, faktom przeczyć,
Fakty przepraszać; lecz już czeka
Pod łóżkiem hotelowym, w celi
Znaczenie faktu. Na nas czeka,
A nim wyboru dokonamy,
Woda zapłonie, chleb stopnieje
I wzejdzie cisza; już Abaddon
Stawia potrójne szubienice
Przy siedmiu bramach, Belial prosi
Do tańca nasze nagie żony.
Tymczasem chodźmy, czas do domu,
Jeśli dom mamy, by w nim spocząć.
Drzemiące chęci! Zda się, zbiegłe
Tej martwej ciszy, już wędrują
Na ostrzach noży, przez kwadraty
Szachownic, poprzez mech i sukno,
Ponad wzgórzami, w rozpadlinach,
Przez labirynty sznurka, w dół,
Poprzez wilgotne korytarze,
Przez bramy zawsze zatrzaśnięte,
Drzwi obcych mieszkań; wciąż ścigane
Przez skrytobójców, przez Maurów,
Do wrogich wiosek nad fiordami,
Do mrocznych zamków, gdzie wśród sosen
Łka wiatr i dzwonek telefonu
Zaprasza troski, do pokoju,
Gdzie pod żąrówką nasz sobowtór
Siedzi i pisze, patrząć w dół.
My tam daleko. Lecz tu ciało
Skażone znów podejmie pracę,
Tak przywracając rytm, porządek
Zburzony przez nas; już zastawki
Idą w dół, w górę, drżą gruczoły,
Naczynie kurczy się, rozkurcza
W chwili stosownej, fluid płynie
Żywiąc komórki wyczerpane;
Choć nie wie, co się stało, czuje
Przed śmiercią lęk, tak jak stworzenia
Czyn nasz śledzące: lęk czuł jastrząb
Wiszący w górze, dumne kwoki,
Co przeszły obok, dziobiąc ziarno,
Robak, zakryty przez źdźbło trawy,
Spłoszony jeleń, który patrzył,
Stojąc za drzewem, z głębi lasów.