Pieśń bez muzyki

Josif Brodski

Jeżeli kiedyś wspomnisz mnie

gdzieś w obcym kraju – choć ta fraza

to ledwie wymysł mój, a nie

proroctwo, skutkiem więc wyrazu

 

twych oczu uzbrojonych w łzy

nie można mówić o tym: daty

tą wędką z toni nawet ty

nie wydobędziesz łatwo – zatem

 

zza siedmiu gór, lasów i zza

mórz w formie epilogu tylko

(chociaż powtarzam wciąż, że łza

niby soczewka zmniejsza wszystko

 

oprócz przeszłości) kiedy mnie

przypomnisz sobie w Boskie Lato,

to może westchniesz kiedyś – nie!

Nie wzdychaj – nawet patrząc na to

 

mnóstwo pól, lasów, mórz i rzek

dzielących nas i owe tłumy

(których nie widzisz) ludzkich zer,

z tobą na czele.

            W twojej dumie,

czy w mej ślepocie sedno tkwi

a może w tym, że moje słowa

padły zbyt wcześnie i jest mi

dziwnie nieswojo dziś, na Boga,

 

ciągle dłużnikiem jestem twym,

bo nie chroniłem cię ramieniem

przed złem i kłopotami, czym

mogłem wywołać to westchnienie.

 

Przyszłość jest formą mrocznej mgły,

podobna do spokoju nocy.

O tym, co będzie, przecież my

nie wiemy jeszcze nic, a o czym

 

mówiąc w ostateczności sam

mogę dokładnie określić;

że przeznaczona była nam

taka rozłąka, i że jeśli

 

już nastąpiła – płacz i znów

zamiana burzy i zamętu

na głuche wyjaśnianie słów,

to tylko jeden z elementów –

 

przyszłość jest zdolna, można rzec,

albo pocieszyć lub – o tyle,

o ile mówię jako wieszcz –

pochłonąć wyobraźnię w stylu

 

baśni Szecherezady, z tą

różnicą, że w mych słowach dźwięczy

raczej pośmiertny, głuchy ton,

niż tamten strach zwyczajnej śmierci.

 

Pozwól mi, bym w języku wierzb

rodzinnych ciebie mógł pocieszać:

ich cień na śniegu w górę niech

rwie się, jak tryumf Euklidesa.

 

***

Kiedy wspominać będziesz mnie

w miesiącu, dniu, w to Boskie Lato,

w dalekim, obcym kraju gdzieś,

za siódmą górą (wszystko na to

 

wskazuje, że dwadzieścia sześć

jest możliwości), to łzy kroplą

spojrzenie uzbroiwszy, weź

pióro i papier, potem mocno

 

tam prostopadłą ustaw w pion,

niby podporę nieboskłonu

twemu i memu, punktom dwom –

tak, punktom, bo my przecież znowu

 

zmniejszamy się i Bóg wie jak

mali dla siebie będąc wzajem

za zaszczyt poczytamy fakt

bycia punktami; więc rozstanie

 

jest wytyczeniem linii wprost

do góry i stęsknionych dwoje

kochanków – twój oraz mój wzrok –

do szczytu prostopadłej owej

 

wzniesie się, lecz nie będzie tu

miejsc, które mogą być kryjówką,

na szczycie, do zawrotu głów;

czyż nie jest to prawdziwy trójkąt!

 

Rozpatrzmy więc figurę tę,

która w okolicznościach innych

mogłaby być koszmarnym snem;

zbudzeni, zlani potem zimnym

 

musielibyśmy biec pod kran,

by się otrząsnąć, uspokoić;

gdy tego los oszczędził nam

i ominęły nas oboje

 

zazdrość, obawy i złe sny,

uroki, leki, zbędne słowa,

to najwidoczniej po to, by

można ją było narysować.

 

Patrzmy więc dalej. Mamy czas.

Sama ciasnota już zapewnia

niedostrzegalność, czyli nas

osłania, ochroni w swoich cieniach,

 

mogliśmy razem skryć się w niej

wtedy, gdy plecy dotykały

granic przestrzeni, - czyż to nie

rekompensuje każdej zdrady!

 

Pióro i papier czysty do

ręki weź, jak przestrzeni symbol,

w miarę możności spróbuj pro-

porcję uchwycić, byśmy tylko

 

mogli przedstawić przestrzeń: nasz

świat Stwórcy władza ogranicza,

nie tyle nadobłoczna straż,

ile namiętność niebotyczna

 

oraz obawa; i niech ta

proporcja przy pomocy prostej,

leżącej między nami, ma

podkładkę z mapy. Dla ścisłości

 

rozbij na stopnie cały plan,

w siatkę wpisz długość prostej – osi,

obraz miłości znajdziesz tam

i jej od życia zależności.

 

Zatem gdy linii owej bieg

(wiadomy nam, a nam wiadomo,

że jest granicą dwojga serc,

miejsca spotkań pozbawionych)

 

jest dobrze wyliczony tu,

(ocena to aż nazbyt trafna)

to z centrum, które znaczy punkt,

wyprowadzona prostopadła

 

jest sumą obu spojrzeń tych

tak przejmujących; na osnowie

więc przenikliwej siły ich

lokalizuje się wierzchołek

 

gdzieś w stratosferze, chyba że

więcej osiągnąć będzie mogła

suma. Przyprostokątna jest

to wzrok wzniesiony do wierzchołka.

 

Światłami reflektorów dwóch

spojrzenia, drążąc wrogi chaos,

znajdują w nocy cel swych dróg

w przestworzach gdzieś się przecinając.

 

Nie tarcza tu stanowi cel,

on nam obrazem się wydaje

lustrzanym i patrzymy weń

nie śmiąc na siebie spojrzeć wzajem;

 

a więc kto, jak nie właśnie ja,

przyprostokątną będąc ową

rozwiązać to zadanie ma

z twierdzeniem, które określono

 

jako odwrotne. Męczą wzrok

dowody, które nadmiar splątał,

życie kieruje zaś nasz krok

do tego, co nam zostało: kąta.

 

Mamy więc DANE. Tobie, mnie.

Na długo, bo na zawsze. Niemal

Niedotykalne, ale wiem:

są materialne niby pejzaż.

 

Miejsce spotkania – jedna z grot.

Altanka w chmurach czy schronisko.

Przytulny i gościnny kąt

i jeden z lepszych, mimo wszystko,

 

dlatego, że nikt w nasze trzy

kąty nie wchodzi i nie patrzy,

my uważamy to za szczyt

naszych osiągnięć i za zaszczyt.

 

W ciągu lat bowiem, aż po grób,

w bólu mościmy gniazdo sami,

mogąc się spotkać tylko tu

i w równych częściach w nim składamy

 

śmieci nie powiedzianych słów,

graty samotnych myśli, w kątach

je ukrywamy niby łup.

Prędzej czy później, niby punkt czy kropka

 

przybierze wreszcie postać, kształt

materii, cechy gwiazdy, która

z natury wchodzi w tamten świat

nie przesłonięty mgłą ni chmurą,

 

albowiem już Euklides sam,

prócz sumy obu mrocznych kątów,

jeden kąt jeszcze daje nam,

jak formę małżeńskiego związku.

 

Ot, co nam dane aż po kres.

Na długo, bo na wieczność całą.

Dla siebie niewidzialni, lecz

widoczni obydwoje stamtąd

 

będziemy zawsze, dzień i noc

z Zachodu aż po Wschód szeroko,

uzależnieni w końcu od

wszechwidzącego z góry oka.

 

A ty, bez względu na to, jak

na ciemność otuloną mgłami

jawa nałoży areszt, wstaw

go w swój horoskop nowy, zanim

 

to oko wszechwidzące treść

naszych słów pojmie. Ta rozłąka

jest sumą naszych kątów trzech.

A ból zamknięty w owych kątach

 

jest formą przyciągania do

siebie nawzajem; oprócz tego

ciążenie to od innych form

jest większe, zwłaszcza od ziemskiego.

 

***

Scholastyka, powiadasz. Tak,

scholastyka, a nawet może

ze smutkiem w chowanego gra

bezwstydna, ale i nad morzem

 

gwiazda czyż nie nagniotek to

(wybacz to słowo, chcę nadmienić,

że boję się wpaść w górny ton)

zrobiony światłem na przestrzeni.

 

Scholastyka. Bóg jeden wie.

Prawdopodobnie. W odpowiedzi

uwzględnij zgodę. A co nie

jest scholastyką na tym świecie?

 

Bóg wie. Ja zapadając w sen

za oknem widzę schyłek zimy;

wiosny nie szukam nawet – wiem,

że noc chce skutek od przyczyny

 

oddzielić. Wtedy w moją skroń

uderza puls – kwadraty, daty…

do czoła przytulona dłoń

twoja czy moja…

                         Kiedy zatem

pewnego razu wspomnisz mnie,

zobaczysz (nie zrażona brakiem)

spowitą w ciemność, w górze hen

wiszącą ponad Skagerrakiem

 

wśród innych planet w nocnej mgle,

gdy ledwie słabym światłem mruga,

gwiazdę, choć ona wcale nie

istnieje. Ale w tym jest sztuka

 

miłości, zwłaszcza życia treść

w tym, by założyć sobie z góry

nieistniejące, w pustkę wnieść

skarby i cuda, i lwa, który

 

ma skrzydła i kobiecy tors,

bożki o niesłychanej sile

co z orlich lotów wróżą los.

Sama zastanów się, o ile

 

prostsze od omawiania spraw

tego rodzaju i gatunku

powodujących kłopot, strach

jest wprowadzenie w przestrzeń punktu.

 

Dotknij ciemności – jakiż sens,

gdy palec wskaże tę czy inną.

Nie w tym cel życia, co w nim jest,

lecz w wierze w to, co być powinno.

 

Dotknij ciemności palcem, on

wskaże, gdzie gwiazda oko mruży,

wznosząc się jak wysoki ton,

jeśli jej nie ma, to blichtr dłużyzn,

 

banał porównań, który rósł,

wybacz: bo jak spóźniony kogut

rozłąką przytłoczony mózg

chciał wysokiego sięgnąć progu.