Giaur

Byron George Gordon

Umilkły wiatry, ciche lœniš się fale

Przy grobowcowej Temistokla skale,

Która wyniosłym niebo czołem bodzie

I z góry patrzšc na morza i smugi

Najpierwsza wita lšdujšce łodzie.

Kiedyż się zjawi Temistokles drugi?

* * *

Wyspy szczęœliwe! w każdej porze roku

Zarówno miłe i sercu, i oku,

Gdy was przychodzień z gór Kolonny wita,

Wraz nagły urok Ÿrenice mu chwyta

I myœl pogršża w dumy tajemnicze.

Tu szklane morza cichego oblicze

Na falach drobnych, jak uœmiechu dołki,

Gór okolicznych odbija wierzchołki

Strzegšce brzegów, z którymi łagodnie

Zdajš się igrać rajskie wody wschodnie.

Jeœli się wietrzyk chwilowy przeœliŸnie

I złamie szyby na modrej płaszczyŸnie,

I kwiecie z brzegu przyniesione miota,

Jakaż w tym wietrze woniš i pieszczota!

Tam, na skał wierzchu, u œcieku poników

Błyszczy się róża, sułtanka słowików,

Jej brzmiš pochwały kochankowie leœni,

Ona rumieńcem dziękuje za pieœni.

Œliczna i skromna, królowa ogrodów,

Nie tknięta wichrem, nie zwiędła od chłodów,

Nie znajšc naszych zim niebezpieczeństwa,

Kwitnie œwieżoœciš wiecznego panieństwa.

Balsamy, których niebo jej udziela,

W wonnych kadzidłach ku niebu odstrzelš,

Niebo wzajemnie co dzień jej użycza

Œwietnych kolorów swojego oblicza.

Tam, w polu tyle jest kwiecia dla wianków,

Tam, w lasach tyle cienia dla kochanków,

Tam, groty dla nich ciosane umyœnie;

Dziœ morski zbójca w te groty się ciœnie

I z nocš z malej czatuje galery

Na bezpiecznego żeglownika stery.

Skoro miesięczna zabłyœnie pochodnia,

Zabrzmi gitara morskiego przechodnia,

Zbójca swój rudel zaraz na głšb pędzi

Zakryty cieniem nadbrzeżnych krawędzi,

Zahacza statek, zdobycze rozdziela;

Wrzask konajšcych miesza pieœń wesela.


Dziwna! gdy kraj ten natura obrała

Na ogród bogów i hojnie nań zlała

Tyle bogactwa, pięknoœci tak wiele,

Jakby we własnym zakochana dziele,

Dziwna! że dzieła własnego się zrzeka

I dziœ natura wpuszcza tu człowieka,

Który, odwieczny miłoœnik zniszczenia,

Ogród edeński na nowo wyplenia

I jako leœny dzik kwiecie wytłacza,

Nie pokropione znojami oracza

Ani znajšce ręki ogrodnika!

Tu kwiecie samo dokoła wynika,

Za tyle wdzięków, za takš obfitoœć

Uprasza tylko człowieka o — litoœć.

Dziwna! tu ziemia oddycha pokojem,

A serce ludzkie — chuciš i rozbojem.

Czyż kraje œwiatła na nowo ogarnie

Noc namiętnoœci rzšdzšcych bezkarnie? —

Patrzšc myœliłbyœ, że tu zbuntowani

Wojsko aniołów zwalczyli szatani,

I cherubinów trony dziœ przywłaszcza

Tłum, który piekieł wyzionęła paszcza.

Tak œliczny kraj ten, ojczyzna rozkoszy,

Tak brzydki tyran, co go dziœ pustoszy!


Kto na œmiertelnym oglšdał posłaniu

Nim dzień przeminšł, pierwszy dzień nicestwa,

Piękne oblicze zaraz po skonaniu,

Ostatni trudów i bólów jestestwa;

Nim œmierć ostatnim przyciœnieniem ręki

Zgładziła rysy, gdzie chroniš się wdzięki:

Kto pomni twarz tę anielsko—łagodnš,

Tak zimno pięknš, tak smutnie pogodnš!

Zda się w letargu zasypiać głęboko,

Zda się być żywš — gdyby nie to oko,

Gdzie już nie œwieci ni łza, ni namiętnoœć,

Gdzie mieszka zimna, wieczna obojętnoœć

I straszy widzów, i serca im studzi,

I z oczu trupa wpada w serca ludzi —

Gdyby nie wzrok ten, nim pierwszy dzień minie

Nim ta godzina — w tej jeszcze godzinie

Œmierć tak łagodnie, niewidomie wladnie,

Że jej tyraństwa nikt zrazu nie zgadnie!



Dziœ do tej twarzy Grecyja podobna,

Martwa od dawna, leczr dotšd nadobna;

Jej widok ziębi, jej wdzięk do łez wzrusza,

Bo już pięknoœci nie ożywia dusza.

Jej wdzięk jest tylko uœmiech pozostały

Na chwilę w ustach, co ducha oddały,

A jej rumieniec — chorowita krasa,

Która na trupich licach nie zagasa,

Ostatni odbłysk zachodnich promieni,

Co się wokoło ruiny czerwieni;

Ostatnie czucie, co żegna nadzieję,

Iskra niebieska, która dotšd tleje,

Lecz już swej miłej ziemi nie rozgrzeje.



Ojczyzno mężów nieœmiertelnej chwały!

Każda dolina, każdy wierzch twej skały,

Jakże pamiętne! bo każde z nich było

Kolebkš swobód łub sławy mogiłš.

Arko potęgi! dziœ, czyliŸ tak mało,

Czyż tylko tyle po tobie zostało? —

Wstań, niewolniku podły, wstań na chwilę,

Powiedz: ten wšwóz — czy nie Termopile?—

Ty, z duchów orlich wyrodzony płazie,

Na Leonida gnieżdżšcy się głazie,

Przypomnij, nazwij tych opok wyżyny,

Zatokę, wyspy — wyspy Salaminy!

Powstań! te dawne, zapomniane boje

Odnów i przywłaszcz, to dziedzictwo twoje:

Z popiołów przodków może wróg rozdmucha

Iskrę, zarodek ich wielkiego ducha.

A kto z was w boju żywota dokona,

Wliczy swe imię pomiędzy imiona,

Na których wzmiankę pochlebstwem pijani

Zwykli się trzeŸwić, zwykli drżeć tyrani.

Kto z was ojczyzny z więzów nie wybawi,

Zginie, lecz tyle synom swym zostawi

Sławy, nadziei, że stanš się zdolni

Rozerwać jarzmo i umierać wolni!



Walka o wolnoœć, gdy się raz zaczyna,

Z ojca krwiš spada dziedzictwem na syna,

Sto razy wrogów zachwiana potęgš

Skończy zwycięstwem. – Grecyja jest księgš,

W której wiekami stoi wypisano,

Że klęska wolnych jest œwiata wygranš.

Królowie, sławę kupujšc u cieœli,

Gdzieœ bezimienne piramidy wznieœli;

Wolni nie dbajš, chociaż czasu fala

Wszystkie grobowce i pomniki zwala,

Większe pomniki zostały nad niemi,

Zostały góry ich ojczystej ziemi.

Tam muza oczom przechodniów ukaże

Groby swobodnych, wolnoœci ołtarze.



Długo by mówić — przechodzić okropnie

Wszystkie od chwały do niewoli stopnie —

Dosyć jest wiedzieć, że nikt nie zagrzebie

Ducha swobody — chyba on sam siebie —

Bo własne tylko upodlenie ducha

Ugina wolnych szyję do łańcucha.



* * *



Mieszkańcy ziem tych! macież wy powieœci

Dawnym podobne? i których by treœci

Natchnęły muzę do polotów szczytnych,

W œlad muzy greckiej wieków starożytnych;

Gdy ludzie byli ziemi swojej godni? —

Dziœ, do niczego niezdatni — prócz zbrodn

Z ognistš duszš, co by mogła siły

Natchnšć do dzieła godnego pomników,

Dziœ oni pełznš z kolebek w mogiły

Niewolni — gorzej — słudzy niewolników,

Zmazani całš szkaradš, co brudzi,

Niewiele wyższych nad zwierzęta, ludzi;

Nie majš nawet tej dzikich odwagi,

Piersi gotowej przyjšć oręż nagi;

Tylko rozwożš przez sšsiednie państwa

Z nowym towarem stare oszukaństwa;

W tym tylko widać Greków dowcip dawny

I z tego tylko Grek na Wschodzie sławny.

Daremnie Wolnoœć tylekroć zaklina,

Aby skruszyli jarzmo poganina,

By kark podnieœli, zgięty łańcuchami!



Nie — Grecy! — nie mam litoœci nad wami.

Przecież z Grecyji wzišłem te powieœci,

Z czasów niedawnych i żałosnej treœci.

* * *



— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —



Z dala, œród morza pogodnego błyska,

Szybko pod cienie nadbrzeżne się wciska

Statek; rybacy poznali z obrotów,

Że to piratów statek lub Majnotów;

Chcš z barkš swojš w cieniach się przewinšć

I brzeg niepewny z daleka ominšć;

Choć im trud dzienny osłabił ramiona,

Choć rybim łowem barka przecišżona,

Silnie wiosłujš, rudel krzywiš w stronę,

Aż dopłynęli do Porto—Leone,

Gdzie ich noc czeka, noc prawdziwie godna

Kraju wschodniego — cicha i pogodna.



* * *



Kto tam grzmi konno po skalistej drodze? —

Wygięty naprzód, na wiatr puœcił wodze,

Kopyt tętenty jak grzmoty po grzmotach

Wcišż budzš echa drzemišce po grotach,

Koń jak kruk czarny, a na bokach piana,

Jak gdyby œwieżo z morza zszumowana.

Wieczór już uœpił fale morskich toni,

Ale nie serce tej dzikiej pogoni.

GroŸnie na jutro niebo się zachmurza,

Ale groŸniejsza w sercu Giaura burza.

Nie znam cię, rodu twego nienawidzę,

Ale w twych licach takie rysy widzę,

Które w pamięci kiedy się raz wrażš,

Z czasem się głębiej werznš, lecz nie zmazš.

Tyœ młody, blady, lecz namiętne bolę

Gorzały długo na twym smagłym czole.

Złe oko twoje choć mnie nie urzekło,

Choć jak meteor błysnšwszy uciekło,

Zgadłem, że Turek takiego człowieka

Powinien zabić — lub niech sam ucieka.

Tam — tam — poleciał — œladem jego biegu

Szły mimowolnie oczy me wzdłuż brzegu,

A chociaż z takš szybkoœciš przeœcignšł,

Choć jak latawiec tylko w oczach mignšł,

Jego wzrok, jego twarz na kształt pieczęci

Wciœnione czułem w głšb mojej pamięci.

I długo w uchu huk kopyt słyszałem

Czarnego konia lecšcego czwałem.



Spišł ostrogami, wbiegł na wierzch opoki

Ocieniajšcej głębinę zatoki,

Obleciał wkoło, znowu na dół gonił,

Skałš od moich oczu się zasłonił.

Zgadłem, dlaczego: temu, co ucieka,

Jest obrzydliwš Ÿrenica człowieka;

On najpiękniejsze na niebiosach gwiazdy

Klnie, że zdradzajš œcieżki jego jazdy.

Zbiegajšc z góry, nim konia nawrócił,

Spojrzenie straszne, jak ostatnie, rzucił.

I wybiegł znowu, znowu w górę skoczył.

Wtem nagle stanšł, konia w bok zatoczył

I patrzy z góry, na strzemionach staje —

Czegóż on patrzy, tam, w oliwne gaje?

Księżyc na nowiu wschodzi zza gór grzbietów,

Błyszczš nad miastem lampy minaretów,

W mieœcie wre teraz Bajramu uciecha;

Tu, choć nie dojdš ni wystrzałów echa,

Ni muzułmanów pobożne okrzyki,

Przecież błysk widać każdej tofaiki.

Bo dziœ zachodzi słońce Ramazanu,

Dziœ Bajram œwięcš wyznawcy Koranu,

Dziœ... Lecz ty, Giaurze, kto jesteœ? co znaczy

Twój ubiór obcy — i twój wzrok rozpaczy?

Co cię obchodzi Bajram? po co czekać

Naszego œwięta lub przed nim uciekać? —

On stał — wtem nagły strach lica mu œcisnšł

I strach ten nagle wœciekłoœciš zabłysnšł.

A blask ten nie był jak rumieniec nikły

Gniewów, co wschodzić i przemijać zwykły,

Ale jak bladoœć marmurowej bryły

Powiększajšca ciemnotę mogiły.

Brwi nasuJlione, osłupiałe oko.

Wtem rękę dŸwignšł i podniósł wysoko,

I na wiatr miotał, jakby groził gniewny.

Stał, czy uciekać, czy gonić, niepewny;

A wtem koń zarżał, niecierpliwy zwłoki,

I rżenie echem odbiły opoki.

Giaur za miecz porwał i szczęk rękojeœci

Wybił go nagle z tej niemej boleœci,

Jak zbójcę budzi krzyk sowy złowrogi;

Znowu koniowi w bok wraził ostrogi:

Dalej, w cwał, koniu, tu idzie o życie! —

Znowu koń czarny zagrzmiał po granicie;

Chyży jak dziryt9 — leci wzdłuż zatoki,

Dalej ku morzu — wpadł między opoki.

Nie widać twarzy — znikła strusia kita,

Na chwilę grzmišce ucichły kopyta.

Raz tylko wstrzymał rumakowi wodze

I nieruchomy chwilę stal na drodze,

Chwilę — i znowu opoka zagrzmiała,

Giaur poleciał, jakby go œmierć gnała.



Straszna to chwila, w której duch rozkręci

Za jednym razem cały zwój pamięci .

I w jednš drobnš kroplę czasu zleje

Życia bolesne i zbrodnicze dzieje!

Kto nienawidzi, kocha się lub boi,

Temu za piekło jedna chwila stoi.

Cóż on czuł wtenczas, gdy trapišce duszę

Wszystkie od razu wycierpiał katusze?

Chwila spoczynku, œród potoku zdarzeń,

Kto zliczy, ile mieœci wyobrażeń? —

Bo choć dla czasu zdaje się nicoœciš,

Ona dla myœli jest całš wiecznoœciš.

Bo nieskończone, niezmierne cierpienie

Może w myœl jednš zgromadzić sumnienie

I w jednej chwili wycierpieć od razu

Bolę bez końca, nadziei, wyrazu!

* * *



Przeszła godzina — Giaur jak cień przeminšł.

Uciekł? czy zginšł? czy sam tylko zginšł? —

W czarnej godzinie przybył, jak zesłana

Od niebios kara za grzechy Hassana,

Przyszedł i smętarz zrobił z baszy domu,

Przyszedł i odszedł jak wicher Symomu,

Co wieje bożym obcišżony gniewem

I za którego œmiertelnym powiewem

Cyprys umiera, choć jest œmierci drzewem,

Choć wiosnš nawet nie zruca żałoby,

Jeden, co wiernie opłakuje groby!



* * *



Nie masz rumaków na stajniach Hassana,

Komnata jego od sług odbieżana,

Pajšk samotnik na œcianach się czepia

I szpary szarym całunem zasklepia.

W twierdzy Hassana nie widać żołnierzy,

W jego haremach gniazdo niedoperzy,

Zamiast strażnika puszczyk krzyczy z wieży.

W ogrody czasem dziki pies przybieŸy,

Spragniony wyje na suchš fontannę;

Stojš wód łoża z marmuru usłane,

Lecz owdowiałe — bo zdroje wymarły,

Zielska się dzikie na dnie rozpostarły.



Niegdyœ jak wdzięcznie fontanny tu grały

Łagodzšc nieba wschodniego upały,

Niegdyœ, tryskajšc srebrnej rosy tęczę

I fantastyczne wirujšc obręcze,

Rozkosznym chłodem rzeŸwiły dokoła

Powietrze, ziemię i spragnione zioła.



Jak było mile blaski gwiazd pogodnych

Widzieć odbite na tych łukach wodnych,

Słuchać muzyki tych szemrań łagodnych!

Tu często Hassan w niemowlęcym wieku

Bawić się lubił u kaskady œcieku;

Tu, drzemišcemu w matki swej objęciu,

Piastunka woda œpiewała dziecięciu.

Hassan młodzieniec na te wodotryski

Poglšdał, siedzšc obok odaliski,

I œpiew jej milsze zdawał się mieć tony,

Gdy był do szmeru kaskad nastrojony.

Lecz Hassan stary nigdy sennej skroni

Wieczorem u tej kaskady nie skłoni:

Z marmurów woda uciekła chłodzšca,

Z serca Hassana wyszła krew goršca.

Tu nie usłyszysz już głosu człowieka,

Nikt się nie œmieje, nie klnie, nie wyrzeka:

Ostatni ludzki głos, echem odbity,

Był to krzyk na œmierć cišgnionej kobiety.

Głos skonał — odtšd milczš te pałace,

Wiatr tylko oknem otwartym kolšce.

Lecz choć wiatr szumi, choć się nieba chmurzš,

Już tu nikt okna nie zamknie przed burzš.



Cieszy się pielgrzym, gdy w stepach odkryje

Œlady na piasku, chociaż nie wie czyje;

Tu, gdyby ludzki jęk odbiły echa,

W jęku tym jakaœ byłaby pociecha,

Ten jęk by mówił: „Nie wszystko skonało!

Jedno tu życie ludzkie pozostało”.

Jeszcze w tych gmachach znalazłbyœ wspaniałe

Izby i sale puste — dotšd całe.

Dach jeszcze cały, chociaż rak zniszczenia

Roztacza cišgle œciany i sklepienia.

Lecz Zgroza siedzi przed bramš na straży,

Sam fakir do wrót zbliżyć się nie waży,

Derwisz* ubogi nie przestšpi progu

Za chleb i za sól podziękować Bogu;

Nędza i Zbytek uchodzš na stronę,

Nie powitane i nie ugoszczone;

Pałac, goœcina wiernego narodu,

Stał się jaskiniš zniszczenia i głodu.

Goœć płacze dobrodzieja, płaczš słudzy pana,

Od czasu gdy miecz Giaura cišł w turban Hassana.



* * *

Słyszę dŸwięk z dala końskiego kopyta,

Jadš podróżni, lecz mnie nikt nie pyta.

Już bliżej — Turcy — już widzę turbany

I w srebrem kutych pochwach atagany.

Wódz .ich na przedzie w bogatym zawoju,

Zapewne emir, bo w zielonym stroju.

„Ho! kto ty?” — „Salem! waszej jestem wiary,

Emirze, widzę, że wieziesz towary;

Widzę, że wór twój jest ciężko ładowny,

Ostrożnie wieziesz — musi być kosztowny.

Może do portu œpieszysz dla noclegu? —

Jestem przewoŸnik — mam łódkę u brzegu”.

„Zgoda — rzekł emir — poœpieszaj, czas nagli,

Odbijem cicho, nie rozpinaj żagli,

Niech leżš zwite; wiosłami uderzaj

I szybko, cicho podnad brzegiem zmierzaj,

I wieŸ nas prosto pomiędzy opoki,

Tam, na sam œrodek najgłębszej zatoki. —

Teraz odpocznij — dobre masz ramiona,

Podróż i zręcznie, i prędko skończona.

Lecz ona — zacznie podróż, dalszš, z której...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzucili w wodę – . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ciężko plusnęło — i powoli tonie —

Rozstšpiły się wkoło szklane błonie,

Zważałem ciężar: dziwnie mi się zdało —

Ruszył się — pewnie morze nim ruszało.

Może to było księżyca błyœnienie,

Nagle odbite o morza przestrzenie;

Patrzyłem cišgle, i wodne obręcze

W mniejsze i węższe œciskały się tęcze,

Jakby ich œrodkiem kamień przepadł do dna;

Na koniec w œrodku wyszła bańka wodna —

Perłowe kółko — błysnęło — przepadło.

Znowu zatoka gładka jak zwierciadło.

I tajemnica usnęła w topieli —

Genijuszowie morscy jš widzieli,

Lecz, drżšc z przestrachu w swych domach z korali,

Nic o tym z żadnš falš nie gadali.



* * *



Jak król motylów, za wiosny powrotem,

Na skrzydłach jasnych purpurš i zlotem

Znad szmaragdowej Kaszemiru błoni

Wzlatuje, dzieci wabišc do pogoni,

I z ziół na zioła, i z kwiatów na kwiaty

Cišgnie myœliwców, i myli ich czaty,

Wreœcie uleci— i niknšc w obłoku

Zostawia żałoœć w sercu i łzy w oku:

Podobnie pięknoœć wabi starsze dzieci,

Tak bystro lata i tak wdzięcznie œwieci,

To łowców trwoży, to nadziejš mami,

Goniš wesoło — łowy kończš łzami.

Lecz jeœli w ręce myœliwemu wpada,

I motylowi, i pięknoœci biada!

Chcšc uciec darmo skrzydełka natęża,

Igraszka dziecka lub ofiara męża.

Cacko, za którym żšdza chciwie goni,

Straciło urok, gdy je mamy w dłoni —

A gdy wdzięk barwy i œwieżoœć przeminie,

Rzucim, niech leci — lub samotnie ginie.

Gdy skrzydła zranisz, gdy serce zakrwawisz,

Czyli ofiarom swobodę zostawisz?

Motyl odartym skrzydełkiem czyż może

Latać jak dawniej z fijołków na róże?

Z pięknoœciš, w jednej uwiędłš godzinie,

Czyż razem pokój na wieki nie zginie? —

Zgraja motylów, co pod niebem lata,

Nie szuka w dole zranionego brata.

Płeć piękna dla nas ma litoœci tyle,

Lecz dla płci własnej ma serce motyle!

Pięknoœć nad każdym nieszczęœciem łzy leje,

Nad sióstr upadkiem — tylko się zaœmieje.





* * *



Dusza brzemienna zbrodni swych ciężarem

Jest jak skorpijon opasany żarem;

Kršg coraz mocniej zwęża się i błyska,

I więŸnia coraz gwałtowniej dociska,

Aż gdy go zewszšd na wylot przepiekš,

Skorpijon cierpi, dšsa się — i wœcieka.

Jeden mu został sposób wyjœć z pożogów:

Ma żšdło, które wyostrzył na wrogów,

Które truciznš pewnš rany poi,

Jeden ból zada i wszystkie wygoi,

To żšdło więzień topi w głowie swojej.

Podobnie dusza zła kona w cierpieniach

Lub żyje jako skorpijon w płomieniach.

Bo kiedy ludzi zwišże pamięć zbrodni,

Œwiatu niezdatni, a nieba niegodni,

Rozpacz nad nimi, pod nimi noc gruba,

Wkoło płomienie — a w poœrodku zguba;



* * *



Ponury Hassan z haremu ucieka,

Pieszczot, widoku kobiet się wyrzeka.

On w lasach trudy myœliwców podziela,

Ale nie może dzielić ich wesela. —

Dawniej polować nie miał we zwyczaju,

Póki Leila mieszkała w seraju.

Dziœ, czy Leila uszła? czy nie żyje? —

Hassan wie tylko, lecz sam w sobie kryje.

Różne powieœci kršżš między gminem —

Słychać, że uszła z Wenecyjaninem.

W dzień Ramazanu, gdy zapadło słońce,

A z minaretów jasnych lamp tysišce

Bajram na całym obwieœciły Wschodzie,

Leila poszła kšpać się w ogrodzie

I nie wróciła — szukano daremnie.

Mówiš, że z Giaurem zeszła się tajemnie,

Wsiadła z nim na koń za pazia przebrana

I w noc Bajramu zbiegła z państw sułtana.



Od dawna Hassan miał jš w podejrzeniu;

Ale w jej oczach i w jej uœciœnieniu

Tyle wyczytał miłoœci i wiary,

Że znowu brance zaufał pan stary.

Wieczorem poszedł w meczet na pacierze

I w noc Bajramu jadł w kiosku wieczerzę.

Tak powiadali czarni niewolnicy,

Niewierni pańskich haremów strażnicy.

Lecz inni głoszš, że gdy padł mrok szary,

Przy bladym œwietle wschodzšcej Fingary

Widziano Giaura na czarnym rumaku

W cwał lecšcego po nadbrzeżnym œlaku,

Z cugiem spuszczonym, skrwawionš ostrogš,

Lecz nie wiózł panny ni pazia — ni kogo.



* * *



Oko jej czarne — i któż się oœmieli

Wzrok ten malować? — te oczy gazeli

Wielkie i słodkie, ciemne i błyszczšce!

Dusza z nich mówi przez iskier tysišce,

Które ze Ÿrenic lecš przezroczystych

Jako z Dżemszyda rubinów ognistych .

Dusza z nich mówi! Wbrew słowom Proroka,

Że „postać niewiast jest ziemi powłoka” —

Allachu! dusza mówi z tego oka!

I choćbym w drodze ku lepszemu œwiatu

Przechodził ostre mosty Alsyratu ,

Wisiał nad piekła ognistym potokiem

I cały rajski ogród miał przed okiem,

I w nim wabišce hurysy dziewice,

Powiem: kto widział Leili Ÿrenice,

Ten Alkoranu nauk nie usłucha!

Czyż taka pięknoœć jest prochem bez ducha?

Jest cackiem, z którym bawi się mężczyzna? —

Niech na nie spojrzy sam mufty, a wyzna,

Że nieœmiertelnoœć wyglšda z jej Ÿrenic.

Na jej obliczu cudowny rumieniec

Wiecznym i œwieżym błyszczy się szkarłatem,

Jakby granatów posypany kwiatem.



Jej włosy jako hijacynty płynš;

Gdy okolona rówiennic drużynš

Stanie, nad wszystkie głowš wyniesiona,

I da warkoczom płynšć przez ramiona,

Włosem zamiata œlad swój na marmurach,

Siad nóżki bielszej niŸli œniegi w górach,

Kiedy z rodzinnych obłoków wylecš

I ziemiš jeszcze nie skalane œwiecš.

Jako monarcha ptaków Frangestanu ,

ŁabędŸ, podnosi głowę z oceanu

I pysznie skrzydłem uderza po fali,

Skoro dostrzeże podróżnika w dali:

Z takš powagš ona zwraca głowę

I œnieżne ramię, i piersi perłowe,

I z takš pięknš dumš wzrokiem miota,

Gdy na nie oczy œmie zwrócić pustota.

Cofnš się, blasku wytrzymać nie mogš,

Pochlebiać chciały, upadajš z trwogš.



Jak była oczom pięknš Gruzyjanka,

Tak miała serce czułe dla kochanka.

Kochanka? Któż jej kochanek? — Hassanie,

Ty nim nie jesteœ, dziki muzułmanie!



* * *



Ponury Hassan dał rozkaz podróży;

Oddział wasalów, co mu w dworcu służy,

Jak orszak i straż pojedzie za panem;

Każdy zjanczarkš, z łukiem, z ataganem.

Hassan sam zbrojny jedzie na ich czele,

Zwiesił na pasie krzywš karabelę,

Wypróbowanš na albańskich głowach,

Kiedy raz zbójców napotkał w parowach

I tak rozgromił muzułman zwycięski,

Że ledwie kilku uszło z wieœciš klęski.

Za pas dwa zatknšł, bogato oprawne

W perły i w złoto, pistolety sławne:

Hassan przed laty dostał je od baszy,

Ich widok zbójców i wabi, i straszy.

Mówiš, że Hassan jedzie pojšć żonę,

Pocieszyć znowu serce zakrwawione

Zdradš Leili, co uszła z haremu

I dziœ, o zgrozo! służy niewiernemu.



* * *



Ostatnim blaskiem zachodniego słońca

Złocš się góry i kaskada grzmišca,

Żywiona czystym i œwieżym gór œniegiem.

Tu często kupiec Grek staje noclegiem,

Znajdujšc pokój w ustroniu głębokiem

Pewniej niż w mieœcie pod swych panów bokiem;

Tu się nie lęka o całoœć swej skrzyni;

W miastach niewolnik, wolny na pustyni.

Tu wesół spróżnia czaszę pełnš wina,

Którym się brzydzš usta moslemina.



Najpierwszy jedzie Tatar, wódz orszaku,

Z daleka widny po żółtym kołpaku,

Opodal konni ciasnš jamy szyjš

Po krętej œcieżce na skalę się wijš.

Nad nimi sterczš w górę czarne szczyty,

Gdzie sępy ostrzš dzioby o granity

I lecš na dół; już zwietrzyli łupy;

Nim zajdzie słońce, będš œwieże trupy.

U spodu rzeka, która w zimie bucha

Ogromnš wodš, a w upały sucha

Nagie i czarne lono swe odsłania

I kilka kaskad srebrzystych pochłania.

Wokoło œcieżki kawały granitu

Leżš bezładnie, stršcone ze szczytu;

Czas je pospychał albo zbiły gromy.

Wierzch skały niknie we mgle niewidomy,

Bo żaden z ludzi czoła Lijakury,

W pogodę nawet, nie widział bez chmury.



Już w gaj wjechali i po kilku chwilach

Dojdš wierzchołka; już krzyczš: „Bismlllach!

Tu już bezpiecznie, stšd już widać błonie;

Wkrótce w dół zjedziem, na wiatr puœcim konie”.

Gdy czausz tak mówił — ogień z góry błysnšł,

Nad uchem ołów niewidzialny œwisnšł,

Tatar przewodnik wyleciał z kulbaki.

Ledwie czas majš zatrzymać rumaki,

Skoczyli z siodeł, janczarki odwiedli,

Ale trzech spadło pierwej, niŸli zsiedli,

Z ršk niewidzialnych rany odbierajš

I ginšc, darmo o zemstę wołajš.

Dobyli szabel, na rumaków karkach

Na odwiedzionych wsparli się janczarkach,

Na pół wciœnieni między końskie boki;

Inni uciekli pod œcianę opoki

I tam ręcznego czekajš spotkania,

Nie lubišc służyć za cel do strzelania

Wrogom, co broniš niewidzialnš rażš,

A wstępnym bojem spotkać się nie ważš.



Sam Hassan został; z konia zsišœć nie raczy,

Spokojnie jedzie, aż z przodu obaczy

Blask ręcznej broni; rozbójników zgraja

Strzela wzdłuż drogi, z przodu się zaczaja,

I z tyłu słychać z janczarek łoskotu,

Że mu przecięto drogę do odwrotu.

Więc wœciekły brodę od gniewu najeżył

I wkoło wzrokiem ognistym uderzył.

„Choć wrogi wkoło, choć gęste wystrzały,.

Jam z krwawszych bitew nieraz wyszedł cały”.

Zbójcy wychodzš, stajš na skał szczycie:

„Rzucaj broń — krzyczš — komu miłe życie!” —

Ale Hassana oczy i rozkazy

Straszniejsze niŸli nieprzyjaciół razy,

I z garstki szczupłej, ale wiernej panu,

Żaden nie rzucił swego ataganu

I żaden podle nie krzyknšł: „Amanu!” —

Nieprzyjaciele coraz bliżej godzš,

Razem ze wszystkich zasadzek wychodzš,

A z gęstwi lasu dowódca orszaku

Leci sam przodem na dzielnym rumaku.

Któż ten dowódca? — strój nosi albański,

Ale miecz prosty, miecz to chrzeœcijański.

„Znam go, znam Giaura — wœciekły Hassan woła

Znam go, poznałem ze smagłego czoła,

Poznałem czarne, złowrogie Ÿrenice ,

Jego nikczemnej zdrady pomocnice,

Konia czarnego znam, choć leci pędem,

Chociaż nakryty arnauckim rzędem.

Podły odstępco twojej podłej wiary!

Teraz cię turban nie zbawi od kary.

Gdziemkolwiek spotkał, w jakiejkolwiek chwili,

Dobrze,.żem spotkał zdrajcę mej Leili”.



Jak się wezbrana rzeka w morze leje

I morskš burzę spotkawszy szaleje,

Łamiš się fale, drżš opoki brzegu,

A nurty ryczš pod pianami œniegu:

Tak się spotkały wrogów zgraje obie,

Losem i gniewem gnane przeciw sobie;

Szable nad uchem grzmiš, lecšc w kawały,

Huczš po skałach dalekie wystrzały;

Starcia się łoskot i karabel dŸwięki,

Huk karabinów, konajšcych jęki

Echo żałosne po dolinie szerzy,

Przywykłej tylko do œpiewów pasterzy!

Liczba niewielka, lecz bitwa straszliwa,

Nikt przebaczenia nie daje, ni wzywa.

Paro kochanków, mocne sš twe sploty,

Gdy się œciskacie podzielać pieszczoty!

Lecz nie tak cisnš miłoœci ramiona,

Gdy w nich spoczywa pięknoœć ulubiona,

Jako się barki zwišżš nienawiœnie,

Kiedy wróg wroga ostatni raz œciœnie. —

PrzyjaŸń ostygnie, pieszczota się skończy,

Objęcia wrogów i œmierć nie rozłšczy.



Z szablš po samš rękojeœć uciętš,

Krwiš opryskanš i mocno ujętš

W sinej, od ciała odršbanej dłoni,

Co jeszcze drgała nie puszczajšc broni;

Obok turbana, którego zawoje

Miecz Giaura zerwał i przerżnšł na dwoje,

W deliji długiej, zmiętej, rozpostartej,

Od mnogich razów na sztuki podartej,

Zaczerwienionej jak chmury przed burzš,

Gdy po dniu jasnym burzliwš noc wróżš;

Krwiš zlawszy piasek i gałęzie boru,

Gdzie wiszš szmaty jego palamporu ;

Z piersiš przebitš i otwartš ciosom,

Barkami na wznak, twarzš ku niebiosom,

Tak leżał Hassan — oczy już zbielały,

Jeszcze otwarte, Giaura wyzywały.

Giaur stanšł nad nim i w Hassana lice

Utopił równie straszne dwie Ÿrenice.



„Tak! tyœ pochował w falach mš Leilę,

Jam cię pochował w czerwonej mogile.

Jej duch kierował mieczem; jej morderca

Uczuł raz pierwszy, co to jest ból serca;

Proroka wołał, ale nadaremnie,

Prorok twej głowy nie wyrwie spode mnie.

Allacha wolał, wiatr proœbę rozdmuchał,

Allach nie słyszał albo nie wysłuchał.

O psie pogański! czyż Opatrznoœć, głucha

Na krzyk Leili, twych krzyków usłucha? —

Zbójcš zostałem! jeŸdziłem na zwiady,

Aż w końcu zdrajca padł ofiarš zdrady,

Jam spełnił swoje, zemœcił się nad tobš.

A teraz, dalej — w œwiat —jadę sam z sobš”.



* * *



Na polu słychać brzęk dzwonków wielbłšda

Matka w ogrodzie z altany wyglšda.

Na łškach błyszczy już wieczorna rosa,

Już ku wschodowi ciemniejš niebiosa

I rozniecajš drżšcych gwiazd ognisko.

Już wieczór. — Hassan zapewne już blisko.

Matka stroskana zstępuje i bieży

Do swych haremów, i poglšda z wieży:

Nie widać! nie zwykł jeŸdzić tak pomału —

Nie zwykł popasać nawet w czas upału.

Nie przysłał darów œlubnych — czy się lenił?

Czy konie strudził? czy serce odmienił?

Skarga niesłuszna. — Już Tatar posłaniec

Widny z daleka, już na skały kraniec

Wstępuje zwolna —już zjeżdża z urwiska

I wšwozami na dół się przeciska

Koń nic nie winien, koń pewnie'z ciężarem,

Zapewne œlubnym objuczony darem.

Tatara mile przyjmę i nagrodzę

Za prędkš jazdę po takiej złej drodze.



W bramie zsiadł Tatar, od siodła odpina

Juki niewielkie: czy to dary syna?

Na twarzy smagłej bladoœć: czy to smutek?

Czy podróżnego utrudzenia skutek?

Odzież spryskana krwi œwieżej kroplami:

Może poranił konia ostrogami?

Rozwinšł pakę — o aniele œwięty!

O Azraelu! to zawój rozcięty!

To syna szaty, całe krwiš zbroczone!

„Pani, okropnš twój syn pojšł żonę,

Mnie oszczędziły ręce poganina,

Bym ci pokazał krew twojego syna.

Legł œmierciš mężnych, pokój Hassanowi!

Przekleństwo wieczne zabójcy Giaurowi!” —





* * *



Turban w kamieniu prostym wyrzezany

I słup już dzikim zielskiem opasany,

Na nim z Koranu modlitwa wyryta,

Którš dziœ ledwie podróżny wyczyta:

To cały pomnik w bezludnej ustroni,

Gdzie Hassan zginšł od niewiernej broni.

Zacny Osmaniis; nikt między wiernymi

Przykładniej œwiętej nie nawiedził ziemi,

Nikt bardziej winem nie gardził wyklętym

I nikt pobożniej ku przybytkom œwiętym

Twarzy nie zwracał, gdy na œwištyń dachu

Słyszał wołanie: „Illa—hu, Alla—hu!”



Z ršk cudzoziemca wzišł œmiertelne rany

I œród ojczyzny leży jak wygnany,

Z dala od domu, na bezdrożu dzikiem;

Ani się pomœcił nad swym rozbójnikiem.

Lecz duch Hassana już rajskie dziewice

Wiodš w rozkoszy wiecznej okolice,

Okiem błyskajš ku niemu jak słońcem,

Wiecznie pogodnem i nie zachodzšcem.

Biega, zielone chustki wywijajš,

Pocałunkami rycerza witajš;

Bo raj rozkoszy zgotowany temu,

Kto zginšł walczšc przeciw niewiernemu.



Lecz ty, niewierny! ciebie anioł œmierci,

Monkir, swš kosš rozerwie na ćwierci ,

Potem zawlecze na nowe katusze

Przed tron Eblisa twš przeklętš duszę .

Tam ogień, wiecznych męczarni narzędzie,

Ciało twe palić, w duszy goreć będzie;

Słuch nie obejmie, język nie obwieœci,

Ile się piekła wewnštrz ciebie zmieœci.



Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem

I trup twój, z grobu wyłażšc wieczorem,

Pójdzie nawiedzać krainę rodzinnš,

Powinowatych spijać krew niewinnš.

Tam, na rodzeństwo własne zajuszony,

Wyssiesz krew swojej siostry, córki, żony;

Œcierw twój zasilisz cudzym życia zdrojem,

Chciwie pić będziesz, brzydzšc się napojem.

A twe ofiary rozstajšc się z œwiatem

Poznajš, że ich ojciec był ich katem;

Przeklnš cię, twoje usłyszš przeklęstwa;

I na pniu wyschnie szczep twego rodzeństwa

Ostatnia twoja ofiara na œwiecie

Będzie twa córka, najmilsze twe dziecię,

Ona konajšc krzyknie na cię: „Ojcze!” —

I krzyk ten œciœnie usta dzieciobojcze,

Ale ssać muszš, dopóki się żarzy

Ogień w Ÿrenicach, rumieniec na twarzy;

Aż ujrzysz w końcu, jak szklana powłoka

Zamrozi, zaćmi ostatni blask oka.

Natenczas rękš przeklętš z jej głowy

Oderwiesz włosów warkocz bursztynowy;

Z tego warkocza pukiel darowany

Może na sercu nosi jej kochany,

A ty dziœ w piekle złożysz jego szczštki,

Jak samobójstwa twojego pamištki.

Krwiš twojš własnš, najmilszš ociekły,

Gryzšc twe usta i zgrzytajšc wœciekły,

Wrócisz się znowu pomiędzy grobowce;

A tam upiory, twoi współwędrowce,

Gule, Afryty, spotkajš cię w mroku.

I oni twego zlęknš się widoku,

I do podziemnych skryjš się otworów

Spotkawszy widmo, brzydsze od upiorów.



* * *





— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Jak się ten zowie kalajor ponury ? —

Twarz mnie znajoma — raz go napotkałem

W ojczyŸnie mojej; leciał między góry

Na dzielnym koniu, pominšł mnie cwałem;

Leciał, jak tylko zdoła koń wyskoczyć,

Oblicze jezdca ledwie mogłem zoczyć —

Lecz widać było z twarzy i wejrzenia,

Że go opętał duch złego sumnienia.

Nie chciałbym nigdzie zdybać takiej twarzy,

Bo złš jest wróżbš spotkanie zbrodniarzy.

I teraz strasznie wyglšda ten człowiek,

Jak gdyby œmierć mu patrzyła spod powiek.



Szeœć lat minęło, jak przybył w te strony.

Wszedł do klasztoru, czy œwiatem znudzony,

Czy za grzech jakiœ pokutę odprawia,

Ale przed nikim grzechu nie objawia.

Nigdy on w ławkach podczas mszy nie siedzi,

Nie chodził ani razu do spowiedzi,

Ani się kłania przed Bogarodzicš,

Ani przed ołtarz idzie z kadzielnicš:

Dni całe siedzi zamknięty w ukryciu.

Nie wiem o jego przygodach i życiu,

Słyszałem tylko, że przybył ze Wschodu

Tureckim statkiem od stron Carogrodu.

Żeby był Turkiem, z twarzy się nie zdaje,

Zna chrzeœcijańskš mowę i zwyczaje —

Pewnie skruszony jaki apostata

Dziœ opłakuje przeszłe błędów lata.

Tylko że œwiętych obrazów się lęka,

Przed Pańskim chlebem i winem nie klęka;

Dał wielki skarbiec, który może złupił,

I tym goœcinnoœć w klasztorze zakupił.

Lecz gdybym ja był na miejscu przeora,

Albo bym wygnał tego kalajora,

Albo w pokutnej zamurował celi,

Tak żeby o nim ludzie nie wiedzieli.



Często on marzy, bezprzytomnie gada

O pięknej pannie, która w morze wpada,

Słyszy szczęk mieczów, strzały nad opokš

I widzi Turka konajšce oko.

Ilekroć na tym wierzchu skały stawa,

Grozi mu z dołu jakaœ ręka krwawa, —

On sam jš widzi i, czyja, pamięta;

Ręka pałaszem od ciała odcięta

Wystaje z ziemi i kiwa nań w dali,

Ażeby skoczył ze skały do fali.



* * *



Spod mnichowskiego czarnego kaptura

Œwieci jak z grobu Ÿrenica ponura,

Czasem z ukosa błyskawice ciœnie

I całš burzš dawnych lat zabłyœnie;

Barwa tych oczu co chwila się mieni.

Chcš jš uważać widzowie zdziwieni

I wnet uczujš ten urok spojrzenia

Wymowny, trudny do wypowiedzenia,

Cechę umysłu, co niezgięty w dumie

Zna swoje wyższoœć i pokazać umie.

A jako ptaszek, gdy go wšż urzecze,

Trzepioce skrzydłem, ale nie uciecze,

Tak widz ujęty w sidła jego wzroku

Chce i nie może rozerwać uroku.

Przed nim wpół trwożny braciszek umyka,

Kiedy samego przypadkiem spotyka;

Bo on swym wzrokiem i gorzkim uœmiechem

Zaraża wszystkich boleœciš i grzechem.

Przecież zbyt rzadko uœmiechać się raczy,

Œmiejšc się, tylko uršga rozpaczy.

Poruszy usta i drżšce wnet przytnie;

Widać, że radoœć już w nich nie zakwitnie

I że uczucie wzgardy i niedoli

Już nigdy szczerze œmiać się nie dozwoli.

I tak też było — trupie jego œmiechy

Nie sš poczęte z serdecznej uciechy.

Okropne lica! jakież być musiały,

Kiedy za młodu namiętnie gorzały? —

Wiek jeszcze wszystkich rysów nie pozgładzał,

Tylko szpetnymi piękne poprzegradzal;

Jeszcze niekiedy rumieniec w nich pała,

Znaczno, ze dusza nie całkiem sczerniała.



Gmin widzi tylko w tym posępnym oku

Œwiadectwo zbrodni i pieczęć wyroku;

Pilniejszy badacz odgadnie z wejrzenia

Wielkoœć umysłu, zacnoœć urodzenia,

Dary, niestety, zbyt Ÿle umieszczone,

Skalane zbrodniš, smutkiem przetrawione.

Był to przybytek nie podły, nie mały,

Gdy w nim tak wielkie zalety mieszkały;

Dziœ został pustym, lecz poważnym gmachem,

Ludzie nań lubiš poglšdać ze strachem.



Chaty bez dachów w pustkach widzi co dzień

I rzadko do nich zaglšda przechodzień;

Lecz wieża, legła w szturmie albo w burzy,

Co się czarnymi ruinami chmurzy,

Wzbudza podróżnych dumania i żale;

Złamane łuki, opuszczone sale

Wiele o dawnej powiadajš chwale.



* * *



W długiej kapicy fałdy obwinięty,

Z cicha przez kolumn przesuwa się rzędy,

Straszy patrzšcych i sam strachem zdjęty

Staje i patrzy na œwięte obrzędy;

Lecz gdy się ozwał u ołtarza dzwonek,

Księża uklękli — cofa się w przysionek.

Tam przy niepewnym pochodni promieniu

Twarz jego blada połyska się w cieniu,

Tam będzie czekał, aż się nieszpór skończy,

Słucha œpiewania, lecz głosu nie łšczy.

Patrz! tam cień rzuca na bielone œciany.

Kaptur opadły i włos rozczochrany,

Gęsty i czarny bezładnie się wije,

Jakby Gorgona swe najbrzydsze żmije

Wyrwawszy z głowy splotła mu na skronie;

Bo ten kalajor, choć mieszka w zakonie,

Œlubu nie zrobił, więc nie strzyże głowy

I nosi włosy jak człowiek œwiatowy.

Kapicę przywdział jako inne mnichy;

Dał skarb na koœciół, lecz zapewne z pychy,

Nie z pobożnoœci, hojnie koœciół nadał,

W którym ni razu pacierza nie gadał.

Tam — patrz na niego — w dzwonek uderzono,

Wszyscy uklękli, sakrament wzniesiono;

Stoi jak posšg, i widać z postawy

Wyraz rozpaczy, wzgardy i obawy.

Ratuj nasz koœciół, o œwięty Bazyli!

Boœmy na karę bożš zasłużyli,

Żeœmy takiego grzesznika wpuœcili.

Jeżeli zły duch czasem sobie sprawia

Człowieczš postać, on tak się objawia.

Te oczy jego, na słowo kapłańskie,

Nie sš niebieskie ni ziemskie — sztańskie!



* * *



Serce zbyt czułe — do kochania skłonne;

Lecz nie zna, co to kochanie dozgonne,

Długie cierpienia dzielić siły nie ma,

Długich z rozpaczš wałek nie wytrzyma;

A twarde serce gdy miłoœć skaleczy,

Tej rany nigdy już czas nie uleczy.

Jako rodzimy kruszec od płomienia

Wprzód się rozżarza, niŸli zaczerwienia,

Wrzucony w pieca płomieniste jamy

Zgina się, miękczy, lecz zawsze ten samy;

A potem wedle sztukmistrza rozkazów

Służy do dania lub odbicia razów,

Albo pierœ twojš przed œmierciš zastawia

Albo pierœ wroga œmiertelnie zakrwawi;

Lecz gdy raz œmierci ukuto narzędzie,

Ten, kto je ostrzy, niech ostrożnym będzie!

Tak ogień uczuć i sztuka kobieca

Najtwardsze serca zmiękcza i roznieca;

Lecz raz nagięte, zmianom nie ulegnie

I pierwej pęknie, niŸli się odegnie.



* * *



Jeœli cierpišcych samotnoœć ogarnie,

Przerwa mšk tylko powiększa męczarnie;

Pusta pierœ czujšc otchłanie dokoła

Chce je zaludnić i o boleœć woła;

Bo nie dzielone — każde czucie nudne,

I szczęœcie samo do zniesienia trudne!

Serce w cierpieniach gdy samotnoœć widzi,

Chcšc mieć pociechę wszystkich znienawidzi.

I jest to serce jak człowiek w mogile,

Gdyby z letargu zbudził się na chwilę

I czuł z wzdrygnieniem, że robactwo toczy

Odżyłe jego oblicze i oczy,

I nie miał siły bronić swych wnętrznoœci

Od tych szkaradnych, niespodzianych goœci.

To serce jest jak pelikan, gdy leci

Przez obszar pustyń do gniazda, do dzieci,

Krew swš gotowy na żywnoœć im przelać,

Życie z głodnymi nieskšpy podzielać;

Już dziobem piersi rozranił szlachetne

I widzi tylko swe gniazdo — bezdzietne.



Najsroższe męki, które nędzni znoszš,

Samotnej duszy zdajš się rozkoszš,

Sierocej, stepem otoczonej dzikim,

Trawišcej czucia nie dzielone z nikim.

Któż by był niebios ciekawy widoku

Bez słońca i bez żadnego obłoku? —

Lepiej jest płynšć, choć się niebo chmurzy,

Niż morskiej nigdy już nie doznać burzy

I gdy żywioły zakończyły wojnę,

Być wyrzuconym na brzegi spokojne,

W pustš zatokę i bez towarzyszy

PóŸnego zgonu czekać w wiecznej ciszy;

Lepiej raz przepaœć w zaburzone fale,

NiŸli żyć gnijšc po trochu na skale.



* * *



„Tyœ dni twe przeżył, ojcze spowiedniku,

Liczšc różańce, prawišc msze bez liku,

Za cudze zbrodnie błagajšc gniew boski,

A sam nie znajšc zgryzoty ni troski,

Proch smutków krótkich, zwyczajnych w tym życiu;

Siwy, spokojny, jak byłeœ w powiciu!

Przeraża ciebie walka uczuć dzika,

Ilekroć zajrzysz w serce pokutnika,

Choć jego skargę, jego łzę żałosnš

Przyjmujesz w duszę czystš i litoœnš.

Moje dni krótkie na płaczu padole,

Obfite w rozkosz, lecz płodniejsze w bolę —

Przecież pomiędzy rozkosze i trudy

Przeszedłem życie nie doznawszy nudy;

Na ucztach, w bojach, z kielichem, z kindżałem,

Zawsze spokojnoœć gnuœnš pogardzałem.

Dziœ nic nie kocham ani nienawidzę,

Pychy nie czuję, nadziei nie widzę;

A dzisiaj jeszcze wolałbym być gadem

I pod klasztorem pełzać straszšc jadem,

Niż być wskazanym w cichym mniszym stanie

Na modlenie się i na rozmyœlanie.

Przecież spoczynku nadzieja mnie łechce,

Chciałbym mieć pokój, ale go czuć nie chcę.



Wkrótce się wszystko skończy tak, jak życzę,

Zasnę w mogile nie marzšc, czym byłem;

Choć moje życie zda się tak zbrodnicze,

Gdybym mógł odżyć, żyłbym tak, jak żyłem.

Dziœ w mej pamięci, jak w ciemnej mogile,

Leżš już zmarłe mych rozkoszy chwile;

Lepiej by dawno leżeć razem z niemi,

Niż ciężkš włóczyć tęsknotę po ziemi.

Nigdy mój umysł nie upadł na męstwie

W długim i strasznym żywota męczeństwie,

Sam dobrowolnie w grób się nie położę,

Jak dawni głupcy lub dzisiejsi tchórze.

Ze œmierciš nieraz spotkałem się z bliska;

Chętnie bym poległ œród pobojowiska,

Gdybym rycerskim mógł oddychać szałem

I kochał sławę, jak pięknoœć kochałem.

Lecz jam nie walczył dla oklasków gminu,

Nie dbam o zdobycz lub stratę wawrzynu,

To innych dzieło; niech rznš się żołdacy

Dla wielkiej sławy lub nikczemnej płacy.

Ale mnie dzisiaj jeszcze niech poruszy

Przedmiot prawdziwie godny mojej duszy,

Niech mam przed sobš kochankę lub wroga;

Choćby mi groził i miecz, i pożoga,

Gdy serce mœcić się lub bronić rozkaże,

Na miecz i ogień jeszcze się odważę.

Bo mężny na œmierć ze wzgardš poziera,

Nędzarz jej pragnie, tchórz się jej wydziera.

Kto mi dał życie, niechaj je odbiera;

Ja œmierć bez trwogi spotykałem nieraz,

Gdym był szczęœliwy i dumny — a teraz?



Kochałem, ojcze — o, nie — ubóstwiałem —

Lecz to sš słowa, słowo często kłamie —

Ja miłoœć mojš czynem pokazałem:

Przypatrz się rdzawej na tym mieczu plamie,

To jest krew dawna, dotšd się nie starła,

Przelana dla tej, co dla mnie umarła.

Krew ta dobyta z serca mego wroga.

Nie trwóż się, księże, nie wznoœ ršk do Boga,

Za grzech zabójstwa nie lękam się kary,

Wróg mój był także wrogiem twojej wiary.

Samo wspomnienie o Maryi synie

Już obudzało złoœć w tym poganinie.

Głupiec niewdzięczny! bo jeżeli rana,

Jeœli œmierć rękš chrzeœcijan zadana

Jest Turkom kluczem rajskiego ogrójca,

Tedy do raju wysłał go zabójca.

I teraz może hurys czarnooka

Witać Hassana u bramy Proroka.



Kochałem — —miłoœć często drogę znajdzie

Tam nawet, kędy głodny zwierz nie zajdzie,

A miłoœć taka, œmiała na przygody,

Czyliżby miała zostać bez nagrody?

Gdzie? kiedy? po cóż mam głosić przed œwiatem?

Byłem szczęœliwy w miłoœci — doœć na tem.

A przecież często żałuję — daremnie! —

Wolałbym nie być kochany wzajemnie.

Ona umarła —jak? — o to nie pytaj,

Jeœli œmiesz, sam to odgadnij, wyczytaj,

Bo tu wyryte noszę na mym czole,

Kaima pismem — me zbrodnie i bolę.

Ale mnie nie klnij — posłuchaj — ja byłem

Przyczynš œmierci — lecz nie ja zabiłem.

Mógłbym i œmiałbym to samo uczynić,

Gdyby kochanka œmiała mi przewinić. —

Jemu niewierna — więc on jš pochował —

Mnie była wiernš — jam go zamordował.

Choć œmierć Jej była zasłużonš karš,

Lecz jej niewiernoœć, była dla mnie wiarš,

Bo mnie oddała serce, skarb sieroty,

Jedyny, którym nie rzšdzš despoty.

Ach! póŸnom przybył, nie mogłem jej zbawić,

Mogłem jej tylko małš ulgę sprawić,

Mogłem w œlad za niš jej wroga wyprawić.

Jego œmierć lekka — ale jej męczeństwo

Było dla myœli mych takim straszydłem,

Że w końcu ludziom i sobie obrzydłem.



On zginšł słusznie — zrzšdzeniem wyroków,

On wiedział o tym od swoich proroków ,

Których słuch wieszczy œmierć przeczuwa w dali

I słyszy wystrzał wprzód, nim broń wypali;

Zginšł œród bitwy, zgiełku i hałasu,

Bez mšk, bez bólu — cierpieć nie miał czasu.

Raz tylko wezwać Mahometa zdołał,

Raz tylko w niebo o pomstę zawołał.

Poznał mnie w tłumie, lecieliœmy cwałem,

On poległ — długo nad leżšcym stałem

I duszy jego ujœcia pilnowałem.

Konał jak tygrys pokłuty od szczwaczy,

Lecz nie czuł tego, co czuję — rozpaczy!

Szukałem w licu sinem, krwiš nabiegłem,

Znaków boleœci — żadnych nie dostrzegłem.

Rysy, œmiertelnš okryte ciemnotš,

Jeszcze wœciekłoœciš tchnęły — nie zgryzotš.

Cóż bym dał za to, gdybym w jego twarzy

Mógł widzieć rozpacz ginšcych zbrodniarzy!

Widzieć, jak póŸna, niedołężna skrucha

Z konajšcego wywołuje ducha

Zbrodnię — i nie chce zbrodniarza rozgrzeszyć,

Nie może zbawić, a nawet pocieszyć.



* * *



W krainach zimnych i serca sš chłodne,

Uczuć prawdziwej miłoœci niegodne.

W moim goršcym sercu czucia moje

Wrzały jak w Etnie płomieniste zdroje.

Nie umiem nucić w żałosnych piosenkach

O lubych więzach i okrutnych wdziękach.

Jeœli krwi burza, oczu błyskawica,

Ust nieme drżenie, mienišce się lica,

Serca katownia i głowy szaleństwo,

Œmiałoœć w zamiarach i w spełnieniu męstwo,

Pierœ chciwa zemsty, dłoń zbrojna kindżałem,

Wszystko, co czułem i co dokonałem,

Jeœli to znakiem kochania — kochałem!

Nie wiem, co wzdychać i skargi wywierać,

Wiem, jak wzajemnoœć zyskać i umierać.

Umrę, lecz pierwej rozkoszy użyłem,

Niech co chce będzie — szczęœliwy już byłem.

Mamże klšć losom? —jam sprawca mej doli,

Ja chciałem cierpieć, nie zmieniłem woli;

Dziœ wróć mi dawne trudy i rozkosze,

Jam gotów znosić, co zniosłem, co znoszę.

Gotów żyć znowu, jakeœmy z niš żyli,

Gotów na wszystko — prócz œmierci Leili.

Życia mojego żałować nie warto,

Żałuję życia, które jej wydarto.

Ona œpi, falmi nakryta chłodnemi!

Ach! czemuż grobu nie miała na ziemi,

Czemuż to serce schorzałe nie może

ZnaleŸć i dzielić jej podziemne łoże? —

Ach! był to anioł życia i œwiatłoœci,

Widzę go dotšd, w oczach moich goœci,

Kršży wkoło mnie, wabi mnie i nęci,

Moja zaranna jutrzenka pamięci!



Zaiste, miłoœć jest œwiętym pożarem,

Iskrš zatlonš w ogniach nieœmiertelnych,

Aniołów dobrem, Wszechmocnego darem,

Balsamem rajskim dla serc skazitelnych.

Pobożnoœć duszę w niebiosa porywa,

Ale z miłoœciš niebo w duszę wpływa;

Uczucie, które bóstwem zapalamy;

Które wytrawia wszystkie myœli plamy.

Jest to promyczek wszechtwórczego słońca,

Korona, duszę wokoło wieńczšca.

Wyznam, że moja miłoœć była inna,

Była zbyt ziemska, ludzka, nawet gminna.

Jam grzesznik, ojcze — lecz ona niewinna.

Ach! ona była mš gwiazdš polarnš,

Zgasła, któż teraz oœwieci noc czarnš!

Ach! gdyby jeszcze weszła mi pogodnie,

Wiodła mnie znowu, chociażby na zbrodnie!

Bo cóż dziwnego, że kto wraz postrada

I całe szczęœcie, i wszystkie nadzieje,

Pokornie głowy pod wyrok nie składa,

Ale klnie losom i z bólu szaleje,

I w zbrodniach szuka męczarniom ulżenia,

A zwiększa tylko winy i cierpienia?

Ach! serce chore na wewnętrzne rany

Nie dba na żaden cios zewnštrz zadany!

Kto raz spadł z niebios, już się nic nie lęka,

Mniejsza, gdzie spadnie, wie, że wszędzie męka.



Widzę, kapłanie, że tobie obrzydłem,

Drżysz i odwracasz oczy pełne trwogi;

I tegom dożył! żem stal się straszydłem,

Jestem dla ludzi jako ptak złowrogi.

Prawda, że miałem drapieżnoœć jastrzębia,

Żem latał niszczšc i lejšc krwi strugi,

Alem się uczył kochać od gołębia,

Umrę nie znajšc, co kochać raz drugi.

Dobrze by było nieraz ludzi dumnych

Uczyć przykładem ptaków bezrozumnych!

Słowik, co w gajach nuci z wiosny porš,

ŁabędŸ, co zdobi błękitne jezioro,

Małżonkę sobie jednš tylko biorš.

Niechaj trzpiot z licznych miłostek się chwali,

Niech tych wyœmiewa, co w miłoœci stali,

Niech sobie cacek szuka coraz innych,

Ja mu nie zajrzę tych uciech dziecinnych.

Lecz u mnie człowiek lekki i przewrotny

Mniej wart niżeli ów łabędŸ samotny,

Stokroć mniej niŸli nieszczęsna dziewczyna,

Którš uwiódłszy zdrajca — zapomina.

Nie, ta na sercu mym nie cišży wina!

Leilo! byłaœ myœli moich treœciš,

Mojš rozkoszš i mojš boleœciš,

Tyœ była cnotš, ty zbrodniami memi,

Nadziejš w niebie i wszystkim na ziemi!

Tak piękna jak ty nie była stworzona,

A jeœli jest gdzie, już nie dla mnie ona.

Nie chciałbym widzieć na ziemi i w niebie

Podobnej tobie, chyba samš ciebie.

Życia mojego okropne wypadki,

Łoże œmiertelne przyzywam na œwiadki,

Że ciebie dotšd kocham, jak kochałem.

Ty jesteœ lubym serca mego szałem.



I jej nie było — a jam z niš nie zginšł!

Żyłem, lecz ból mi oddychać nie dawał,

Wšż pierœ mš œcisnšł, serce me obwinšł,

Myœli me kšsał i zemstš napawał.

Odtšd œwiat cały miałem w obrzydzeniu,

Nie œmiałem zajrzeć w oczy przyrodzeniu,

Na wszystkie jego wdzięki i ozdoby

Padł całun mojej wewnętrznej żałoby!

Resztę, kapłanie, wiesz z mojej powieœci,

Wszystkie me grzechy i częœć mych boleœci:

Ale mi nie mów więcej o pokucie;

Już póŸno! bliskiej œmierci mam przeczucie.

Chociażbym przyjšł wiarę objawionš,

Czy ty odrobisz, co już raz zrobiono? —

Za łzy pociechy wdzięczen jestem tobie.

Ksišdz nie pomoże nic w mojej chorobie,

Tajnie mej duszy sam w milczeniu badaj,

Jeœli masz litoœć nade mnš, nie gadaj.

Gdybyœ mógł wrócić życie mej Leili,

Ja bym pokutę zaczšł od tej chwili,

Kupiłbym zaraz i msze, i odpusty,

I modliłbym się stygnšcymi usty.



PódŸ do jaskini, gdy strzelcy wychwycš

Z gniazda lwię małe, i rozmów się z lwicš,

Spróbuj ukoić jej żałosne jęki:

Mojej nie ulżysz, nie rozdrażniaj męki. —



* * *



W młodoœci latach, w szczęœliwych godzinach,

Gdym lubił dzielić smutki i wesela,

W mojej ojczyzny kwitnšcych dolinach

Miałem — czy mam go dotšd? — przyjaciela —

Daj mu ten pierœcień, przysięgliœmy na nim

Wspomnieć o sobie choć raz przed skonaniem.

Wiem, że mnie kochał — chcę, by się dowiedział

O moim zgonie — on mi przepowiedział. —

Dziwno — on wzrokiem przeniknšł proroczym

Przed laty wszystko, co ma ze mnš stać się —

Œmiałem się — (wtenczas mogłem jeszcze œmiać się)

Gdy on ostrzegał — nie pamiętam o czym!

Lecz teraz myœlš wyzywam na nowo

Wzgardzone niegdyœ każde jego słowo.

Powiedz, że zgadnšł — będzie mu niemiło,

Że się proroctwo tak na mnie spełniło.

Powiedz, że chociaż w tym wieku namiętnym,

Gdyœmy wesołe przeigrali chwile,

Lecšc po społu w niebezpieczeństw tyle,

Wtenczas bywałem często niepamiętnym

I roztargnionym — może obojętnym —

Powiedz, że dzisiaj językiem zdrętwiałym

Za jego szczęœcie pomodlić się chciałem.

Ale cóż taka modlitwa pomaga,

Gdy winowajca za niewinnym blaga? —

Przed ludŸmi — niech on sławy mej nie broni,

On, wiem, że dobry — przebaczy — a oni —

Niech co chcš, mówiš — sława! Cóż mi po niej? —

Nie będę prosił, aby zgonu mego

Nie opłakiwał — nie jestem tak dumny —

Nie masz piękniejszej ozdoby dla trumny

Jak łza żałosna brata kochanego.

Pierœcień ten — niech go z ršk twoich otrzyma,

Wręcz mu i opisz, coœ miał przed oczyma:

Ciało uwiędłe, duszę zagaszonš,

ŁódŸ falš uczuć na step wyrzuconš,

Zwój pism zatarty — liœć z dalekiej strony

Wichrem przygnany i mrozem zwarzony.



* * *



Tylko mi nie mów o snu przywidzeniach;

Nie, to, mój ojcze, nie było w marzeniach.

Kto marzy, ten œpi; ja wtenczas nie spałem,

Jak teraz nie œpię, i zapłakać chciałem,

Ale nie mogłem — Ÿrenica łez głodna,

Czułem, że była wysechła aż do dna,

Chciałem wydobyć z niej łzę, łzę jedynš,

Byłaby dziwnš i miłš nowinš;

Chciałem i teraz chcę, lecz rozpacz wzbrania,

Rozpacz silniejsza niŸli chęć płakania.

Nie mów pacierzy, w skutek ich nie wierzę,

Silniejsza rozpacz niż twoje pacierze.

Zbawienia nie wart jestem — i nie żšdam,

Nie raju, ale spoczynku wyglšdam.



Wtenczas — widziałem, ojcze — tak — tu była!

Widziałem dobrze — powstała — odżyła,

Białš, œwiecšcš obwiana symarš,

Jak widzę teraz, tam nad falš szarš,

Gwiazdę błyszczšcš przez obłok zachodni —

Ona œwieciła jaœniej i łagodniej.

Dziœ gwiazda œwieci słabiej i tajemniej,

Jutro wieczorem wnidzie jeszcze ciemniej;

Ja, nim doczekam jej promieni drżšcych,

Nieczuła bryła i postrach żyjšcych,

Ja umrę, ojcze. — Już kończšc cierpienie

Zbiera się dusza w ostatnie westchnienie.

Tu jš widziałem, ojcze, i powstałem,

I wszystkich naszych nieszczęœć zapomniałem.

I porwałem się z łoża, i objšłem,

I cóż do mego serca przycisnšłem? —

Cień był w objęciu bez tchu i bez życia,

Sercem nie czułem wzajemnego bicia!

Lecz to Leila! to jej postać była!

Kochanko moja, jak się ty zmieniła!

Spojrzałaœ tylko, słowa nie wyrzekłaœ,

Byłaœ tak blisko i z ršk mi uciekłaœ!

Lecz choć tak zimna, tak dla mnie zmieniona,

Obym cię tylko przycisnšł do łona,

Całe me szczęœcie objšłbym w ramiona.

Niestety, marę objšłem ulotnš!

Ręce opadły na mš pierœ samotnš —

Lecz patrz! to ona! to jej szata długa,

Jej ręka œnieżna; patrz, jak na mnie mruga

Tym czarnym okiem; włosy rozpostarła —

Nie — jam nie wierzył — ona nie umarła!

Ale on umarł, jam go sam obalił,

Jam go pochował, kamieniem przywalił —

On tu nie wróci, bo ciężka mogiła

Ciœnie go z góry. — Ty? — po coœ wróciła?

Oni mówili, że ta twarz jak zorze,

Ta postać œliczna już zapadła w morze

I że się nad niš fala szumna leje.

Rybacy mówiš — szkaradne to dzieje,

Chciałem powiedzieć —język mi drętwieje.



Ach! jeœli prawda, że ty wyszłaœ z morza

Szukać dla siebie spokojnego łoża,

Ach, przesuń mokrš dłoń przez me powieki,

Niech już ostygnš, zamknš się na wieki.

Lub rękę połóż na me serce wdowie;

Czy ciebie marš, czy duchem œwiat zowie,

Zostań oœwiecać chorego wezgłowie,

Odchodzšc weŸmij z sobš mego ducha.

Potem niech wyje szturm, niech morze bucha.



* * *



Takie me imię, takie sš me dzieje.

Samemu tobie powierzam wyznania,

Wdzięcznie przyjmuję łzę politowania,

Suche me oko już łez nie wyleje!



Gdy skonam, pogrzeb ubogi mnie sprawisz,

Krzyż tylko prosty na grobie postawisz,

Bez żadnych liter — nie chcę, by wędrowiec

Napisy czytać szedł na mój grobowiec. —

* * *



Umarł — nie doszedł nikt po jego zgonie,

Jak się nazywał, w jakiej œwiata stronie

Jego ojczyzna; ostatnie wyznania

Mnich tylko słyszał we chwilach skonania.



Tyle zostało o Giaurze podania,

I o Leili, którš on postradał,

I o Hassanie, któremu œmierć zadał.

Inne teksty autora

Byron George Gordon
Byron George Gordon
Byron George Gordon
Byron George Gordon